"Emerytowany generał: Pyta mnie pani, jakim ministrem był Błaszczak. W odpowiedzi przypomnę słowa Ludwika Dorna: „Błaszczak to deficyt intelektualny”.
Polityk PiS-u, członek Komisji Obrony Narodowej: Mariusz Błaszczak to cichy, schowany za plecami prezesa Kaczyńskiego partyjny aparatczyk. Zostanie zapewne zapamiętany jako najdłużej urzędujący minister obrony w historii, ale też jako kontynuator polityki Macierewicza w wojsku. Obu niewątpliwie dzieli temperament, łączą metody działania, czyli ręczne sterowanie armią i podporządkowanie jej partyjnym celom, nawet kosztem bezpieczeństwa państwa, czego wyrazem były te słynne pikniki przedwyborcze z wojskiem w tle. Bardzo wielu naszych posłów korzystało z „uprzejmości” Błaszczaka, który wysyłał żołnierzy i sprzęt wojskowy na ich uroczystości, by uświetniali i uatrakcyjniali lokalne spotkania partyjne.
Oficer z MON-u: Desant Błaszczaka do MON-u wyglądał tak, że do departamentów przyszli jego ludzie z MSWiA. Zapukali do gabinetów i dyrektorom oraz ich zastępcom po prostu wręczali koperty ze zwolnieniami. Natomiast jeżeli byli to żołnierze, to dostawali decyzje o przeniesieniu do rezerwy kadrowej. Byliśmy niezwykle zaszokowani tempem tej operacji. Wymienili ludzi ekspresowo, nawet na pomniejszych stanowiskach. Dlatego potrzebowali nowych do pracy. Dostałem wtedy propozycję i po kilku latach służby w jednostce liniowej znowu wróciłem do Warszawy. Objąłem stanowisko w resorcie i dopiero wtedy zobaczyłem, w jakim kompletnym rozkładzie jest ta instytucja. W totalnym. Nic tam dobrze nie działało. Wszystko było na ślinę i gumę do żucia. Nikogo to jednak nie obchodziło, dopóki nie zainteresowały się czymś media. Cały resort był skupiony tylko na jednym, na robieniu pijaru ministrowi Błaszczakowi, pracy na rzecz partii i prezesa Jarosława Kaczyńskiego. To nie było ministerstwo obrony, tylko jakaś partyjna przybudówka.
Oficer z MON-u: Mam wrażenie, że Błaszczak to od początku był jakiś twór pijarowy, a na najważniejszą personę w jego otoczeniu wyrosła szefowa Centrum Operacyjnego Ministra Obrony Narodowej Agnieszka Glapiak.
Oficer wojsk lądowych: Macierewicz miał swojego Misiewicza, a Błaszczak swoją Glapiak. Misiewicz jednak w arogancji, bucie i bezwzględności nie dorastał jej do pięt. Kiedy do jednostek przyjeżdżała pani Glapiak, to trzeba było oddawać jej tam niemal boską cześć. Ludzie się nawzajem przed nią ostrzegali. Mówili, że jak zadzwoni, to trzeba wykonać zadanie, bo będzie po tobie. To ona stawiała zadania dowódcom.
Podoficer z dużym doświadczeniem: Jeżeli oddajemy honory przełożonemu, to jest wojsko, jeśli oddajemy honory Misiewiczowi czy pani Glapiak, to już nie wiem, czy to jest jeszcze armia.
Oficer służb prasowych: Pamiętam wiele wizyt ministra w jednostce. Najważniejsze zawsze było ustawienie sprzętu tak, żeby Błaszczak na jego tle dobrze się prezentował. Myśmy ustawiali tak, żeby było bezpiecznie, potem przyjeżdżali ludzie z Centrum Operacyjnego Ministra Obrony Narodowej i przewracali wszystko do góry nogami.
