Jacek Koman: gdzie położę kapelusz, tam jest mój dom [WYWIAD]
Czasem próbuję wyobrazić sobie, jak by to było wychować się w jednym miejscu i nie bardzo potrafię. Myślę, że jak już się raz jest wykorzenionym, to później łatwo przychodzi włóczenie się po świecie - przyznaje w rozmowie PAP Life Jacek Koman, aktor, który wyemigrował do Australii. W swoim portfolio ma wiele międzynarodowych produkcji, jak m.in. „Konklawe”. Wkrótce zobaczmy go w polskiej komedii „100 dni do matury”.

PAP Life: Rozmawiamy za pośrednictwem komunikatora, pan w swoim domu w Melbourne, ja w Warszawie. Kiedy pan wybiera się do Polski?
Jacek Koman: Pod koniec lutego będę na premierze filmu „100 dni do matury”, w którym gram. Muszę powiedzieć, że lubię być w Polsce w lecie. Jestem osobą letnią i bardzo się cieszę, jak czasem uda mi się uniknąć zimy. I tak sobie skaczę z lata w lato i w następne lato. Teraz tak nie będzie.
PAP Life: Mam wrażenie, że ostatnio więcej gra pan w Polsce. Chociaż, z drugiej strony, kilka miesięcy temu miał premierę głośny film „Konklawe” z pana udziałem.
J.K.: Wydaje mi się, że te proporcje są dość płynne, nie ma regularności. Ale zeszły rok był obfity w przyjazdy do Polski, z czego się bardzo cieszę. Byłem cztery razy i chyba pobiłem swój rekord. Cztery razy, trzy produkcje. Jedną z nich był właśnie film „100 dni do matury”, drugą serial „Heweliusz” (Netflix), a kolejną „Miasto Mrozów” - serial dla TVN. Teraz będę w Europie trochę dłużej, bo wszystko wskazuje na to, że za kilka tygodni rozpoczną się zdjęcia do produkcji, która będzie kręcona głównie w Walii, a później przez sporą część roku na Malcie. Ale z Malty jest blisko do Polski, więc myślę, że będę przyjeżdżał do kraju.
PAP Life: Lubi pan grać w Polsce?
J.K.: Często jestem pytany o różnicę między metodami pracy. Nie potrafię na to odpowiadać. Natomiast na pytanie, czy lubię jeździć do Polski, odpowiem: tak, bardzo. Dla aktora, zwłaszcza w moim wieku, bardzo ważne jest, że cały czas te propozycje spływają, bo - nie oszukujmy się - ról jest już mniej. Natomiast, jeśli te propozycje są z Polski, to dodatkowy smaczek.
PAP Life: Ma pan w kraju jakąś bazę, mieszkanie, czy zatrzymuje się pan w hotelach, tam, gdzie akurat są zdjęcia?
J.K.: Nie mam stałego miejsca. Ze mną jest tak, jak to się mówi po angielsku: gdzie położę swój kapelusz, tam jest mój dom. Projekty, w których biorę udział, potrafią być w bardzo różnych miejscach, więc czasem jestem nad morzem, czasem w górach czy na Mazurach. W zeszłym roku tak właśnie rzucało mnie po całej Polsce. Niedawno rozmawiałem ze znajomym z plaży - bo ja codziennie rano chodzę na plażę, gdzie wyprowadzam psa. Ten znajomy w wieku 70 lat powiedział mi, że on od urodzenia cały czas mieszka na tej samej ulicy. Czasem próbuję wyobrazić sobie, jak to by było, wychować się w jednym miejscu i nie bardzo potrafię. Myślę, że jak już się raz jest wykorzenionym, to później łatwo przychodzi włóczenie się po świecie. Zresztą dziś wydaje mi się, że świat się skurczył. Przenoszenie się jest dużo szybsze niż czterdzieści parę lat temu. Kiedyś ta podróż trwała kilka dni, było pewnie z cztery, pięć długaśnych przystanków. A teraz lecę najwyżej z jedną przesiadką, więc świat się zmienia.
PAP Life: Odwiedza pan miejsca, które są panu bliskie?
