Po to właśnie jesteśmy, by wywiązać się z umów z ubezpieczonymi, którzy nam zaufali i jak najsprawniej wspomóc ich, by mogli zacząć odbudowywać swój zrujnowany świat - powiedział PAP Marek Sokołowski z PZU. Dodał, że ci ludzie stracili nie tylko majątki, ale coś więcej, coś, w co włożyli swoje serca, czas, starania i pracę. Dbali o swoje domy i ogrody, pielęgnowali i przystrzygali drzewka… Teraz to wszystko zamieniło się w krajobraz księżycowy. "Czasem miałem wrażenie, że znalazłem się na planie jakiegoś filmu katastroficznego, gdzie akcja się dzieje po bombardowaniu albo innym kataklizmie, w kompletnie zrujnowanej 'strefie 0'" - zaznaczył. Jak wskazał, każdy tę tragedię przeżywa indywidualnie - jedni płaczą nad zburzonymi przez falę powodziową domami, ale spotkał kobietę, która nie mogła odżałować przetworów - konfitur i kompotów, które robiła dla wnuków. Podkreślił, że PZU ubezpiecza i będzie ubezpieczać nieruchomości znajdujące się na terenach zalewowych, gdyż z powodu zmian klimatu, każde miejsce na ziemi może takim się stać.
PAP: Ta powódź dla wielu ludzi z południa Polski była niczym trzęsienie ziemi, które zrujnowało ich dotychczasowy świat i życie. Domyślam się, że dla ubezpieczyciela, jakim jest PZU, jest to z kolei wielkie wyzwanie w wielu wymiarach.
Marek Sokołowski: Jesteśmy największym ubezpieczycielem, liderem rynku, mamy za sobą kawał historii i ogrom doświadczeń – jesteśmy przygotowani na takie wyzwania. Co roku obsługujemy różne szkody masowe, pracowaliśmy też na terenach największych kataklizmów ostatnich dekad, bo mamy klientów w każdym zakątku Polski.
Po to właśnie jesteśmy, by wywiązać się z umów z ubezpieczonymi, którzy nam zaufali i jak najsprawniej wspomóc ich, by mogli zacząć odbudowywać swój zrujnowany świat. Bo ci ludzie stracili nie tylko majątki, ale coś więcej, coś, w co włożyli swoje serca, czas, starania i pracę. Dbali o swoje domy i ogrody, pielęgnowali i przystrzygali drzewka… Teraz to wszystko zamieniło się w krajobraz księżycowy. Czasem miałem wrażenie, że znalazłem się na planie jakiegoś filmu katastroficznego, gdzie akcja się dzieje po bombardowaniu albo innym kataklizmie, w kompletnie zrujnowanej "strefie 0".
PAP: Czy tym zniszczeniom towarzyszy jakiś szczególny zapach?
M.S.: Na otwartej powierzchni nieszczególnie, ale wystarczy wejść do takich pomieszczeń, jak hale produkcyjne, sklepy czy magazyny, żeby to poczuć. Dokumentowałem na przykład rozmiar szkód w jednej z sieci sklepów i przyznam, że trudno mi było wytrzymać tych kilkadziesiąt sekund potrzebnych na wykonanie zdjęć.
To smród zgnilizny, stęchlizny, jakichś dziwnych substancji, opary tego, co przypłynęło wraz z wodą i spowodowało szkody. A te szkody nie są takie, jakie powoduje czysta woda wówczas, kiedy np. pęknie nam wężyk przy pralce. Ta powodziowa woda zabierała po drodze wszystko, co napotkała - błoto, oleje, smary, różne pierwiastki chemiczne.
PAP: Czy z takiego zalanego domu cokolwiek można uratować? Jakieś meble, sprzęty, jedzenie, np. to w puszkach czy zawekowane?