Urzędnik z Kancelarii Prezydenta: Pan prezydent i minister Błaszczak bardzo często razem uczestniczyli w przeróżnych imprezach: ćwiczeniach, prezentacjach, konferencjach, na defiladach kończąc. Urzędniczki z Centrum Operacyjnego Ministra Obrony Narodowej wpadały przed uroczystością i wszystko przewracały do góry nogami. Kiedyś chciały ustawić pana prezydenta tyłem do wojska, żeby Błaszczak lepiej wypadł. Szlag jasny nas trafił. Innym razem, było to podczas defilady z okazji Święta Wojska Polskiego, jedna z urzędniczek najpierw zaczęła się na nas wydzierać, że wszystko źle robimy. Już naprawdę podniosła nam ciśnienie, gdy oznajmiła, że za dużo czasu zaplanowaliśmy na przemówienie prezydenta. Poślednia urzędniczka z MON-u dała sobie prawo do decydowania, jak długo ma przemawiać prezydent naszego kraju. Niesamowita buta, pewność siebie, brak kultury tych ludzi – to było aż niewiarygodne.
Oficer, rzecznik prasowy jednostki: Oni byli chamscy, strasznie obcesowi. Nie dało się z nimi porozmawiać. Wjeżdżali do jednostek, mówili, że ma być tak i tak i nie było dyskusji. Żołnierzy traktowali jak roboli. Mieliśmy wykonywać każde, nawet najgłupsze polecenie i się nie odzywać. Kazali przestawiać ciężki sprzęt – czołgi, transportery – żeby się dobrze na ich tle kadrował Błaszczak na zdjęciach.
Dowódca ważnej instytucji wojskowej: Niestety miałem do czynienia z ludźmi CO MON. No, powiem szczerze, kawał szmaciarstwa. Naprawdę. Nieważne było szkolenie, nieważne były przedsięwzięcia, które są realizowane, ważne było tylko to, żeby zrobić zdjęcie, żeby pokazać ministra, żeby powiedzieć, że minister gdzieś będzie. Tylko na przekazie medialnym zależało wtedy kierownictwu resortu.
Oficer służb prasowych: Otoczenie Błaszczaka to była ekipa ordynarnych ludzi bez szacunku dla munduru, bez szacunku dla wojska. Traktowali wojskowych jak głupków, na tle których można sobie zrobić konferencję i zdjęcia. Jak ktoś wyrażał jakieś wątpliwości, podpieprzali oficerów na żywca.
Oficer wojsk lądowych: Za Macierewicza tego nie było. Takiego chamstwa. Robili różne cyrki, zwłaszcza Misiewicz, to trzeba przyznać, ale w gruncie rzeczy były to takie rubaszne scenki. Kabaret. Za Błaszczaka było zwykłe chamstwo i bolszewicki zamordyzm. Na początku niektórzy dowódcy się temu bolszewizmowi opierali, ale jak żołnierze zobaczyli, że ze stanowisk zdegradowano jednego, drugiego, trzeciego, to wszystkim miny rzedły. Ludzie Błaszczaka do oficerów mówili wprost: „Jak pan nie wykona zadania, to wykona je ktoś inny, a pana już tu nie będzie”. Wszyscy spokornieli.
Oficer z 16. Dywizji z Giżycka: Kiedy do nas, na granicę polsko-białoruską przyjeżdżał Błaszczak czy ktoś z ministerstwa lub politycy, na przykład pani Małgorzata Kopiczko, senator z Ełku – ona była często zapraszana – to zawsze nasze dowództwo organizowało uroczystość w myśl zasady zastaw się, a postaw się. Wyprawiali huczne imprezy. Ale najpierw był obrazek dla mas. Kamery pokazywały ministra, jak w namiocie je obiad z nami z plastikowych talerzyków. Kilku żołnierzy robiło wtedy za tło. Jedli to samo co minister, uśmiechali się, a dziennikarzom mówili, że jest dobre. Reszta żołnierzy jadła w swoich namiotach. Ich jedzenie było inne, gorsze. A potem była impreza ministra i polityków, na której nie było już dziennikarzy i zwykłych żołnierzy. Było za to wszystko, co mazurska ziemia dała najlepszego. Węgorze, wędzone ryby, dziczyzna. Na dziki i sarny polował kapral, kolega naszego dowódcy batalionu. Jak już wiedzieli, że Błaszczak albo Morawiecki pojawią się na granicy, jechał do lasu. Z jednej strony Błaszczak mówił: „jesteśmy z żołnierzami”, „murem za polskim mundurem”, ale już nie mówił, że jemy z porcelanowej zastawy lepsze jedzenie. Porcelanę zwozili z Białegostoku, ale bywało i tak, że nasi dowódcy przywozili swoją z Giżycka czy z Węgorzewa.
