Siedemdziesiąt pięć lat po wojnie stosunki polsko-niemieckie wciąż unurzone są w historii. Czy można się jednak dziwić, że w Polsce ciągle do tego wracamy? Jesteśmy od ponad 20 lat sojusznikami, łączy nas od 17 czerwca 1991 r. traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy, ale w postawie strony niemieckiej wciąż istnieje coś, co wywołuje w Polsce nierzadko zafrasowanie i konsternację. Zwłaszcza, że skutki wojny i okupacji Polska odczuwa do dziś, z czego nasi sąsiedzi zza Odry zdają się w ogóle nie zdawać sobie sprawy.
Skutki te, to nie tylko miliony zamordowanych i okaleczonych, więzionych i wykorzystywanych niewolniczo podczas robót przymusowych, to nie tylko niemożliwe do oszacowania straty w dziedzinie kultury i sztuki. To nie tylko zniszczone 38% majątku narodowego Polski, ale też 45 lat braku suwerenności narodu polskiego. Wskutek niemieckiej agresji i dalszego biegu wydarzeń Polska znalazła się w radzieckiej strefie wpływów, w systemie opresyjnym, skazana na biedę wynikającą z narzuconego jej niewydolnego komunistycznego systemu gospodarczego. Odcięta od pomocy z tytułu planu Marshalla i praktycznie pozbawiona reparacji.
Oprócz półokrągłej rocznicy napaści hitlerowskiej Rzeszy na Polskę przypada tej jesieni kilka innych, bardzo ważnych dla relacji między obydwoma krajami. 55 lat temu polscy biskupi wystosowali do biskupów niemieckich słynne orędzie, z apelem o wzajemne przebaczenie. 50 lat temu kanclerz Willy Brandt podpisał w Warszawie traktat o nienaruszalności granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, dający podstawy do nawiązania stosunków dyplomatycznych między Republiką Federalną a Polską. A lat temu 30 zjednoczone już Niemcy podpisały układ o ostatecznym uznaniu zachodniej granicy Polski.
Każde z tych przełomowych wydarzeń miało jednak swoje cienie, przynajmniej z polskiego punktu widzenia. Odpowiedź Episkopatu niemieckiego z grudnia 1965 r. była bowiem grzeczna, lecz mocno rozczarowująca. „Ja do Niemiec nie pojadę”, miał później powiedzieć rozgoryczony, wściekle atakowany przez propagandę PRL i po cichu krytykowany za ten list nawet przez większość wiernych i wielu księży prymas Stefan Wyszyński (udał się tam dopiero w 1978 r.).
Z kolei traktat podpisany 7 grudnia 1970 r. został przez Bundestag ratyfikowany dopiero półtora roku późnej z zastrzeżeniem, że gwarancja ta nie dotyczy przyszłych zjednoczonych Niemiec, a Rzesza Niemiecka formalnie nadal istnieje w granicach z 1937 r. Z niepokojem przyjęto też w Polsce kluczenie Helmuta Kohla w sprawie uznania linii Odra – Nysa Łużycka w okresie negocjowania zewnętrznych warunków zjednoczenia Niemiec w 1990 r. To nie kanclerz zresztą podpisał w listopadzie 1990 r. polsko-niemiecki traktat graniczny, pozostawił to swemu ministrowi spraw zagranicznych z koalicyjnej partii liberalnej, Hansowi-Dietrichowi Genscherowi. I przez ładnych kilka lat nie znajdował czasu, by odwiedzić Polskę.
Był to okres, gdy po obu stronach granicy odmieniano przez wszystkie możliwe przypadki słowo „pojednanie”. Minister Krzysztof Skubiszewski ukuł nawet termin „polsko-niemiecka wspólnota interesów”. Celebrowano spotkania w formacie tzw. trójkąta weimarskiego, w którym przecież Polska nie miała szans być równym partnerem Niemiec i Francji.
Jednocześnie jednak pozostałe przy życiu polskie ofiary hitlerowskich prześladowań miały się zadowolić pięciuset milionami marek, które były wypłacane na mocy tzw. porozumienia Żabiński-Kastrup z 1991 r. przez Fundację Polsko-Niemieckie Pojednanie. W porozumieniu tym władze niemieckie wymogły na rządzie RP, że nie będzie on popierać roszczeń odszkodowawczych swych obywateli wobec Republiki Federalnej. Niemal cudem udało się, po latach żmudnych rokowań, z udziałem rządu USA i organizacji żydowskich, wynegocjować w 2000 r. umowę, przewidującą m. in. wypłatę niespełna miliona euro dla b. polskich robotników przymusowych. Tych oczywiście, którzy dożyli. Niektórzy z nich otrzymali po kilkaset złotych.