M.S.: Nie. To wszystko musi zostać zutylizowane. Jak zapytała pani o przetwory, przypomniała mi się moja rozmowa z pewną starszą kobietą, która została bardzo poszkodowana przez powódź, gdyż jej mieszkanie zostało kompletnie zalane, straciła więc meble, sprzęt AGD/RTV, ubrania, wszystkie rzeczy osobiste, ale najbardziej ubolewała nad przetworami, które robiła przez całe lato dla swoich wnucząt – bo co ona teraz im powie, że nie ma dla nich konfitur i kompotów. To była dla niej tragedia.
Każdy w indywidualny sposób odbiera stratę. Jedni załamują ręce nad kupką gruzu, która jeszcze niedawno była pięknym domem, innym trudniej pogodzić się ze stratą rzeczy, które mają głównie wartość sentymentalną - zdjęcia dziadka, rysunków dzieci, pamiętnika… To wszystko odpłynęło z wodą.
PAP: Rozumiem sentyment, współodczuwam z tymi ludźmi, ale jednego nie potrafię do końca zrozumieć – część z tych powodzian, którzy stracili domy stojące na terenach zalewowych, chce je odbudowywać w tym samym miejscu.
M.S.: Rozmawiałem z panią z Ołdrzychowic Kłodzkich, której dom zalało na wysokość dwóch metrów. Przyznała, że to jest już czwarte zalanie na przestrzeni lat, największe. Jej dom stoi w ciągu innych, położone są tuż przy korycie rzeki Biała Lądecka, więc są w naturalny sposób narażone na zalania – tak było w 1997 i w 2010 roku oraz podczas dwóch innych lokalnych zdarzeń spowodowanych tzw. powodzią błyskawiczną, powstałą w wyniku nawalnych deszczy.
Zapytałem, czy to nie jest czas, aby pomyśleć o tym, że może warto się przenieść w inne miejsce. Odparła, iż liczy na to, że była to ostatnia powódź w jej życiu. Potem byłem świadkiem wymiany zdań pomiędzy nią a jej synem, który namawiał ją, aby się przeniosła gdzie indziej, ale pozostawała niewzruszona.
Tak, są osoby, które będę odbudowywać domy na terenach zalewowych, ale nie jest moją rolą, szczególnie w tej chwili, zaraz po tym, co się stało, prowadzić z nimi dyskusję na ten temat.
PAP: Ale jest przecież coś takiego, jak ryzyko ubezpieczyciela, stąd pytanie – czy nadal będziecie ubezpieczać nieruchomości położone na terenach zalewowych, o których wiadomo, że prędzej czy później znów padną ofiarą powodzi?
M.S. Obecnie każda nasza polisa obejmuje takie ryzyka jak powódź, kradzież czy pożar - chyba, że dany klient chce je wyłączyć, co nie jest zbyt częste. To są podstawowe ryzyka, od których należy chronić klientów i nie ma w tym zakresie odgórnych wyłączeń.
Zwłaszcza, że dzisiaj nikt z nas, mieszkający w pobliżu nawet małego strumyka, nie ma gwarancji, że nie padnie ofiarą zalania. Nawet ten strumyk w określonych warunkach może wystąpić ze swojego koryta i spowodować szkody, może nie tak duże, jak pełnoskalowa powódź, ale na pewno bardzo dotkliwe.
Przez zmiany klimatyczne, z jakimi mamy do czynienia w ostatnich latach, takich zdarzeń jest wiele. Razem ze swoimi ludźmi uczestniczę w tzw. zespole kryzysowym i w czerwcu tego roku braliśmy udział w akcjach pomocowych na terenach, które teoretycznie nie były zalewowe, ale i tak zostały podtopione, bo np. były nawalne deszcze i jakiś strumyk czy rzeczka wystąpiły ze swoich koryt.
Mamy specjalne mobilne biura PZU – busy i autobusy, którymi przybywamy na miejsce zdarzenia, by umożliwić ubezpieczonym u nas klientom, którzy zostali poszkodowani przez klęskę żywiołową, zgłaszanie szkód bezpośrednio, w uproszczonej formie, właśnie w takim mobilnym punkcie. Dzięki temu możemy reagować bardzo szybko w sytuacjach kryzysowych, a zaliczki i odszkodowania trafiają do poszkodowanych nawet w ciągu dnia albo kilku od zgłoszenia.