J.K.: Jestem chyba dosyć sentymentalny. Lubię powracać do miejsc i ludzi. Czasem praca zabiera tam, gdzie chciałbym pojechać. Dwa czy trzy lata temu przez parę dni kręciliśmy „Niebezpiecznych dżentelmenów” w pięknym teatrze w Bielsku-Białej, w którym moi rodzice pracowali we wczesnych latach pięćdziesiątych. Zresztą ja też w nim przepracowałem dwa sezony. To był mój pierwszy teatr po szkole teatralnej. Wtedy, przy okazji „Niebezpiecznych dżentelmenów”, wpadłem do teatru. Nawet z kilkoma starszymi kolegami się spotkałem. We foyer zobaczyłem rekwizyt, który bardzo silnie tkwi w mojej pamięci. Taki koń, trochę z papier-mâché. Spytałem naszych filmowych rekwizytorów, czy myśmy go przywieźli, ale oni powiedzieli: „Nie, nie, to jest stąd”. Pierwszą rzeczą, którą pamiętam z teatru z czasu mojego dzieciństwa to był Konik Garbusek. Teatr wystawiał bajkę o tym koniu, którego, gdy byłem cztero- może pięcioletnim dzieckiem, zobaczyłem w kulisach. Byłem wtedy przekonany, że on jest żywy i po prostu czeka sobie na następny spektakl. Niewykluczone, że to właśnie tego konia zobaczyłem we foyer. Przyznaję, że bardzo się wzruszyłem.
PAP Life: Niedługo do kin wchodzi film „100 dni do matury”. Pamięta pan swój egzamin dojrzałości?
J.K.: Oczywiście. Podchodziłem do niego z dużym strachem. Na szczęście okazało się, że poszło mi dużo lepiej niż mogło. Prawdę mówiąc, byłem strasznym uczniem. Mógłbym oczywiście wszystko zwalać na to, że rodzice aktorzy ze względu na pracę często się przeprowadzali. Po Bielsku-Białej był Koszalin, Szczecin, Łódź. Ale prawda jest taka, że zupełnie inne rzeczy mnie interesowały, a nie nauka. Wagarowałem, czasem spotykaliśmy się w domu u kolegi, który miał płytę Santany „Abraxas” i potrafiliśmy jej słuchać w kółko. Znajdowałem w tym znacznie więcej radości niż w szkole. No, ale do matury trzeba było podejść. Może opatrzność nade mną czuwała i postanowiła dać mi szansę. Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach na młodych chłopców czyhało wojsko.
PAP Life: Myślę jednak, że takie ciągłe przeprowadzki musiały być trudne. Ciągle jakieś relacje się kończyły, trzeba było nawiązywać nowe przyjaźnie.
J.K.: Trochę się przeciwko temu buntowałem, ale przecież nie miałem wyjścia. Często zastanawiam się, jaki to miało na mnie wpływ? Na pewno łatwo jest mi się przenosić. Nie czuję, żebym miał problem z nawiązywaniem kontaktów. Ale może, z drugiej strony, łatwo zrywam kontakty? To by była straszna rzecz, ale nie podejrzewam siebie o to.
PAP Life: Przeważnie gra pan w dramatach, thrillerach. A „100 dni do matury” to komedia.
J.K.: I choćby z tego powodu bardzo ucieszyła mnie ta propozycja. To rola inna od wszystkich. Gram niegrzecznego dziadka, jajcarza, takiego, którego pewnie każdy młody człowiek chciałby mieć za dziadka. Sam też jestem dziadkiem, mam dwie małe wnuczki. Ale mieć prawie dorosłego wnuka na parę tygodni i być z nim w dobrej komitywie to była duża frajda. Poza tym praca z młodym aktorem to był też ciekawy aspekt tej produkcji.
PAP Life: Jakim jest pan dziadkiem?
J.K.: Zapracowanym, dlatego często nieobecnym. Kiedy się pojawiam, przywożę prezenty z różnych miejsc na świecie. Starsza wnuczka ma 11 lat, druga 10. Zachęcam je obie do uprawiania muzyki, bo dla mnie muzyka zawsze była ważna. Trochę brzdąkam na gitarze, a kiedy jestem w Australii odgrzewam swój projekt muzyczny. Ostatnio obie wnuczki wzięły się za naukę języków. Starsza, ze względu na profil szkoły, studiuje francuski i włoski, a ta młodsza wybrała polski. Córka mówiła mi, że dochodzą do niej odgłosy z jej pokoju: „Dziewczynka pije wodę”.
PAP Life: Wnuczki były kiedyś w Polsce?
J.K.: Jeszcze nie. Natomiast każde z moich dzieci było po parę razy.
PAP Life: Mówią po polsku?
J.K.: Nie tak, jak by się marzyło o tym w idealnym świecie. Starsza córka dużo lepiej niż młodsza i syn. Moja druga żona jest Australijką, a myślę, że matka ma w tej kwestii duży wpływ.
PAP Life: Pana żona, Catherine McClements, także jest aktorką. Któreś z waszych dzieci wybrało artystyczną drogę?
