Arystokratka z piekielnym błyskiem w oku. Dziś 85. urodziny obchodzi Beata Tyszkiewicz

2023-08-14 12:19 aktualizacja: 2023-08-15, 08:53
Beata Tyszkiewicz, Fot. PAP/StrefaGwiazd/Archiwum Leszczyński
Beata Tyszkiewicz, Fot. PAP/StrefaGwiazd/Archiwum Leszczyński
Od kilku lat nie pojawia się publicznie, nie udziela żadnych wywiadów, z nikim się nie spotyka. Z kilkoma przyjaciółmi utrzymuje sporadyczny kontakt telefoniczny, czasem wymieni SMS-y. Jej przyjaciele mówią, że za nią tęsknią, ale wiedzą, że skoro podjęła taką decyzję, to muszą ją uszanować. 14 sierpnia Beata Tyszkiewicz, największa dama polskiego kina, wyjątkowa, niepowtarzalna i wspaniała kończy 85 lat.

Królowa jest jedna

Jeszcze jakiś czas temu dała namówić się najbliższym osobom na spotkania w ulubionej włoskiej restauracji na ulicy Koszykowej, w której na ścianach wiszą jej portrety. Żartowała, że to jest nieoficjalne biuro, w którym przyjmuje interesantów. Ale w ostatnim czasie nie sposób nawet tam jej spotkać.

W jakiej formie jest zatem dziś Beata Tyszkiewicz? Wbrew plotkom, które się pojawiały, jej stan jest stabilny. Niedawno w mediach społecznościowych Karolina Wajda zdradziła: „Mama czuje się znacznie lepiej. Ma w sobie mnóstwo radości z życia. Widzi świat w pozytywnych barwach. Jest w świetnej formie umysłowej i nie brakuje jej poczucia humoru”.

14 sierpnia gwiazda obchodzi 85. urodziny. Z tej okazji nie planowane jest żadne wielkie przyjęcie, ale Karolina Wajda zapewnia, że mama „pozwoli sobie na małe przyjemności”. Świętować będzie w gronie najbliższych, oprócz Karoliny, prawdopodobnie pojawi się jej druga córka, Wiktoria Padlewska-Bosc, razem ze swoimi synami 16-letnim Szymonem i 11-letnim Marcelem, która na stałe mieszka w Lozannie. Być może przyjedzie także ukochany, jedyny brat Beaty, Krzysztof, który od kilkudziesięciu lat mieszka w Niemczech.

Teraz każde spotkanie jest bowiem wyjątkowe. W 2017 roku Beata Tyszkiewicz przeszła zawał, trafiła do szpitala, gdzie przeszła zabieg udrożnienie tętnicy wieńcowej. Czuła się dobrze, później pojawiła się nawet na przyjęciu organizowanym przez jej ulubioną kosmetyczną markę Sisley. Potem niestety był drugi pobyt w szpitalu i choć podobno dobry humor aktorki nie opuszczał, to klamka zapadła. Oficjalnie ogłosiła, że po kilkunastu sezonach definitywnie rezygnuje z bycia jurorką w „Tańcu z gwiazdami”. I chociaż wszyscy zapewniali ją, że wszystko dopasują na planie tak, żeby mogła spędzać w studio jak najmniej czasu, Tyszkiewicz uznała ten rozdział życia za zamknięty. Karolina Wajda w wywiadzie dla „Super Expressu” powiedziała: „Mama nie chce wracać do życia publicznego. Chce od tego odpocząć. Tak zdecydowała i jest uparta. Wszystko ma związek z szacunkiem, jakim moja mama darzy publiczność. Ona uważa, że gwiazda zawsze i wszędzie powinna być wzorem, dobrze wyglądać i nie urażać ludzi swoją słabością i gorszym wizerunkiem”.