To ważne, bo chodzi o to, aby mogli oni jak najszybciej po takim zdarzeniu rozpocząć sprzątanie i odbudowę, np. podpisać umowy z firmami remontowymi i zaliczkować, bo one także muszą ustalić sobie harmonogram prac.
Zaryzykuję twierdzenie, że dziś każdy z nas mieszka na terenie potencjalnie zalewowym, bo wystarczy, że ulewne deszcze popadają przez kilka dni lub wystąpi gwałtowny, przekraczający wieloletnie normy opad. Pytanie brzmi więc nie "czy to możliwe, że nas zaleje", tylko "kiedy".
PAP: Bardzo pesymistycznie to zabrzmiało.
M.S.: Po powodzi w 1997 r. mówiono, że była to "powódź tysiąclecia”". To określenie uśpiło naszą czujność, sugerowało, że jak to była powódź tysiąclecia, to do następnej mamy dużo czasu, za naszego życia nic takiego nie może się zdarzyć. A potem nadeszła powódź w 2010 r., teraz powódź z 2024 r. Powinniśmy zrozumieć, że nie mamy setek lat na przygotowania, okresy między powodziami będą coraz krótsze.
Dobrze, że udało się zbudować chociaż część infrastruktury przeciwpowodziowej, bo gdyby nie zbiornik w Raciborzu i inne, które wodę przyjęły, to fala byłaby znacznie większa niż w 1997 r. i Wrocław na pewno zostałby zalany.
PAP: Dysponuje pan jakimiś szacunkami, jeśli chodzi o wielkość strat tegorocznej powodzi?
M.S.: Sytuacja jest dynamiczna, jesteśmy w trakcie ich szacowania. Od 12 września do dziś mamy zgłoszonych ponad 43 tys. szkód powodziowych, wypłaciliśmy już ponad 200 milionów złotych odszkodowań. Oczywiście dotyczy to wyłącznie szkód zgłoszonych przez klientów PZU.
Około połowa tych szkód to takie, które są już zlikwidowane w całości, chociaż za jakiś czas mogą się odezwać jakieś skutki powodzi, które dziś są niewidoczne. Druga połowa szkód to takie, w przypadku których wypłaciliśmy tzw. wstępne odszkodowania, czyli bezsporne kwoty, które potwierdzają przyjęcie przez nas odpowiedzialności, ale są zaliczką na poczet tego, żeby ludzie mogli zabezpieczyć swoje mienie i rozpocząć proces odtwarzania tego utraconego lub po prostu kupić rzeczy niezbędne im do egzystencji, bo zostali bez niczego.
PAP: A co z samochodami, które zostały zalane?
M.S.: Jakby to powiedzieć… Fala powodziowa zmywała z powierzchni ziemi domy w taki sposób, jakby były domkami z kart. Wiele z tych, które jeszcze niby stoją, także nadaje się do rozbiórki – nadzór budowlany stwierdził, że grożą zawaleniem, bo albo popękały, albo zostały podmyte ich fundamenty. Wczoraj, kiedy jechałem przez Kotlinę Kłodzką, obserwowałem, jak buldożery rozbierają budynek, który na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem "zdrowo". Jednak tu nie ma co dyskutować ze służbami nadzoru – bezpieczeństwo ludzi jest najważniejsze.
PAP: Rozumiem, moje pytanie o samochody nie było najmądrzejsze.
M.S.: Widziałem te samochody, które woda poniosła, a kiedy zeszła, tkwią poprzyklejane pomiędzy posesjami, na dnie kanałów. Trudno czasem nawet rozpoznać ich marki, bo tak je fala powodziowa skotłowała.
Rozmawiała: Mira Suchodolska (PAP)
mir/ mhr/ know/