Łącznie polskie ofiary wojny i okupacji i polscy poszkodowani przez Rzeszę otrzymali ponad 6 mld zł (obliczenia Jerzego Sułka i Jana Barcza). Dla rządów niemieckich od Konrada Adenauera po Angelę Merkel sprawa była i jest pod względem prawnym zamknięta, ponieważ rząd Bolesława Bieruta zrzekł się reparacji od Niemiec w 1953 r. Nieważne, że uczynił to pod naciskiem ZSRR marionetkowy rząd komunistyczny. I że gdyby nie 1 września 1939 r., to nie byłoby ani rządu Bieruta, ani żadnej dyskusji o reparacjach. Powoływanie się przez Berlin na Bolesława Bieruta jest czymś wręcz gorszącym.
Prezydent Frank Walter Steinmeier wygłosił 1 września 2019 r., w 80. rocznicę niemieckiej agresji, piękne przemówienia w Wieluniu i w Warszawie. Padły niezwykle wzruszające słowa o niemieckiej winie i niemieckim wstydzie, bardzo dobrze odebrane w Polsce. A kilkanaście dni później w wywiadzie dla „Corrieredella Sera” tenże Steinmeier przekonywał, że pojednanie powinno być zwrócone ku przyszłości, a nie w przeszłość i że jest przeciwny wracaniu do debaty reparacjach i odszkodowaniach. Oczywiście dodał, że Niemcy wprost deklarują swoją odpowiedzialność za II wojnę światową. Podręcznikowy przykład hipokryzji.
Od kilku lat toczy się też w RFN dyskusja wokół idei wzniesienia w Berlinie pomnika polskich ofiar niemieckiej okupacji (mówił o tym już Władysław Bartoszewski). Wysuwa się różne wątpliwości: a to w Berlinie jest już za dużo pomników, a to przeżyła się sama idea pomników, a to pomnik poświęcony jednemu narodowi to „nacjonalizacja pamięci”, a to mogą upomnieć się o swój pomnik inne narody, a to także Polacy popełniali zbrodnie (mord w Jedwabnem jest w RFN dziś chyba bardziej znany niż rzeź 50 tys. mieszkańców warszawskiej Woli), a to że byłoby to wsparcie dla obecnych polskich władz. W końcu Bundestag przyjął kilka tygodni temu rezolucję w tej sprawie, tyle że zamiast pomnika mowa jest już o „miejscu pamięci i spotkań” (zapewne będzie to stała wystawa).
Według badań demoskopijnych duża część niemieckiego społeczeństwa uważa, jakoby cierpienia Polaków podczas wojny zostały już wystarczająco uznane. Jednocześnie jednak wiedza o zbrodniach dokonywanych przez Niemców w Polsce jest zaskakująco nikła. Pomylenie przez prezydenta Romana Herzoga powstania w getcie warszawskim 1943 z powstaniem warszawskim 1944, i to w przeddzień wylotu do Warszawy na obchody 50. rocznicy wybuchu tego ostatniego nie dziwi. Oba powstania mylone są tam zresztą do dziś, o czym przyznał nawet minister Heiko Maas. Obraz okupacji niemieckiej w Polsce jest wyraźnie „holokaustocentryczny”. O przerażających w swym okrucieństwie masakrach na polskiej ludności cywilnej (tylko jesienią 1939 r. zamordowano ok. 50 tys. Polaków) wie w Niemczech mało kto poza – nielicznymi zresztą – specjalistami. To jest „puste miejsce w niemieckiej pamięci”, powiedział niedawno Dietmar Nietan z SPD. Natomiast prof. Dieter Bingen napisał: „Polska, od tysiąca lat wschodni sąsiad Niemiec, oraz jej obywatelki i obywatele są dziś ofiarami drugiej kategorii w niemieckim postrzeganiu ofiar narodowego socjalizmu”.
Polska Niemców mało interesuje, uchodzi za kraj peryferyjny, mało atrakcyjny i mało ważny. Dwie trzecie Niemców nigdy nie było w Polsce, a jedynie 29% czuło wobec Polaków sympatię (po stronie polskiej sympatia wobec Niemców była według sondaży znacznie większa). W tym postrzeganiu dominują stereotypy i uprzedzenia. W elitach politycznych z kolei nierzadkie jest nastawienie protekcjonalne wobec wschodniego sąsiada. Widać to także w oczekiwaniu, że w kwestiach Unii Europejskiej Polska prezentować ma stanowisko nieodbiegające nazbyt od wyobrażeń Berlina.
I tak pozostanie. Trzeba się będzie przyzwyczaić, żyć z tym polsko-niemieckim asymetrycznym partnerstwie i swego rodzaju małżeństwie z rozsądku. I z dużym dystansem traktować frazeologię, towarzyszącą tezie o pojednaniu.
Stanisław Żerko polski historyk, niemcoznawca, profesor nauk humanistycznych, pracuje w poznańskim Instytucie Zachodnim oraz w Instytucie Stosunków Międzynarodowych Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni
Źródło informacji: Instytut Jagielloński
Źródło informacji: Instytut Jagielloński