Beacie Tyszkiewicz zawsze zależało na doskonałości. Nikt nigdy nie widział jej zaniedbanej. Nawet jak przyjeżdżała na plan, gdzie czekała na nią fryzjerka i charakteryzatorka, nie pokazywała się saute, choćby miała tylko pięćdziesiąt metrów do przejścia z samochodu do studia. Ale też nigdy nie nosiła ciężkiego makijażu. Naturalność zawsze była jej ogromnym atutem. Mówiła, że u kosmetyczki była raz w życiu, na masaże nie chodzi, nie korzysta z żadnych zabiegów odmładzających. Uważała, że wystarczy odpowiednia ilość snu i spanie przy otwartym oknie, niezależnie od temperatury.

Przez wiele lat nałogowo paliła i absolutnie nie chciała zerwać z nałogiem. Podobno zresztą do dziś pali.

„Ja się swoją urodą nie zajmuję” - żartowała w jednym z dawnych wywiadów.

Ale mimo to wyglądała perfekcyjnie. Jasne, dobrze przycięte włosy, usta starannie pomalowane brązową szminką, delikatnie podkreślone tuszem rzęsy. Nie zdarzyło się od lat, żeby publicznie pokazała się z gołą szyją. Zawsze miała na sobie sznur pereł albo srebrny wisior, czasami zakładała biało - granatową kolię z lapis lazuli, wykonaną na zamówienie według jej pomysłu przez jubilera w Rzymie. Lubiła rzeczy dobrej jakości. Jak apaszka, to od Hermesa. Ale wbrew pozorom wcale nie miała wielu ubrań, rzeczy nosiła latami. Mówiła, że można mieć jedną sukienkę, ale musi być co najmniej od Yvesa Saint Laurenta lub japońskiego projektanta Isseya Miyakego. Kiedy mieszkała we Francji, a jej córeczka Wiktoria była malutka, nie miała pieniędzy, ale mimo to, kupowała jej sweterki z kaszmiru, z których mała wyrastała w kilka miesięcy. Bo Beacie nigdy nie było wszystko jedno. Nie znosiła bylejakości. Zwracała uwagę, z jakiego talerzyka je ciasto, z jakiej filiżanki pije herbatę. Nie chodzi o to, że musi być drogo, ale powinno było ładnie, inaczej. Dlatego stoły nie muszą uginać się pod jedzeniem, ale danie powinno dobrze smakować i być pięknie podane. Jej przyjaciele podkreślają, że wspaniale gotowała i wzorem francuskich mistrzów kuchni używała ogromnych ilości masła.

W jej mieszkaniu w alei Przyjaciół jest mnóstwo pięknych przedmiotów, bibelotów, na ścianach wiszą obrazy. Beata rzadko coś wyrzuca, zgodnie z zasadą, że wszystko kiedyś może się przydać. Z drugiej strony nie przywiązuje się do rzeczy. Zawsze była niesłychanie hojna, wiele osób obdarowywała prezentami i były to zawsze przemyślane podarunki. Jeśli komuś coś się spodobało, bez wahania potrafiła zdjęć z półki i wręczyć. Prezenty często dawała bez okazji. Zobaczyła coś, co uważała, że do kogoś pasuje i kupowała. Nigdy też nie oczekiwała, że ktoś powinien się jej zrewanżować.

Może dlatego, że zawsze starała się być silna?

„Najważniejszą zasadą, jaką wpoiła mi mama, jest to, że nic nie może mnie złamać. Mogę stracić wszystko i to nie ma znaczenia” - napisała kiedyś.

Zawsze pomagała innym, nie mówiąc o tym głośno, przez wiele lat wspierała fundację „Zdążyć z pomocą”. Ale sama nigdy nikogo nie prosiła o pomoc. Choć bywało, że znajdowała się w trudnej sytuacji finansowej. Podobno wstawiała wtedy swoje legendarne torty do zaprzyjaźnionej cukierni. Bo Beata umie wszystko i da sobie radę w każdych okolicznościach. „Nigdy nie próbowałam też polegać na mężczyznach” - mówiła Tyszkiewicz w wywiadach. A przecież w czasach jej młodości kochali się w niej wszyscy. Podobno w jej drzwi nad razem walił Zbyszek Cybulski. Bez najmniejszego wysiłku owijała sobie wokół palca reżyserów, operatorów, kolegów z planu.