Starszy szeregowy: Jak na imprezę na granicy przyjeżdżał Błaszczak ze świtą, na obozowisko były przywożone nawet specjalne vipowskie toi toie zamykane na klucz. Kazali dyżurnemu trzymać klucze, żeby nikt postronny do nich nie wchodził. Jeśli znalazł się taki, który się zgodził trzymać te klucze, to stał przy kiblach. Ale byli też żołnierze, którzy potrafili się postawić. Mówili, że nie będą kibla pilnować, że nie po to są w wojsku, nie po to na granicę przyjechali. Byłem świadkiem, jak pewien chorąży tak się postawił. Kapelan – już go u nas nie ma, w porządku chłopak – powiedział do niego wtedy: „Masz jaja, chłopie”, bo jednak trzeba było mieć jaja, żeby się takim ludziom postawić.
Oficer z 16. Dywizji z Giżycka: Byłem wyznaczony przez mojego dowódcę do obsługi dziennikarzy, jak przyjeżdżała do nas Telewizja Polska – zazwyczaj była zapraszana tylko Telewizja Polska – która chciała zrobić program na potrzeby MON-u. Wymyślili sobie, że pokażą, jak pomagamy rodzinom żołnierzy, którzy są na granicy. To miał być program o tym, że wojsko pomaga matkom, które zostają same z dziećmi. Osobiście brałem udział w takiej ustawce. Dowódca wyznaczył mnie i koleżankę do tego programu. Koleżanka, choć jest żołnierzem, musiała przebrać się w cywilne ciuchy i udawać, że jej mąż służy na granicy. On był w tym czasie na ćwiczeniach na poligonie, ale na potrzeby telewizji połączyli się z nim telefonicznie i udawali, że on jest na granicy. Ja wtedy udawałem kolegę z jego jednostki, który akurat wchodzi i przynosi jej zakupy. Program w telewizji się ukazał. Mieliśmy z tego niezły ubaw. To była totalna ustawka. Nic tam nie było prawdą. Takich chamskich ustawek było wtedy dużo. Chodziło o to, żeby pokazać, jak Ministerstwo Obrony dba o swoich żołnierzy. To było straszne, ale dostaliśmy takie polecenie i trzeba było to zrobić.
Oficer wojsk lądowych: Wizerunkowość była najważniejsza i to, co widzi społeczeństwo w mediach. Nieważne było szkolenie, nieważne, że nie było pieniędzy na sprzęt, na mundury, na kamizelki, na infrastrukturę, na bieżące funkcjonowanie jednostki. Najważniejsze były te słynne pikniki, niby wojskowe, a tak naprawdę polityczne, na których żołnierze byli atrakcją jak misie na Krupówkach.
Dowódca brygady: Przyszedł do mnie mój żołnierz, doświadczony podoficer, kilkadziesiąt lat służby, misje bojowe w Iraku i Afganistanie, zagraniczne kursy i szkolenia i oświadczył, że odchodzi. Powód? Obstawianie dożynek i imprez promujących PiS. Powiedział, że ma już dość zabawy żołnierzami i że nie po to szkolił się tyle lat, żeby teraz robić za atrakcję na dożynkach. Nie on jeden odszedł wtedy z armii. Przez te pikniki straciliśmy sporo doświadczonych żołnierzy.
