O PAP.pl

PAP.pl to portal PAP - największej agencji informacyjnej w Polsce, która zbiera, opracowuje i przekazuje obiektywne i wszechstronne informacje z kraju i zagranicy. W portalu użytkownik może przeczytać wybór najważniejszych depesz, wzbogaconych o zdjęcia i wideo.

Bartosz „Fisz” Waglewski: nie muszę się już ścigać [WYWIAD]

Myśląc o naszych początkach, nie zamieniłbym się z tą osobą, która miała wtedy 21 lat. A dlaczego dobrze mi w miejscu, gdzie jestem teraz? Dlatego, że nie musimy się już ani ścigać, ani robić tego, na co nie mamy ochoty - mówi PAP Life Bartosz „Fisz” Waglewski. 14 lutego, ćwierć wieku od wydania debiutanckiej płyty zespołu Fisz Emade Tworzywo, ukazał się album „25”. Jest on pewnego rodzaju podsumowaniem muzycznej drogi braci Waglewskich.

Bartosz „Fisz” Waglewski. Fot. PAP/Albert Zawada
Bartosz „Fisz” Waglewski. Fot. PAP/Albert Zawada

PAP Life: Co jadłeś dzisiaj na śniadanie?

Bartosz „Fisz” Waglewski: Na razie piję kawę, więc jeszcze to wszystko przede mną. Szczerze mówiąc, jestem słabym kucharzem. To nie jest tak, że nie lubię gotować - są takie dni, kiedy sprawia mi to przyjemność. Natomiast, ogólnie, brakuje mi cierpliwości. Kiedy pojawia się presja, że trzeba coś robić, a w przypadku gotowania czasami tak jest, zakłóca mi to przyjemność. Chociaż lubię, jak efekt końcowy jest zaskakujący. W muzyce też. W nagrywaniu muzyki, koncertach jest więcej zabawy, dialogu.

PAP Life: Twoim najmłodszym muzycznym dzieckiem jest płyta „25", na której właśnie znalazł się utwór „Śniadanie". Śpiewasz: „Już wiem, co ugotuję. /Choć to żadne kuchenne rewolucje. / Jakie śniadanie, taki dzień. / (...) zanurzam się w świat świeżych warzyw i świeżych czarnych trufli”.

 

B.W.: Myślę, że „Śniadanie" bardzo pasuje do klimatu całej płyty. Szukania w sobie spokoju, radości w czasach bardzo chaotycznych, w których dominuje język wręcz wojenny. Gdy jesteśmy poddani różnym algorytmom, uzależnieni od wiadomości. Pojawia się pytanie, czy to w ogóle jest czas na zamknięcie komputera i pospacerowanie z psem, wyjechanie sobie w świat, czy właśnie celebrowania wspólnego śniadania. Czy istnieje świat poza polityką, naparzanką? Całe szczęście taki świat jest i - wbrew pozorom - ma się dobrze. Warto przypominać sobie o rzeczach, które wydają się proste, codzienne, czasami banalne, ale jest w nich ponadczasowa prawda. Wydaje mi się, że powroty do tego, co było jakąś moją ideą od pierwszych płyt, wynikają właśnie z takiej tęsknoty do prostoty, ucieczki od dezinformacji, sensacji i tego wiecznego oburzania się w mediach społecznościowych.

PAP Life: Tytuł najnowszej płyty nie jest przypadkowy, bo ukazuje się 25 lat od debiutu waszej pierwszego krążka - „Polepione Dźwięki", który był ważnym wydarzeniem na polskim rynku fonograficznym. „25" jest rodzajem podsumowania twojej i twojego brata muzycznej drogi?

B.W.: Wydaje mi się, że ta płyta jest bardzo kolorowa muzycznie. Myślałem o tym, jak te różne barwy ze sobą połączyć. To, co lepi te wszystkie dźwięki, to po pierwsze jest właśnie 25 lat wspólnej pracy z moim bratem (Piotr „Emade” Waglewski, perkusista - red.). Nagraliśmy tę płytę także po to, żeby przy okazji zastanowić się, czy jeszcze nas to bawi, cieszy, jak się zmieniliśmy od czasów, kiedy powstała pierwsza płyta. Na pewno zmienił się podmiot liryczny - obaj mamy dzieci, czujemy, że czas szybciej przepływa. Im jesteś starszy, tym szybciej śmiga.