Romanse i małżeństwa

Jako dwudziestodwulatka zakochała się w Andrzeju Łapickim. Poznali się na planie filmu „Dziś w nocy umrze miasto” Jana Rybkowskiego. Była dokładnie w jego typie. Ów aktor, wyjątkowo przystojny, słynął bowiem ze swojej słabości do pięknych, młodych blondynek. Był sporo starszy, żonaty, miał dwójkę dzieci. Ale Beata nie chciała go rozwodzić, tylko kochać i być kochaną. Romans trwał cztery lata.

Wkrótce na planie filmu „Popioły” zakochała się w reżyserze, starszym o dwanaście lat, Andrzeju Wajdzie. Szybko stali się najsłynniejszą parą w środowisku. Piękni, utalentowani, sławni. Wkrótce okazało się, że Beata spodziewa się dziecka, w 1967 roku urodziła się córka, Karolina, niedługo później pobrali się. Beata została trzecią żoną Wajdy, a on jej pierwszym mężem. Zamieszkali w oddalonym od Warszawy o pięćdziesiąt kilometrów dworku w Głuchach, w którym sto pięćdziesiąt lat wcześniej urodził się Cyprian Kamil Norwid. Beata kupiła go za gażę za jeden swoich zagranicznych filmów, indyjską superprodukcję. Małżeństwo skończyło się półtora roku później. Decyzję podjęła Beata. Podobno Wajda czuł się zraniony, długo nie mógł dojść do siebie, miał ogromny żal do Beaty. Potem rozpad ich związku pokazał nawet w swoim filmie „Polowanie na muchy”. Większość znajomych uważa jednak, że mimo rozwodu, Beata zawsze była dla Wajdy ważną kobietą, być może nawet najważniejszą w życiu, i ich rozwód niczego w tej kwestii nie zmienił. Zawsze wypowiadali się o sobie z szacunkiem, no i łączyła ich córka Karolina. Czasem wszyscy spotykali w Głuchach, gdzie Karolina mieszkała i zajmowała się hodowlą koni.

To właśnie tam, na początku czerwca 1999 roku doszło do tragedii. W dworku przebywał wówczas Bartek Frykowski, operator filmowy (syn Wojtka Frykowskiego, także operatora, który został zamordowany przez bandę Mansona w wilii Polańskiego w Beverly Hills w 1969 r.), z którym Karolinę łączyła prawdopodobnie bliska relacja. Frykowski ranił się sam nożem w brzuch, zostało wezwane pogotowanie, ale następnego dnia nad ranem, zmarł. Wydarzenia w Głuchach wywołały ogromne plotki. Co naprawdę tam się stało, czy faktycznie Frykowski popełnił samobójstwo, a może doszło do zbrodni? W trudnych chwilach Beata Tyszkiewicz i Andrzej Wajda solidarnie wspierali córkę. Na szczęście prowadzone śledztwo wykazało, że do tragedii doszło bez udziału osób trzecich.

Drugim mężem Beaty był Witold Orzechowski, reżyser, który nakręcił film z nią w roli głównej „Jej portret”. Także i to małżeństwo szybko się zakończyło. Po rozstaniu z Orzechowskim na przyjęciu u Jacka Bliklego Tyszkiewicz spotkała architekta Jacka Padlewskiego. Znali się od dziecka, jako nastolatkowie byli nawet parą, a ich młodzieńczą relację pokazał Janusz Morgenstern w filmie „Do widzenia, do jutra”. Gdy spotkali się ponownie, oboje byli po przejściach, z dziećmi. Szybko zdecydowali, że chcą być razem. Beata po raz trzeci wyszła za mąż i przeniosła się do męża do Marsylii. Miała 38 lat, gdy po raz drugi została mamą – urodziła córkę Wiktorię. Niestety, także trzecie małżeństwo ją rozczarowało. W Marsylii nie czuła się dobrze, męczył ją upalny klimat, ale przede wszystkim brakowało jej przyjaciół, grania, rozmów. Natomiast z mężem łączyło ją coraz mniej, na dodatek odkryła, że jest zdradzana. W 1981 roku Tyszkiewicz przeniosła się na kilka miesięcy do Paryża, jeździła na castingi, zagrała nawet niewielką rolę u Claude’a Leloucha w filmie „Edith i Marcel”; po stanie wojennym udało się nawet ściągnąć z Polski Karolinę. Ale mimo, że dawała sobie radę, zarabiała, w Paryżu miała oddanych przyjaciół, zdecydowała się wrócić do kraju.

