„Udawała realną kobietę. Już, już napisałabym 'normalną', ale w porę ugryzłam się w długopis” – napisała Grodzieńska we wstępie do książki „Magdalena, córka Kossaka” (PIW, 2007) opracowanej przez Rafała Podrazę. „Pani Madzia nie była żadna tam normalna. Była zwariowana w najpiękniejszy sposób” – wyjaśniła.
„Urodziłam się w roku podówczas Pańskim w prostej, artystycznej rodzinie. Specjaliści orzekli, że moim rodzicom urodziła się córka, co przyjęli bardzo radośnie” – mówiła Magdalena Samozwaniec w Polskim Radiu w 1954 roku.
„Prosta artystyczna rodzina” była familią słynnych polskich malarzy batalistów. Juliusz Kossak (1824-99) był dziadkiem, a Wojciech (1856-1942) – ojcem Magdaleny.
„Życie płynęło mi spokojnie po pieluszkach, a później różnie. W małym podmiejskim dworku, w którym pierwszy raz ujrzałam światło dzienne, nie przelewało się. I pamiętam, że mój biedny ojciec nie miał nawet czasem na kieliszek koniaku i zmuszony był ciężkimi warunkami malować konie” – wspominała niecały rok po śmierci Stalina, jeszcze przed październikową „odwilżą”.
„Nie było też na posyłanie dzieci do szkół, więc otrzymałyśmy tak zwaną edukację domową. To znaczy, że do każdego przedmiotu z osobna i każdego obcego języka przychodziły specjalne nauczycielki. Ojciec, który na malowaniu koników nieźle zarabiał, zapędzał nas do pędzla, ale my z moją siostrą Marią wolałyśmy pisać - za co od rodziców dostawałyśmy po łapach. Chowałyśmy się więc z naszymi zeszycikami po różnych komórkach i do piwnicy, gdzie przy blasku łuczywa powstały najpiękniejsze liryki mojej siostry poetki i najczystsza proza mojego pióra” – opisywała.
To ukrywanie się nie było chyba do końca całkiem zmyślone, skoro – jak napisał w PAP Rafał Grzyb – zeszyty szkolne Magdaleny Samozwaniec znaleziono podczas remontu „Kossakówki” całkiem niedawno, w kwietniu 2024 roku, zamurowane w stropie klatki schodowej.
„Mając 18 lat, napisałam moją pierwszą powieść 'Na ustach grzechu', na którą nie mogąc znaleźć wydawcy, wyszperałam w biurku mojej matki nieco jej skromnych kosztowności i – spieniężywszy je – wydałam własnym nakładem, do czego się jej później ze śmiechem przyznałam” – wspominała Magdalena, która podpisała swój literacki debiut pseudonimem „Samozwaniec”.
„Na ustach grzechu” było parodią ówczesnego bestsellera pt. „Trędowata” (1909), którego autorką była Helena Mniszkówna. Trzy wieki wcześniej Maryna Mniszchówna została żoną cara Dymitra zwanego Samozwańcem. Przypadek? – nie sądzę. Popularnością powieść Mniszkówny konkurowała z książkami Henryka Sienkiewicza.
„Parodia była więc trafiona w sedno, czyta się ją zresztą dobrze do dzisiaj. Śmieszy już sama przegięta do bólu grafomania” – napisała Agnieszka Dajbor w artykule pt. „Magdalena Samozwaniec. Burzliwe życie królowej polskiej satyry” (Viva.pl, 2023). „Trzeba jeszcze dodać, że w pisaniu powieści pomagała jej siostra Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i jej ówczesny mąż Jan Gwalbert Pawlikowski” – przypomniała.
„Z pierwotnego tekstu napisanego przez Madzię niewiele się ostało; po prawdzie to Jaś i Lilka mieli największy wkład” – ocenił Marian Maurizio-Abramowicz w „Zakopiańskich wspominkach” (1985). „Rada w radę ustalono, że najlepiej będzie wydać toto pod pseudonimem” – dodał. „A że inicjatorka wspólnej zabawy literackiej zgłosiła swoje pretensje do całości, bystry Pawlikowski rozsądził: Magdalena Samozwaniec – przecież nic innego nie jesteś!” – napisał Janusz R. Kowalczyk (Culture.pl, 2023).
„Dlaczego, pani Heleno, nie robią pani wznowień 'Trędowatej'? To taka poczytna i taka wzruszająca książka” – zapytała kierowniczka jednego z domów kultury, w którym Samozwaniec miała spotkanie z czytelnikami – już po wojnie.
„W roku 1922 wyszłam za mąż i po trzech latach powiłam rozwód, jako że obcowanie z mężczyzną nie odpowiadało mojej na wskroś kobiecej naturze” – opowiadała Magdalena Samozwaniec w Polskim Radiu (1954).