PAP Life: Ale ty jesteś zadowolony z miejsca, w którym jesteś. W utworze „Niemoc" śpiewasz: „Zbliżam się do pięćdziesiątki i jest mi naprawdę dobrze. / Chociaż nie mam włosów, ciągle mam szerokie spodnie. / Trójkę dzieci. Przez dwadzieścia lat tę samą żonę. /To takie staroświeckie, oporowo. / Niezbyt modne, wiem".

B.W.: Często mówię, że jestem szczęściarzem. Więc myśląc o naszych początkach, nie zamieniłbym się z tą osobą, która miała wtedy 21 lat. A dlaczego dobrze mi w miejscu, gdzie jestem teraz? Dlatego, że nie musimy się już ani ścigać, ani robić tego, na co nie mamy ochoty. Nie zapełniamy stadionów, ale mamy swoją publiczność. Ten bardzo dobry dla nas czas zaczął się od płyty „Mamut", kiedy znaleźliśmy swój język w uprawianiu muzyki. A przy okazji, to jest też dobry okres w życiu prywatnym. Część moich dzieci już dorasta - moja najstarsza córka ma 19 lat. A my z żoną możemy wyrwać się z domu, jeździć, podróżować. Jeden z utworów kończy się słowami: „Wolno nam mieć nadzieję na więcej". I jeszcze zacytuję jedno zdanie: „Mam poczucie, że to jest właśnie dobry dzień, jakby świat narodził się na nowo". Też mamy poczucie, że coś się rodzi na nowo, mając więcej czasu dla siebie w życiu prywatnym, ale także szykując tę ostatnia płytę. Nasza wcześniejsza płyta „Ballady i protesty" powstała w bardzo specyficznym czasie i klimacie, bo w pandemii. Gdy zakończyliśmy nad nią pracę, długo nie mogliśmy koncertować. A jak już wreszcie pojawiliśmy się na scenie, to nasza trasa trwała aż trzy lata. I to nam też uświadomiło, jak do tego tęsknimy. Każda płyta jest, tak naprawdę, pretekstem do tego, żeby pojeździć i przearanżować utwory koncertowo. Myślę, że ta tęsknota, a z drugiej strony radość z tych spotkań, odbiła się na płycie „25".

PAP Life: Wasi fani starzeją się razem z wami?

B.W.: Myślę, że w dużych miastach przeważająca większość osób na naszych koncertach to są moi rówieśnicy, którzy są na podobnym etapie życiowym. Młodszych ludzi jest pewnie coraz mniej, ale to też jest naturalne. Czasami rodzice zabierają dzieciaki. W sumie mnie to cieszy, bo jak wchodzę na scenę, to wiem, komu i o czym opowiadam. A to jest dla mnie, jako autora, bardzo istotne. Jest też sporo fanów, którzy są z nami od pierwszej płyty i starzeją się razem z naszą muzyką. Ale my też jesteśmy jak najbardziej otwarci na różne eksperymenty. Ostatnio mieliśmy koncerty w filharmoniach z orkiestrą Janka Stokłosy i to było ważne dla nas doświadczenia. Odwiedzamy też małe miejsca, gdzie niekoniecznie jesteśmy znani, popularni. W tych mniejszych miejscowościach przychodzi znacznie mniej osób. Często są to ludzie, którzy pierwszy raz są na naszych koncertach. I później chcą na nie wracać, co jest bardzo dobrą wiadomością dla nas. Koncerty to jest w ogóle odrębny rozdział naszej muzyki. Tam się dzieją rzeczy, które nie usłyszy się na płycie.

PAP Life: Od początku grasz ze swoim bratem, Piotrkiem "Emade" Waglewskim. W utworze „Niemoc" wracasz do waszego dzieciństwa. Powstał nawet teledysk do tej piosenki, na którym znalazły się archiwalne nagrania z waszego pierwszego koncertu w stołecznym klubie Riwiera. Byliście wtedy dzieciakami.