Rozpad swoich trzech małżeństw skwitowała w swojej autobiografii „Nie wszystko na sprzedaż”:

„Wszyscy mężczyźni chcą się z tobą żenić, choć żaden cię nie kocha” powiedział kiedyś dość przewrotnie, choć z dużą dozą prawdy Kazimierz Brandys”. Z pewnością jednak każdy mąż ją cenił, a ona z kolei o żadnym z nich nigdy publicznie nie powiedziała złego słowa. O Andrzeju Wajdzie mówiła: „tata Andrzej”, a o Jacku Padlewskim „tata Jacek”. Co ciekawe Padlewski ożenił się potem z teściową jej córki Wiktorii. Tyszkiewicz nigdy się nie skarżyła, nie wytykała byłym partnerom niedoskonałości, zawsze była dyskretna. Uważała, że wina nigdy nie leży po jednej stronie. „Są takie sprawy, na temat których nie należy udzielać wyjaśnień” powiedziała kiedyś.

Ale choć unikała rozmów na tematy osobiste, wiadomo, że w jej życiu było jeszcze kilku ważnych mężczyzn. Jednym z nich był wielki rosyjski reżyser Andriej Konczałowski, arystokrata pochodzący z bojarskiej rodziny. To właśnie dla niego porzuciła Wajdę. Konczałowski – niesłychanie przystojny, czarujący, zdolny, inteligentny obsadził Beatę w swoim filmie „Szlacheckie gniazdo” według Turgieniewa. Zagrała w radzieckim filmie rosyjską arystokratkę i szalenie się spodobała. Rosjanie ją pokochali. Żadna inna aktorka nie cieszyła tam się takim uwielbieniem. Później wystąpiła jeszcze w kilku radzieckich filmach. Była zapraszana na festiwale, ceniona, podziwiana.

Ostatnim partnerem Tyszkiewicz był brytyjski aktor polskiego pochodzenia – Karl Tessler. Spotkali się podczas festiwalu filmowego w Egipcie. Ona miała wówczas 54 lata, on niespełna 24 lat. Ale mimo dzielącej ich różnicy wieku romans wybuchł błyskawicznie. To Karl walczył o Beatę, przyjeżdżał do Warszawy, był wpatrzony w nią jak w obrazek i nie wyobrażał sobie życia z dala od niej.

„Odnaleźliśmy siebie. Wierzymy sobie na tyle, że powinniśmy razem iść przez te bardzo trudne czasy” zapewniał w jednym z wywiadów. Ale i ta relacje z czasem wygasła, znajomi Tyszkiewicz wspominają, że aktorka w pewnym momencie zaczęła być zmęczona Tesslerem, zresztą nie wierzyła, że ten związek może się udać. Dziś najważniejszych mężczyzn jej życia jest dwóch - Szymon i Marcel, synowie Wiktorii.

„Nieziemsko kocha swoje córki i wnuki” zapewniają jej znajomi. Nigdy, żaden mężczyzna nie miał wpływu na jej relacje z Karoliną i Wiktorią, zawsze najważniejsze było, żeby one miały poczucie bezpieczeństwa. Tak jak jej mama powtarzała, że nie zniosłaby, gdyby ktoś wtrącał się w wychowanie jej dzieci.