Żołnierze już od kilku lat byli wysyłani do zabezpieczania demonstracji antyrządowych, brali udział w partyjnych imprezach czy tworzyli tło dla polityków występujących na konferencjach. Ale upartyjnienie wojska apogeum osiągnęło w 2023 roku. Nie mieliśmy nic do powiedzenia. Przyjeżdżała do nas pani dyrektor z Centrum Operacyjnego Ministra Obrony Narodowej i kazała zmieniać cały program szkolenia tak, żeby pasował pod te ich pikniki i jarmarki. Czuliśmy się jak marionetki. Nikt nam nie tłumaczył, dlaczego mamy jechać na przykład do Zajączków Drugich i całą niedzielę stać obok dmuchanej zjeżdżalni dla dzieci, bo akurat tamtejsza Ochotnicza Straż Pożarna zażyczyła sobie atrakcji w postaci wojska. Oczywiście brylowali tam lokalni politycy PiS-u. Ludzie byli potwornie tym zmęczeni. Od kierowców po prasowców, wszyscy obsługiwali te pikniki. Dochodziło do takich absurdów, że oficerowie starsi zajmowali się ustawianiem sprzętu, bo już nie było komu tego robić.
Oficer ze sztabu: Do Ministerstwa Obrony Narodowej, sztabu, centrów rekrutacji i dowództw zaczęła wówczas płynąć lawina wniosków od lokalnych działaczy i polityków PiS-u z prośbami o wysłanie żołnierzy i sprzętu na przeróżne uroczystości we wsiach, w miasteczkach i miastach całej Polski. Argumentacja była kuriozalna. Wnioskodawcy pisali, że dany piknik ma na celu „integrację mieszkańców, jak i więzi rodzinnych poprzez wspólne zabawy”. Zapewniali, że w programie „nie zabraknie inspirujących kreatywnych spotkań, strefy zabaw dla dzieci, koncertów i wielu innych atrakcji”. Tymi „innymi atrakcjami” mieliśmy być my, żołnierze. Wojsko, zamiast się szkolić, przygotowywać do wojny, jeździło po piknikach, odpustach i jarmarkach. Żołnierze dziś nie znają zapachu prochu i poligonu, bo byli atrakcją partyjnych imprez.
Oficer z dowództwa generalnego: Błaszczak nie potrafił zaskarbić sobie sympatii wojska. Był sztywny jak kołek. Dlatego w wojsku miał ksywę Ken, tylko Barbie mu brakowało. Sztuczność wypowiedzi, brak naturalności, to działało na jego niekorzyść. Ludzie to czuli. A później to on nas już po prostu nie słuchał. Cokolwiek byśmy powiedzieli, mówię o wojskowych, nie o departamentach MON-u, bo tam miał swoich zauszników, to zawsze było źle. Minister zawsze był na nie. Wie pani, on nie lubił żołnierzy, a już zwłaszcza oficerów. To było widoczne. Cierpiał wręcz, gdy musiał się z oficerami zadawać. Z nami nie mógł sobie pogadać o pierdołach. Bał się, że padną trudne tematy. Nawet jak wychodził do niego porucznik, to go zbywał, a co dopiero generał? Wolał porozmawiać z szeregowym. Taki żołnierz trudnych pytań nie zadawał, a jeszcze był wdzięczny, że minister dał mu siedemset złotych podwyżki. Te pieniądze pojawiły się w ustawie o obronie Ojczyzny. Zapisano je tylko po to, by minister i partia PiS mogły sobie kupić przychylność tej, bądź co bądź najliczniejszej w armii grupy. Zupełnie nie pomyśleli, jaką krzywdę robią tym wojsku.