B.W.: Znajomy nagrał ten koncert na VHS. To niesamowite, że ta taśma się zachowała, bo byłem przekonany, że gdzieś zaginęła. Piotrek w tamtym czasie miał 12 czy 13 lat, ja trzy lata więcej. Na początku ta różnica wieku wydawała się dość duża. Miałem swoich znajomych, z którymi zakładałem zespoły, ale w każdym Piotrek grał na bębnach. Kiedy ostatnio oglądałem to nagranie, pomyślałem sobie, że my wtedy w ogóle nie czuliśmy żadnej tremy. Ale też opisując swoje dzieciństwo, nie idealizuję tamtych czasów. Ono było bogate w różne doświadczenia, bo mieszkaliśmy na Ursynowie - wówczas takim osiedlu dla młodych rodzin. Wszędzie mieliśmy rówieśników, dużo czasu spędzaliśmy na podwórku i słuchaliśmy przeróżnych historii. W domach wielu naszych znajomych był alkohol, przemoc. Później na osiedlach ursynowskich pojawiła się też palona heroina, która zabrała mi wielu znajomych. Zresztą piszę o tym w „Niemocy".

PAP Life: „Jeden z nas przegrał wojnę z nałogiem. / Drugi nawrócił się i stracił życie w klasztorze. / Co się stało, do dziś nie wiem. / Religia to nie moje hobby. / Wolałem siedzieć na górce i obserwować startujące samoloty”.

B.W.: To są opowieści pokolenia lat 90., które jedną nogą stało w tamtym systemie - nawet jeśli mało go pamięta, a drugą wchodziło w nowe czasy. Lubię je, bo to jest moje dzieciństwo, więc pełna wolność i niemyślenie o ZUS-ie i ubezpieczeniu (śmiech). Ale też już wtedy - może dlatego, że nie było Internetu i tych wyidealizowanych zdjęć, jak się fajnie spędza wakacje - wiedzieliśmy, że ten świat jest bardzo złożony i nie taki landrynkowy. W utworze pojawia się jeszcze motyw sztuki latania, ptaki, samoloty, bo wielu rzeczy musieliśmy się nauczyć, chociażby, czym jest właściwie ta wolność. Dla mnie takim ważnym symbolem tamtego okresu, który mocno zapadł mi w pamięć, było okablowanie całego naszego osiedla - wreszcie mieliśmy dostęp do TV ze świata.

PAP Life: Coraz więcej twórców mierzy się z tematem transformacji. Niedawno rozmawiałam z Kubą Żulczykiem, który praktycznie w każdej swojej książce porusza ten wątek.

B.W.: Wydaje mi się, że każde pokolenie ma swoją opowieść, swoją legendę. Dla pokolenia mojego ojca to był Jarocin, Rawa Blues, walka czy bojkotowanie mediów w czasie komunistycznym. Nasza opowieść to narracja o bardzo chwiejnym świecie pełnym dysonansów poznawczych. To były bardzo ciekawe czasy i teraz, kiedy zbliżam się do pięćdziesiątki, widzę, jak wpłynęły na sposób myślenia nie tylko o muzyce, ale także o świecie, o otoczeniu. Dlatego być może w swoich tekstach czasami do nich wracam. Wielu rzeczy musieliśmy się uczyć od początku i nie widzieliśmy jeszcze, czym to smakuje. Pamiętam mój pokój w drugiej połowie lat 80., który był oblepiony bardzo kolorowymi plakatami. Tak naprawdę nie było ważne, kto się na nich pojawiał, tylko że one były kolorowe. Pamiętam puszki, które rozkładaliśmy sobie gdzieś na biurku. Później nastąpił przełom, bardzo chcieliśmy mieć wszystko. 

Czasami chodzę po centrum Warszawy i patrzę na ten chaos architektoniczny. Z jednej strony Pałac Kultury, który jest pomnikiem rosyjskiego socrealizmu, obok Złote Tarasy, które przypominają jakiś Dubaj, dalej wielkie błękitne wieżowce - każdy inny. Nie jest to ładne, ale też opowiada, jaką drogę przeszliśmy.

PAP Life: Ale ty chyba miałeś trochę łatwiej niż inni, bo tata był znanym muzykiem. Czułeś się uprzywilejowany na tle rówieśników?