Po latach sama przyznała, że podświadomie wiele decyzji podejmowała tak, jak jej mama, dążyła do analogicznych sytuacji. W autobiografii „Nie wszystko na sprzedaż” napisała: „Mama była najdzielniejszą z dzielnych matek. Nigdy nie widziałam jej pochmurnej, narzekającej nie niewygody. Wszędzie było nam wspaniale”.

Hrabiowska krew

Kluczem do zrozumienia natury Beaty jest jej pochodzenie i wychowanie. Beata Maria Helena Tyszkiewicz urodziła się 14 sierpnia 1938 roku w pałacu w Wilanowie. Pochodzi z arystokratycznej, hrabiowskiej rodziny. Jej rodzicami byli hrabia Krzysztof Tyszkiewicz i Barbara Rechowicz. Ojciec prowadził antykwariat na Mazowieckiej, a mama pracowała w Polskim Instytucie Transportowym przy Ministerstwie Handlu i Przemysłu. Rodzice mieszkali na Starym Mieście, ale w czasie ciąży przyjęli zaproszenie Branickich, żeby zamieszkać w Wilanowie. Beata dostała imię na cześć ostatniej właścicielki Wilanowa, Beaty Branickiej – „Cioci Be”, a Adam Branicki został jej ojcem chrzestnym. Sielankę przerwała wojna; w czasie Powstania Warszawskiego, ojciec Beaty trafił do niewoli, potem wyemigrował do Wielkiej Brytanii, tam założył drugą rodzinę, urodził się mu syn. Pani Barbara, mama Beaty po wybuchu Powstania trafiła do obozu w Pruszkowie, cudem wydostał ją z niego przyjaciel działający w Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu. Beatę i Krzysia, bo na świecie był już młodszy brat, odnalazła w Nieborowie, w majątku Radziwiłłów, gdzie schronili się z Branickimi i innymi arystokratycznymi rodami. Na początku pani Barbara wraz z Beatą i Krzysiem zamieszkała w Krakowie, potem przeniosła się na Dolny Śląsk. Tam przez kilka lat prowadziła Dom Pracy Twórczej „Paulinum” pod Jelenią Górą. Do Warszawy ściągnął ją Eryk Lipiński, który zaproponował jej poradę w redakcji „Szpilek”. Pani Tyszkiewiczowa wraz z córką i synem zamieszkali w jednym pokoju w Laskach w skromnych warunkach, wodę trzeba było przynosić ze studni na podwórzu. Beata poszła do żeńskiego gimnazjum imienia Narcyzy Żmichowskiej, przy ulicy Klonowej w Warszawie, w jedną stronę dojeżdżała półtorej godziny.

I to w gimnazjum na Klonowej zwrócił na nią uwagę asystent reżysera Antoniego Bohdziewicza, który poszukiwał nastolatki do roli Klary w „Zemście”, której ekranizacja właśnie się zaczynała. Śliczna, zgrabna, z manierami, pasowała do panny z dworku. Idealna Klara. Została zaproszona na zdjęcia próbne. Podobno to właśnie ze względu na nią zmieniono odtwórcę roli Wacława, którego ostatecznie zagrał Ryszard Barycz. Filmowa przygoda do tego stopnia pochłonęła Beatę, że na koniec roku miała kilkanaście ocen niedostatecznych. Braków nie dało się nadrobić i choć udało jej się zmienić szkołę na liceum zakonne prowadzone przez niepokalanki w Szymanowie, to nie zdała matury z polskiego. Nie wiedziała, co robić dalej. Zawsze lubiła zwierzęta, planowała, że pójdzie na weterynarię na Uniwersytet Jagielloński, gdzie poznali się jej rodzice, ale bez matury, było to niemożliwe. Wtedy przez przypadek spotkała na ulicy Antoniego Bohdziewicza, który zdziwił się, że Tyszkiewicz po tak udanym debiucie, nie startuje do szkoły teatralnej. Natychmiast kazał jej składać tam papiery. Okazało się, że do szkoły teatralnej można zdawać bez egzaminu dojrzałości, pod warunkiem, że zaliczy się go do końca pierwszego roku. Beata błyskawicznie przygotowała się do egzaminów, została przyjęta, a maturę zrobiła w trybie eksternistycznym.