Wzięła wówczas ślub z prawnikiem i dyplomatą Janem Starzewskim, który wkrótce został wysłany do polskiego poselstwa w Bukareszcie. Na przyjęciu u króla Rumunii Magdalena złamała niemal wszystkie zasady dworskiej etykiety – co opisała w biograficznej książce „Maria i Magdalena” (1956) - nie powodując tym razem wielkiego skandalu. Jednak gafy, jakie zdarzało się jej później popełniać, mogły złamać dyplomatyczną karierę małżonka – dbający o nią Starzewski zgodził się na rozwód. Córką małżeństwa była Teresa zwana Reksią (1922-2017).
„Macierzyństwo nie było jej powołaniem. Reksię wychowywała babcia, potem była u ojca w Kopenhadze. Jej mąż, hrabia Plater-Zyberk, kolaborował z Niemcami, mówiono, że to przez niego trafiła na Pawiak kuzynka Madzi, pisarka Zofia Kossak-Szczucka” – napisała Agnieszka Dajbor.
„W Krakowie twierdzono, że oboje pracowali dla Göringa jako zarządcy w jego posiadłości czy rezydencji. Po wojnie przenieśli się do Paryża, gdzie było im bardzo trudno utrzymać się na powierzchni. Madzia nie miała z córką kontaktu” – wspominała Janina Sągajłło-Skąpska w książce Rafała Podrazy.
„Wrodzona skromność nie pozwala mi opisywać dokładnie tych wszystkich niezliczonych sukcesów, które zbierałam po drodze mojego życia” – mówiła w Polskim Radiu Samozwaniec. „Zaznaczę tylko, że na kilka lat przed wojną chciano mi ofiarować fotel na Akademii Literatury Polskiej. Odmówiłam stanowczo i kategorycznie. Nie lubię, aby mi podstawiano stołka – rzekłam wówczas zgodzonym sobie dowcipem. – Nawet w formie fotela – dodałam demokratycznie. Sprawa ta narobiła wówczas wiele szumu i była głośno omawiana w całej ówczesnej prasie. Aby mnie ugłaskać, chciano mi ofiarować Srebrnego Wawrzyna. – Ofiarujcie mi srebrnego lisa – rzekłam wówczas drwiąco – a przyjmę go bez zastrzeżeń. I na tym się skończyło” - opowiadała.
Magdalena Samozwaniec była prekursorką wyjazdowych spotkań z czytelnikami - wieczorów autorskich zwanych wówczas „odczytami”. Jeździła po całej Polsce również po wojnie - aż do śmierci.
„Twórczość moja nie ograniczyła się do pisywania książek. Kilka przezabawnych komedyjek - 'Malowana żona', 'Panowie nie lubią miłości', 'Małżeństwo Kitulisa' - ujrzało z powodzeniem światło kinkietów” – wspominała ze wspomnianą „wrodzoną skromnością” Samozwaniec w Polskim Radiu. „Byłam na ustach wszystkich – czego nie należy brać dosłownie, bo jak już wspomniałam, twórczość moja absorbowała mnie do tego stopnia, że mężczyzn prawie nie dostrzegałam. Dopiero po wojnie, jako osoba już zupełnie dorosła, wstąpiłam ponownie w związki małżeńskie z człowiekiem płci męskiej, który okazał się niezastąpionym towarzyszem zabaw oraz opiekunem mojego niesłabnącego talentu, który po wojnie rozgorzał na nowo z żywiołową siłą” - opowiadała.
Publikowała wtedy utwory satyryczne w „Przekroju”, „Szpilkach”, „Dzienniku Polskim”, „Trybunie Robotniczej” i „Kocyndrze”.
„W tym okresie wydrukowałem fraszkę o pani Madzi: W Katowicach ma konszachty i z Prutkowskim spędza nachty. Na drugi dzień Samozwaniec przybiega do mnie. – Panie Tadzio, co ludzie sobie pomyślą?! – Gdybym napisał, że spędza pani popołudnia, nie byłoby dowcipu. – I żadnej przyjemności, bo Józio lubi popołudniami spać” – zacytował puentę Samozwaniec Tadeusz Kwiatkowski w książce „Od kuchni. Anegdoty literackie” (1990).
Drugi mąż Magdaleny Zygmunt Niewidowski pracował w lombardzie, do którego podczas niemieckiej okupacji oddawała rodzinne dobra. Pobrali się w listopadzie 1945 roku w bytomskim USC. „Życiowo mądra, doszła do wniosku, że aby odzyskać kosztowności, należy się za lichwiarza wydać” – oceniła jej bratanica, poetka i malarka Gloria Kossak cytowana przez Podrazę. „Tak też zrobiła – wyszła za mąż za młodszego od siebie o 20 lat człowieka i narzuciła mu ostry reżim finansowy” – dodała.
Po śmierci Samozwaniec Niewidowski opublikował książkę pt. „30 lat życia z Madzią” (1988).
Kornel Makuszyński zwał ją „łobuzem w spódnicy”. Miała cięty język, lubiła prowokować. Mówiła, że kobiety „całują się na powitanie, bo nie mogą się ugryźć”. W satyrze napisanej w maju 1926 roku komentującej zamach Piłsudskiego napisała: „cieszę się, że nie jestem ofiarą w ludziach”.