J.K.: Na razie się nie zanosi. Córka właśnie skończyła psychologię. Zrobiła licencjat i będzie dalej w to brnęła. Syn jest jeszcze w liceum i właśnie czeka go matura. Przez wiele lat obijania się podkreślał, że wie, kiedy włączyć tryb nauki i zacząć wkuwać. Trochę słuchałem tego z niedowierzaniem, ale na razie patrzę na niego z podziwem, jak wieczorami się uczy. U nas rok szkolny dopiero zaczął się w tym tygodniu. Okaże się, co będzie dalej.
PAP Life: Rodzina ogląda filmy, w których pan gra?
J.K.: Różnie. Niektóre polskie produkcje trafiają od razu na Netfliksa. Poza tym, mamy taki fajny kanał, który jest poświęcony globalnie różnym kulturom i językom - tutaj pokazywanych jest sporo polskich tytułów. Ja oglądam produkcje, w których brałem udział, wtedy, gdy czuję, że chcę coś sprawdzić, zobaczyć, czy coś zadziałało. Żeby wiedzieć na przyszłość, jakich rozwiązań szukać. A nie, żeby zasiąść z herbatą i podziwiać siebie.
PAP Life: Często obsadzany jest pan w rolach drugoplanowych. Ale pan tak je gra, że zostają na długo w pamięci, jak ostatnio arcybiskup Woźniak w „Konklawe”. Lubi pan drugi plan?
J.K.: W mniejszych produkcjach gram duże role. Im większa produkcja, tym mniejsza rola. Czy lubię drugoplanowe role? Tak, są wdzięczne. Lubię nie brać na siebie tej odpowiedzialności, jaką ma główny bohater, trochę pobawić się na planie. To pasuje do mojej nieodpowiedzialności. Chociaż czasem ciężko jest znaleźć się na planie i natychmiast włączyć w coś, co już ma jakąś formę, której my nie znamy. Musimy sobie coś wyobrazić, coś wybrać i brnąć w to. Czasem widzi się takie pomyłki, że komuś się wydawało, że był w jakimś innym projekcie.
PAP Life: Po studiach w Łódzkiej Filmówce miał pan całkiem niezły start w zawodzie. W 1979 roku zadebiutował pan rolą Sławka Tietza w filmie telewizyjnym Juliusza Machulskiego „Bezpośrednie połączenie”. Na początku 1981 zdecydował się pan na emigrację, a to oznaczało koniec marzeń o aktorstwie. Nie było panu żal?
J.K.: Nie miałem złudzeń - zakładałem, że tak będzie. Wyjeżdżając, żegnałem się nie tylko z najbliższymi, ale także z upragnionym zawodem. To był początek mojej drogi aktorskiej, ale dość udany. Pracowałem w teatrze w Bielsku, zagrałem w tym filmie Machulskiego. Było mi bardzo szkoda. Ale myślę, że fakt, że byłem świadomy, co to oznacza dla mnie zawodowo, świadczy o tym, że czułem, że muszę wyjechać. W 1980, kiedy pojawiła się Solidarność, rosły nadzieje na jakąś lepszą przyszłość, ale też coraz bardziej realne było niebezpieczeństwo. Wiedzieliśmy, że może wydarzyć się to, co w Czechosłowacji w 1968. Czuliśmy się jak w jakiejś klatce. Nie wiem, czy to jest kwestia wyobraźni, może niektórym to nie przeszkadzało. Mnie rodzice zrobili krzywdę, zabierając na wakacje do Jugosławii. Wtedy na Jugosławię mówiło się u nas czerwony kapitalizm albo jakoś podobnie.
PAP Life: To był prawie Zachód.
J.K.: Tak. Poza tym, że to był i jest piękny kraj. Myśmy głównie spędzali czas na wybrzeżu, za każdym razem wybierając inną trasę. Po drodze była Czechosłowacja, Węgry. Zawsze mnie to bardzo rajcowało. A ta świadomość, że ktoś trzyma nasze paszporty w szufladzie i od jego uznania zależy, czy je da, czy nie da, strasznie mnie przygnębiała. Myślę, że to była chyba najsilniejsza motywacja. Oczywiście przygoda, egzotyka, podróż na koniec świata - to też. Wyjeżdżając z Polski z grupą przyjaciół, bo nie jechałem sam, umówiliśmy się, oczywiście w najgłębszej tajemnicy, że jedziemy do Australii. Tylko bohater książki „Tomek w krainie kangurów” tam był, a teraz my (śmiech). Zanim dotarliśmy do Australii, przez osiem miesięcy byliśmy w Wiedniu. Taką drogę przeszło wielu Polaków w tamtym czasie.