Wyrzucona ze studiów

Zaczęła studia, zamieszkała w „Dziekance” w jednym pokoju z Elżbietą Czyżewską, swoją ówczesną najlepszą przyjaciółką, ale po pierwszym roku jej przygoda ze szkołą teatralną nagle się zakończyła. Tyszkiewicz została skreślona z listy studentów. Co się wydarzyło? Podejrzewano, że z powodu złamania zakazu występowania, jaki obowiązywał wówczas studentów, a Beata grała w reklamie maseczek upiększających, żeby dorobić sobie do skromnego budżetu. Pojawiły się też plotki, że chodzi o sprawy męsko-damskie…

Po latach Tyszkiewicz sama opowiedziała, co się wtedy stało. Wybrała się do teatru, miała miejsce na drugim balkonie. Przez przypadek spotkała w teatrze swojego znajomego z dziecięcych lat, znanego wówczas krytyka Jana Kotta, który zaproponował jej wolny fotel obok siebie, bo jego żona nie przyszła. Beata przeciskała się między rzędami, ale okazało się, że miejsce zajęła jakaś starsza pani, zgasły światła, więc żeby nie wywoływać zamieszania, usiadła krytykowi na kolanach. Traf chciał, że przed nimi siedział rektor szkoły teatralnej, Jan Kreczmar, który nagle odwrócił głowę. Następnego dnia Beata została wezwana do jego gabinetu, gdzie usłyszała, że w taki sposób nie robi się kariery. Na zdanie Kreczmara „Powinniśmy się rozstać”, odpowiedziała dumnie „Tak oczywiście” i wyszła, niczego nie tłumacząc.

Po wyrzuceniu ze studiów jej kariera nabrała rozpędu. W latach 60., grała już regularnie, często w filmach kostiumowych. Bo Tyszkiewicz wyglądała wspaniale w długich sukniach, nikt tak jak ona nie potrafił naturalnie wchodzić w role arystokratek. Widać to w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” Wojciecha Jerzego Hasa albo w „Popiołach” Andrzeja Wajdy, w filmie „Marysia i Napoleon” Leonarda Buczkowskiego czy w polsko – francuskim serialu telewizyjnym „Wielka miłość Balzaka”, gdzie grała Ewelinę Hańską. Najważniejszą rolą była jednak Izabela Łęcka w „Lalce” Hasa. „Łęcka to rola jej życia” powiedział Krzysztof Zanussi. w książce „Beata Tyszkiewicz. Portret damy” Anny Augustyn – Prostas. „Była wpasowana idealnie jako kobieta chłodna, piękna i budząca pożądanie”. Zanussi podkreślał, że Beata Tyszkiewicz łączy w sobie dwa elementy, które nie lubią chodzić w parze: wielką urodę i fotogeniczność. „Becia ma ten atut, że kamera ją kocha. Do tego te jej duże oczy, niewielki nos, niesłychanie regularne rysy. I jeszcze umie tak trzymać głowę, że zawsze wygląda młodzieńczo. To jest aktorstwo – aktor pochylony gra starego, wyprostowany – odmładza się. Pani Beata ma to opanowane, potrafi nosić się pięknie”.

Żelki, papierosy i piersiówka

Beata Tyszkiewicz zagrała w ponad stu filmach, występowała w produkcjach rosyjskich, węgierskich, bułgarskich, niemieckich, francuskich. Zdaniem wielu reżyserów, ale też aktorów była wręcz stworzona do filmu, gdy pojawiała się na ekranie, obojętnie w czym, zawsze to ona przykuwała uwagę. Trudno wytłumaczyć, na czym polegał jej fenomen. W jakimś stopniu znaczenie miała uroda, w jakimś talent, w jakimś osobowość. Ona sama nigdy specjalnie nie przejmowała się karierą, nie miała marzeń aktorskich, mówiła, że najszczęśliwsza była wtedy, gdy podpisała kontrakt, roli nie zagrała, a dostała honorarium. Bo aktorstwo było dla niej przede wszystkim sposobem na zarabianie pieniędzy. Mówiła, że żadna z niej gwiazda. Żyje normalnie. Nie ma sztabu ochroniarzy, sama pierze bieliznę pościelową, jeździ na targ na warzywa.