O Hance Bielickiej powiedziała w radiowej audycji, że „jest jak zepsute radio nastawione na maksymalną fonię, którego nie można ściszyć ani wyłączyć”.
„Był to żart i, szczerze mówiąc, dopiero teraz go zrozumiałam, ale wówczas, jako młoda i – we własnym mniemaniu – dobrze zapowiadająca się aktorka poczułam się urażona” – wspominała Bielicka w książce Rafała Podrazy. „Odcięłam się w tym samym radio kilka dni później, mówiąc, że może ja jestem jak zepsute radio, ale trzeba by posłuchać samej pisarki, jak potrafi się kłócić na targowisku z innymi babami o tandetny sweterek z importu. Przesadziłam” – opowiadała Hanka Bielicka tydzień przed swoją śmiercią (2006).
W wydanej w 1954 roku powieści z kluczem „Błękitna krew” – dziś przyćmionej przez utwór Harlana Cobena o tym samym tytule – można było rozpoznać krakowskie postaci. Wybuchł skandal – chyba większy od tego po premierze „Wesela” przeszło pół wieku wcześniej, w efekcie którego Henryk Sienkiewicz nazwał Wyspiańskiego „grafomanem”.
„Jako straszliwy tchórz ciotka Magdalena spędziła okupację w majątku Sobańskich-Tarnowskich, a potem obsmarowała gospodarzy w bardzo złym stylu w książce 'Błękitna krew', co w początkach stalinizmu miało jednoznaczną wymowę” – przypomniała Gloria Kossak. „Nie ma w niej ani jednej postaci fikcyjnej, ciotka pisała wredne rzeczy o ludziach, na których garnuszku przesiedziała wojnę i jeszcze parę lat potem” - wyjaśniła. Oceniła, że po tym wydarzeniu Magdalena była dla rodziny „stracona, podobnie jak jej córka Teresa, która zwiedziła już chyba wszystkie kryminały na Zachodzie, między innymi za handel narkotykami”.
„Nigdy nie zajmowała się polityką. Pamiętam jej niekłamane przerażenie, kiedy w 1968 roku – podczas studenckich strajków – na jej maszynie pisałem ulotki wzywające do walki z ustrojem” – wspominał siostrzeniec Niewidowskiego Bogusław Darowski w książce Podrazy. Strach był uzasadniony, bowiem jedna z czcionek odbijała się w charakterystyczny sposób, znany wszystkim redaktorom i wydawcom. „Ciotka bała się, żeby bezpieka nie odkryła, gdzie ulotki były pisane. Ale już po chwili pomagała mi je zredagować, 'ostrzej i dobitniej' – jak wówczas powiedziała” – opowiadał.
Ciosem dla Magdaleny była śmierć siostry Lilki: Marii Pawlikowskiej -Jasnorzewskiej, która zmarła na raka 9 lipca 1945 roku w Manchesterze, mając 53 lata. Samozwaniec poświęciła jej książkę „Zalotnica niebieska” (1973).
Zawsze bardzo dbała o swój wygląd. Uważała, że „można być starym, ale nie należy tego po sobie pokazywać”. „Kiedyś spotkała mnie na ulicy i powiedziała: – Wie pan, panie Tadzio, co ta Czajka (Izabella Stachowicz – PAP) mi naplotła? Że się zanadto maluję. A ja jej na to, że muszę wykorzystać fałby, jakie mi zostały po Kossakach” – wspominał Tadeusz Kwiatkowski.
Magdalena Samozwaniec umarła 20 października 1972 roku. Tego dnia w warszawskim Klubie Księgarza miała promować najnowszą książkę „Młodość dla wszystkich”. Miała 78 lat.
Jej „pogrzeb był jednym z najbardziej udanych jej spotkań z czytelnikami” – wspominał dyskretnie Jarosław Iwaszkiewicz cytowany w książce „Magdalena, córka Kossaka”.
Mniej dyskretna była Krystyna Świtaj, siostrzenica Marianny Niewidowskiej, pielęgniarki zajmującej się Magdaleną.
„Było mnóstwo osób, każdy chciał być jak najbliżej grobu, więc ludzie przybliżali się i przybliżali. Przy samym grobie stała rodzina i my” – wspominała cytowana w książce Rafała Podrazy. „Podejść do nas chciała też Halina Jasnorzewska [aktorka, szwagierka Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej]. Tłum zaś napierał, napierał – i w pewnej chwili część ziemi się osunęła… a siostra Lotka [Stefana Jasnorzewskiego, trzeciego męża poetki] wpadła do grobu! Miała na sobie płaszcz z kołnierzem z lisa” – relacjonowała. Jej mąż, Edward Świtaj, odruchowo chwycił za tego lisa, który pozostał mu w ręku…
„Edek stał z kołnierzem w ręku, a zszokowana Halina siedziała na trumnie! Może to przykład czarnego humoru, ale podejrzewam, że Magdalena – patrząc na całe to zdarzenie gdzieś tam, z góry – szczerze się uśmiała” – podsumowała Krystyna Świtaj.
Autor: Paweł Tomczyk (PAP)
kno/