PAP Life: Nie rozczarowała pana ta Australia? Żeby zarobić na życie, handlował pan owocami na targu, układał kafelki…
J.K.: Nie. Ale zachodzi pewnie jakiś proces trzeźwienia, przestajemy już patrzeć na świat jak dziecko, widzimy, że tu nie ma miodu. Takie rzeczy człowiek zaczyna rozumieć, ale nigdy jakoś tak poważnie rozczarowany Australią nie byłem.
PAP Life: Zastanawiał się pan czasem, co ten wyjazd panu zabrał?
J.K.: Po co? To wszystko byłyby akademickie rozważania. Trudno sobie wyobrazić, co mi zabrał. A może 15 grudnia 1981 roku padłbym na ulicy Piotrkowskiej, uderzony pałą, strzeliłbym głową o bruk i tyle by tego było. Kiedy znalazłem się w Australii, tydzień, czy dwa później wybuchł w Polsce stan wojenny.
PAP Life: W drugiej połowie lat 80., udało się panu wrócić do aktorstwa, najpierw do teatru, potem zaczął pan występować w filmach i serialach amerykańskich, brytyjskich, australijskich. Miał pan okazję pracować m.in. z Nicole Kidman, Cate Blanchett, Danielem Craigiem, Ewanem McGregorem, Danielem Radcliffem, ostatnio do tego grona dołączył Ralph Fiennes. Mam wrażenie, że opisuje się pana karierę zawodową, poprzez to, z kim pan grał. Nie irytuje to pana?
J.K.: Nie, to jest zrozumiałe. W tych pytaniach zawarta jest taka wiara, że to są nadludzie. Kiedyś komuś zdradziłem, że praliśmy sobie skarpety w tej samej misce z Cate (Blanchett – red.), jak byliśmy razem w trasie ze spektaklami. Nie w każdym wypadku mam tak dużo do powiedzenia (śmiech).
PAP Life: Jakiś czas temu rozmawiałam z Piotrem Adamczykiem, który ostatnio gra w wielu produkcjach zagranicznych. Tak naprawdę aktorstwo kreacyjne, które pozwala aktorom przemienić się w inną postać i zaskakiwać wizerunkiem, to jest przywilej gwiazd. Ktoś kiedyś sprawdził się w roli rudego marynarza z brodą i trudno mu wyjść poza tę postać. Gra role tylko pasujące do wizerunku.
J.K.: Trochę tak jest. Albo się chce dostawać pracę jako rudy marynarz z brodą, albo zgoli się brodę i zaczyna od początku. Może we własnym kraju tak nie jest, bo ludzie znają cię bliżej z różnych rodzimych produkcji, kiedy nie miałeś brody, a włosy były blond. Ale ponieważ obecnie przemysł filmowy jest rzeczywiście globalny, więc nikt nie zna innych prac albo nawet nie jest zainteresowany czy jakieś były. Dlatego myślę, że jestem w dość uprzywilejowanej sytuacji zawodowej. (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz
ikl/moc/ag/kgr/
Jacek Koman urodził się i wychował w Bielsku-Białej. Ma 68 lat. Jest synem aktorów Haliny Koman-Dobrowolskiej i Adama Komana. W 1978 roku ukończył aktorstwo w Łódzkiej Filmówce. W 1981 wyjechał z kraju. Po kilku miesiącach spędzonych w Austrii, wyemigrował na stałe do Australii. Początkowo mieszkał w Perth, gdzie współtworzył grupę teatralną i występował w teatrach, następnie przeniósł się do Melbourne, gdzie mieszka do dziś. W 1988 pojawił się jako Emil Zatopek w biograficznym dramacie historycznym ABC „Mila w cztery minuty”, z udziałem Michaela Yorka. Od tamtej pory występuje w filmach i serialach amerykańskich, brytyjskich i australijskich. Wśród tych produkcji są „Moulin Rouge!” z Nicole Kidman i Ewanem McGregorem, „Ludzkie dzieci” z Michaelem Cainem, Clivem Owenem i Julianne Moore. Ostatnio zagrał w filmie „Konklawe” z udziałem Ralpha Fiennesa i Isabelli Rossellini, który uzyskał kilka nominacji do tegorocznych Oscarów. Koman wystąpił również w wielu polskich produkcjach, m.in. w serialach „Receptura” i „Belfer”. 28 lutego premierę będzie miała komedia „100 dni do matury” z jego udziałem.