Wszyscy podkreślają jej nieprawdopodobny talent komediowy, ciepły, mądry, czasami lekko złośliwy humor, inteligencję w spojrzeniu. Tego się nie da zagrać, ona po prostu to ma. Gdyby urodziła się w Paryżu, byłaby jak Catherine Deneuve. Choć Tyszkiewicz podobnie jak Daniel Olbrychski, zawsze trochę gra siebie. Dystyngowaną, elegancką panią, z błyskiem w oku. Tak było w komedii „Zakochani” Piotra Wereśniaka, gdzie wypowiada słynne zdanie: „Dama? Powinna pić, palić, przeklinać. I naturalnie oglądać się za mężczyznami”. Podobnie w „Listach do M”, czy „Nie kłam kochanie” – jednych z ostatnich filmów, w których mogliśmy ją oglądać. I choć zagrała w nich role drugoplanowe, to każda scena z jej udziałem jest aktorską perełką. Bo są tacy aktorzy, którzy wystarczy, że pojawią się na chwilę i „robią” film. Taka jest właśnie Beata. Juliusz Machulski, u którego Tyszkiewicz zagrała w kilku filmach podkreślał w wywiadzie, że aktorka zawsze na planie zjawiała się świetnie przygotowana, w skupieniu wysłuchiwała uwag. Czasem miała pomysł na dialog w swoich scenach, na przykład kwestia fałszywej hrabiny Żwirskiej: „Czy ja byłam w pieskiem czy bez pieska” w scenie ucieczki Kramera z więzienia, jest jej autorstwa. Machulski wspominał, że zawsze, kiedy obecność Beaty zawsze była świętem dla wszystkich, tak bardzo była lubiana.

Do popkultury weszła z przytupem. Przez kilkanaście sezonów, w dwóch stacjach telewizyjnych była jurorką w popularnym show „Taniec z gwiazdami”. Choć tak naprawdę zagrała w nim jurorkę Beatę Tyszkiewicz i to według własnego scenariusza. Wszystko było kreacją. Miliony widzów patrzyło, jak ocenia uczestników, jak żartuje, jak sprzecza się z Czarną Mambą, czyli Iwoną Pavlovic. To zresztą ona wymyśliła jej przydomek. Tyszkiewicz na początku nie znała się na tańcu, ale powoli dowiadywała się coraz więcej, oglądała filmy o tańcu, do których nawiązywała w swoich wypowiedziach. Dla uczestników zawsze była łagodna, mówiła: „Było pięknie”, albo „Było bardzo pięknie” i dawała wysokie noty. Nie zmieniała się, taką pokochali ją widzowie i taką chcieli oglądać.

Ekipa ją uwielbiała, potrafiła rozmawiać z każdym, nigdy nie podkreślała, że jest kim ważniejszym, nie oczekiwała żadnych przywilejów, nie zgłaszała wyjątkowych potrzeb. Z drugiej strony sposób, w jaki okazywała wdzięczność był taki, że wszyscy chcieli dla niej coś zrobić. Kiedy ktoś przyniósł jej kawę, to usłyszał tyle miłych słów, że chciał tę kawę przynosić kolejny raz. Bo ona sprawiała, że w jej towarzystwie każdy czuł się wyjątkowy. W torebce zawsze miała ukochane żelki, papierosy i piersióweczkę. Bo przecież prawdziwa dama pije i pali. A do nikogo nie pasuje to określenie bardziej niż do Beaty Tyszkiewicz.

Izabela Komendołowicz-Lemańska

(PAP Life)

kw/