B.W.: Nie za bardzo. Mój tata nie był muzykiem stadionowym ani telewizyjnym. Byliśmy wciśnięci w takie samo mieszkanko, jak wszyscy dookoła. Chodziliśmy w tych samych butach relaksach, które często były wciągane przez błoto, bo budowano wtedy metro. Mieliśmy przeróżnych znajomych. Mój ojciec był wówczas znany w środowisku muzycznym, ale nie był wtedy szerzej rozpoznawalny. Muzycy rockowi raczej mieli kiedyś opinie szarpidrutów i obiboków. Moi rówieśnicy wiedzieli tylko, że jestem z jakiegoś artystycznego domu. Mówili o mnie: „O, ten od artysty", więc zupełnie nie czułem się uprzywilejowany. Wokół nas mieszkało też sporo muzyków, plastyków. Komuna to były ciężkie czasy, także dla muzyków. Istniały komisje weryfikacyjne, problem z paszportami, cenzura. Kiedyś rozmawiałem o tym z ojcem, który mówił mi, że te uwagi do tekstów często były bardzo abstrakcyjne i śmieszne. Dla mnie to kosmos. 

Po upadku systemu, pojechaliśmy z rodzicami pierwszy raz na Zachód, chyba do Niemiec. Zobaczyłem, jak wygląda świat spoza ekranu telewizyjnego, więc te nasze historie były bardzo podobne do historii różnych znajomych. Dlatego też zakładaliśmy zespoły z naszymi kolegami. Na początku z gitarami, później to był hip-hop, muzyka mojego pokolenia, która pozwoliła na dobre odciąć pępowinę. Gitary, kowbojki i włosy w kucyk, to był wówczas dla nas świat dinozaurów rockowych. Ale tak musi być, żeby scena i w ogóle popkultura cały czas siała jakiś ferment, rozwijała się w różnych kierunkach, reagowała na dynamiczne zmiany świata wokół nas.

PAP Life: Relacji z bratem poświęciłeś utwór „Ogień i woda”. Jak wam się udaje tak długo ze sobą współpracować? Relacje między rodzeństwem często są nasycone dużymi emocjami.

B.W.: Jesteśmy różni, chociaż wydaje mi się, że ostatnio coraz bardziej podobni. Piotrek był zawsze ogniem, całe swoje dzieciństwo spędzał na podwórku. Raz nawet przyprowadzała go straż miejska do domu. Ja byłem bardziej introwertyczny, ale za to czułem się takim przywódcą, starszym bratem pokazującym świat. W pewnym momencie, kiedy ta różnica wieku okazała się tak naprawdę zupełnie nieistotna, wyszedłem z roli lidera i od tamtej pory traktujemy siebie partnersko. Więc to też spowodowało, że jest nam na pewno łatwiej się dogadać. W dzieciństwie mieszkaliśmy w jednym pokoju, mieliśmy jeden magnetofon. Często w domach, w których ktoś występuje na scenie, skupienie wokół takiej osoby jest bardzo duże, więc my z Piotrkiem też szukaliśmy własnego języka, żeby nie zgasnąć.

PAP Life: Prywatnie też spędzacie ze sobą tak dużo czasu?

B.W.: Mało, ale ogólnie dużo spędzamy czasu razem, bo niemal każdy weekend to jest koncertowanie. Rodzi się pytanie, czy gdyby nie muzyka i nie to, że spędzamy tyle czasu ze sobą w studio, jadąc w busie, to czy byśmy tak często się widywali. Nie znam odpowiedzi.

PAP Life: Obaj muzyką zajmujecie się właściwie od zawsze. Czy ty albo Piotrek mieliście kiedykolwiek jakiś inny pomysł na siebie?

B.W.: Dość długo traktowaliśmy muzykowanie jako przygodę. Zacząłem studia, mam licencjat grafika, później chciałem kontynuować malarstwo. Piotrek był na różnych kierunkach, m.in. studiował stosunki międzynarodowe, ale też był bardzo pochłonięty komputerami. Myślał, że jeżeli nie będzie się zajmował muzyką, to na pewno informatyką, projektował strony. Wszystko zmieniła nasza pierwsza płyta „Polepione Dźwięki", bo wtedy musieliśmy sobie rzeczywiście zadać pytanie, czy chcemy to traktować poważniej. Nie wiedzieliśmy zupełnie, jaki będzie odbiór tej płyty. A gdy wyszliśmy na scenę, żeby zagrać pierwszy koncert, pamiętam, że nam się nogi uginały. Nie wyobrażaliśmy sobie, że tylu ludzi może chcieć przyjść nas posłuchać. I wtedy po takim jeszcze, delikatnie mówiąc, średnim koncercie, ja przerwałem studia. Pracowaliśmy nad tą płytą we dwóch, bo cały czas mieliśmy jakieś przygody związane z rozpadami naszych zespołów. Ciągle ktoś się wykruszał. Właściwie tylko ja i Piotrek byliśmy takim stałym elementem.