Proszę sobie wyobrazić: mamy w wojsku sierżanta. Stary żołnierz, weteran po misjach, kursy porobione, studia też, ćwiczeń nie zliczysz. On będzie zarabiał pięć tysięcy złotych, a kandydat na żołnierza zawodowego – nawet nie żołnierz, tylko kandydat – w pierwszym roku służby będzie dostawał sześć tysięcy na rękę i nie będzie płacił od tego ani podatku, ani składki zdrowotnej. Jaką ten sierżant ma motywację do służby, jak szeregowy zarabia od niego więcej? Żadnej.
Edyta Żemła: No to trzeba było interweniować, zanim ustawę uchwalił Sejm.
Oficer z dowództwa generalnego: W jaki sposób, skoro wojskowi nie brali udziału w pracach nad ustawą? Mówiliśmy o tym ludziom Błaszczaka, podnosiliśmy alarm. Ale dla nich oficerowie byli jak ryby – głosu nie mieli. Wojskowi byli tylko w pierwszym zespole, który pracował nad nową ustawą. Ludzie ministra rzucali pomysłami, a my zwracaliśmy uwagę, że takie zapisy, jak ten o zbyt dużej podwyżce dla szeregowych, spowodują złe skutki dla wojska. Co zrobił Błaszczak? Ciach, rach i zupełnie wykreślił wojsko z komisji. Dopiero jak ustawa trafiła do Sejmu, to myśmy ją dostali.
Edyta Żemła: Czyli nad najważniejszą ustawą dla wojska nie pracowali wojskowi?
Oficer z dowództwa generalnego: Nie. Była kiedyś konferencja prasowa w Novotelu. Szefa sztabu reprezentował tam jeden z generałów. W pewnym momencie jedna z dziennikarek zapytała: „Panie generale, a jaka jest pana opinia na temat nowej ustawy?”. A on, że nie wie, bo sztab generalny nie brał udziału w jej opracowaniu. „Jak to nie brał udziału?” – babka zrobiła wielkie oczy, ale to był koniec nagrania. Więcej pytań już nie pozwolono zadać. Media nie zrobiły wtedy afery. Chyba dziennikarze nie zatrybili, w czym rzecz, ale jakby mleko się rozlało, to gwarantuję pani, że generał zapłaciłby za swoją szczerość głową. Przecież tę ustawę firmował nie tylko Błaszczak, ale też sam prezes Kaczyński. Gdyby władza tak zrobiła odnośnie do lekarzy, górników czy nauczycieli, to przecież podniósłby się taki wrzask, że pewnie wybory przedterminowe trzeba by było szykować. Wojsko niestety siedziało cicho. Morda w kubeł, ruki po szwam. Chociaż była to przecież najważniejsza dla nas ustawa.
Generał, dziś już w rezerwie: Błaszczak płaszczył się przed prezesem. Wiedział, że Kaczyński wszedł do rządu jako wicepremier z misją i szybko odejdzie. Ustawa o obronie Ojczyzny była pisana przez jego ludzi z MON-u, którzy zamknęli się w jakimś wojskowym ośrodku wypoczynkowym na kilka tygodni, by ją napisać. To miał być prezent od Błaszczaka dla Kaczyńskiego w postaci biało-czerwonej ustawy. Może i prezes się ucieszył, tylko że na konferencji, na której Błaszczak ją prezentował, zasnął przed kamerami".
Fragment książki "Armia w ruinie" publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Czerwone i Czarne. Premiera książki Edyty Żemły 17 lipca.
Edyta Żemła - dziennikarka Onetu, uznana specjalistka od tematyki wojskowej. Współautorka popularnego podcastu Fronty Wojny. Autorka bestsellerowej książki reportażowej Zdradzeni odsłaniającej kulisy głośniej sprawy Nangar Khel oraz wywiadu rzeki z gen. Waldemarem Skrzypczakiem Jesteśmy na progu wojny. Była redaktor naczelna i twórczyni portalu polska-zbrojna.pl. Współpracuje z Fundacją Reporterów, skupiającą polskich dziennikarzy śledczych. Była korespondentką wojenną w Afganistanie.