PAP Life: Od kilku lat sami też produkujecie swoje płyty. 

B.W.: Od płyty „Radar", czyli od siedmiu lat, mamy pełną kontrolę w sprawach wydawniczych. Mimo że te nośniki się zmieniają - 25 lat temu zaczynaliśmy od nagrywania kaset, dzisiaj algorytmy i streaming - doszliśmy do takiego etapu, o którym zawsze marzyliśmy, czyli robimy wszystko sami. Właściwie od „Polepionych Dźwięków" robimy muzykę autorską i to mnie najbardziej satysfakcjonuje. Zawsze mi zależało, żeby do muzyki, która jest nasza, rozrywkowa, dołączać elementy muzyki, które niekoniecznie są popularne. Ale wiele rzeczy się zmieniło przez te 25 lat, bo pojawiły się algorytmy i platformy streamingowe. Trudno o jakąś stabilizacje finansową w takich czasach, kiedy twoja praca ląduje właściwie za darmo w Internecie. Tworzymy świat, w którym tylko najwięksi, najbogatsi i najbardziej popularni będą się w stanie zawsze przebić, a ci mniejsi, bardziej awangardowi czy alternatywni muzycy mają problemy, żeby w te algorytmy wpaść. Sprzedaż płyt właściwie umiera, mam nadzieję, że koncertowanie klubowe odżyje. Muzyk to zawód ogromnego ryzyka.

PAP Life: Wasz najbliższy koncert odbędzie się w połowie lutego i potem do końca kwietnia jesteście cały czas w trasie. Jak ci się udaje łączyć takie intensywne koncertowanie z życiem rodzinnym?

B.W.: Jestem rodzinny. Rodzina to wyzwanie, ale bardzo istotna dla mnie przygoda. Życie muzyka jest jednak wielkim chaosem, cały czas adrenaliną, więc to wszystko układa się na zasadzie pewnej równowagi. Z drugiej strony ostatni koncert zagraliśmy pod koniec listopada i od grudnia dużo czasu byłem w domu. Wszyscy się nasycili moją obecnością (śmiech) i teraz mogę wyruszać w trasę. Koncertowanie wbrew stereotypowej opinii to wcale nie jest przyjemna imprezka, bo siedzimy bardzo długo w busie, później pojawiamy się na próbach, gramy koncerty, przy okazji zostawiamy tam mnóstwo energii, potrzebujemy skupienia. Po koncercie nie możemy za długo siedzieć i się szlajać, bo o ósmej rano znów wsiadamy do busa. Stereotyp życia rockandrollowca jest mi bardzo daleki. Zresztą, gdzie się nie rozejrzę wśród moich znajomych uprawiających muzykę, jest wiele osób, które mają podobne domy.

PAP Life: Album „25" wyszedł 14 lutego, czyli w Walentynki. To przypadek? Bo kiedy jej słuchałam, to miałam wrażenie, że ta płyta jest po prostu o miłości.

B.W.: Data jest właściwie przypadkowa, ale podobno nie ma przypadków. (PAP Life)

Rozmawiała Iza Komendołowicz

ikl/ag/kgr/ 

Bartosz „Fisz” Waglewski – kompozytor, wokalista, instrumentalista i producent. Ma 46 lat. Syn Wojciecha Waglewskiego - wokalisty i gitarzysty. Brat Piotra „Emade” Waglewskiego - perkusisty, z którym nagrywa płyty i występuje jako Fisz Emade Tworzywo. Ich pierwszy album, „Polepione Dźwięki”, ukazał się w 2000 r. 14 lutego światło dzienne ujrzało ich najnowsze wydawnictwo, „25”.

Zobacz także

  • Bartosz Waglewski. Fot. PAP/Jakub Kaczmarczyk

    Zespół Fisz Emade Tworzywo wydał pierwszy singiel zwiastujący nowy album

Serwisy ogólnodostępne PAP