PAP Life: Ma pan słabość do trudnych tytułów. Kiedyś musiał pan tłumaczyć, co znaczy słowo rojst, teraz równie tajemniczo brzmi doppelgänger. Kto to właściwie jest? Bliźniak? Sobowtór?
Jan Holoubek: Doppelgänger znaczy coś więcej niż tylko bliźniak. To także zły duch, który – podszywając się pod nas – czyni zło. Spotkanie twarzą w twarz z własnym doppelgängerem oznacza dla nas rychłą śmierć. Owszem, tytuł jest trudny. Ale nie zawsze musi być tak, że będzie łatwy. Wydaje mi się, że pewna doza tajemnicy jest potrzebna, dzięki temu tytuł intryguje, zwraca uwagę. Podobne rozmowy toczyłem przy „Rojście”. Na początku też słyszałem: „Co to w ogóle znaczy? Co to za słowo”. A potem okazało się, że tytuł świetnie sobie poradził. Mam nadzieję, że „Doppelgänger” będzie oglądany i to dziwnie brzmiące słowo znajdzie swoje miejsce w dyskusjach, ludzie będą je rozumieć.
PAP Life: Pańska poprzednia produkcja, „Wielka woda”, to serial katastroficzny, z kolei „Doppelgänger” to film szpiegowski. Lubi pan robić filmy, których inni nie robią?
J. H.: Rzeczywiście, w Polsce film szpiegowski prawie nie istnieje. Dawno temu był oczywiście Hans Kloss, którego wszyscy pamiętamy. W ostatnich latach Władysław Pasikowski nakręcił film „Jack Strong” o pułkowniku Kuklińskim, powstał też serial „Nielegalni”. W krajach anglosaskich opowieści szpiegowskie są bardzo popularne, u nas najwyraźniej nie rozpalają aż tak wielu umysłów scenarzystów i producentów.
PAP Life: W każdym pana filmie ogromne wrażenie robi niezwykle staranna scenografia. „Doppelgänger” przenosi nas w lata 70. i 80. Akcja dzieje się we Francji i w Polsce. Zdjęcia kręciliście za granicą?
J. H.: Chcieliśmy, ale tydzień przed startem zdjęć wybuchła wojna w Ukrainie i musieliśmy z dnia na dzień zmienić nasze plany. Zdecydowaliśmy, że cały film nakręcimy w Polsce. To było wielkie wyzwanie stworzyć tu na miejscu Francję końca lat 70.
PAP Life: Które polskie miasto "udaje" Strasburg?
J. H.: Na Strasburg składa się kilka miast rozrzuconych po całej Polsce. Czasami jedna ulica jest w jednym mieście, a ta, która w filmie z nią sąsiaduje, w rzeczywistości znajduje się kilkaset kilometrów dalej. To, co mnie najbardziej interesuje w scenariuszu, poza historią oczywiście, to jest świat, w którym ta historia się rozgrywa. Ciągnie mnie do dużych inscenizacji. To nie jest tak, że my te plenery czy ulice robimy po to, żeby sobie poszaleć, tylko to jest konieczne, żeby stworzyć wiarygodne uniwersum dla naszych bohaterów. W filmie „Doppelgänger” niezwykle ważne było zderzenie bogatego Zachodu ze światem komunistycznej Polski. Myślę, że gdyby film rozgrywał się tylko we wnętrzach, nie pokazalibyśmy kontrastu między poziomem życia przeciętnego Polaka i Francuza z tamtego czasu. A przecież o tym ten film również jest. Nasz bohater przez lata chłonął teorie o "zgniłym Zachodzie". A kiedy już tam trafia, doznaje szoku. Widzi bowiem, że na tym „zepsutym Zachodzie" ludzie mają dostęp do lepszych samochodów, lepszych ubrań, jedzą lepsze jedzenie, wieczorami kawiarnie zapełniają się ludźmi, tętnią życiem. I z czasem jego poglądy się zmieniają.
PAP Life: Ma pan 45 lat, więc w PRL-u był pan dzieckiem. Wyjechał pan kiedyś w tym czasie na Zachód?
J. H.: Mój pierwszy wyjazd zagraniczny miał miejsce w 1985 albo 1986 roku, miałem wtedy około ośmiu lat. Pojechałem do Jugosławii, która co prawda należała do bloku wschodniego, ale była jakąś namiastką Zachodu. Wrażenie było piorunujące. Chodziłem po ulicach z otwartą buzią i ciągle pytałem mamę, czy to wszystko są Peweksy, a to były zwyczajne kioski z gazetami. Jeszcze przed 1989 rokiem dwa tygodnie spędziłem w Austrii i to już był kompletny szok. Pamiętam to doskonale i chciałem ten dysonans pokazać w filmie.
PAP Life: Świetnie się panu to udało. Fascynują też pana lata 90., które pokazał pan w „Rojście” czy „Wielkiej wodzie”. Współczesność pana nie interesuje?
J. H.: Interesuje mnie stwarzanie świata od zera. Natomiast postawienie kamery dzisiaj, tu, na tej ulicy, nie jest dla mnie pociągające. Myślę, że możemy opowiadać ciekawe i aktualne historie, nawet jeśli wydarzają się w innej dekoracji. Ale też nie powiem, że nigdy nie zrobię współczesnej historii. Myślę, że zrobię i być może szybciej niż mi się to wydaje.
PAP Life: Jeśli widz ma uwierzyć w historię, musi się zgadzać każdy detal.
J. H.: Oczywiście, stworzenie świata od zera jest wyzwaniem. Ale tutaj całkowicie polegam na ekipie odpowiedzialnej za scenografię – Marku Warszewskim i jego drużynie. To są fachowcy najwyższej próby. Detale są istotną częścią wszelkiego rzemiosła. W filmie liczy się każdy szczegół, zarówno ten widoczny na ekranie, jak i ten, który widz słyszy w dialogu, który jest w konstrukcji scenariusza, konstrukcji postaci. Interesuje mnie dobre, precyzyjne wykończenie tego, co chcę pokazać widzowi.
PAP Life: Reżyseria to rzemiosło?
J. H.: W moim przekonaniu tak. To nie jest tak, że odrzucam tak zwany „artyzm", tylko nie przydaje mu aż takiego znaczenia. Dla dobrego rzemieślnika liczy się materiał, wykończenie i detal. Wtedy powstają rzeczy, które lubimy, które chcemy zatrzymać przy sobie na dłużej.
PAP Life: Wszystkie filmy, które pan zrobił, zostały świetnie przyjęte zarówno przez krytyków, jak i widzów, dostały mnóstwo nagród. „Doppelgänger” otworzy Festiwal w Gdyni, co jest już bardzo dobrym sygnałem. Z każdym kolejnym filmem jest panu łatwiej czy trudniej? Czuje pan wciąż niepokój przed premierą?
J. H.: Z jednej strony z każdą kolejną produkcją nabieram większego doświadczenia, zderzam się z jakimiś problemami po raz kolejny, więc wiem, jak sobie z nimi radzić. Na pewno to pomaga, ale nie zmienia to faktu, że niepewność czy rodzaj jakieś twórczego niepokoju jest nieodłącznym elementem tego zawodu. Mam nadzieję, że ta niepewność nigdy mnie nie opuści. Jeżeli przestajemy się przyglądać krytycznie swojej pracy, to jest to pierwszy krok do rutyny. A z premiery swojego filmu czy serialu przeważnie wychodzę, bo za bardzo się denerwuję.
PAP Life: Ma pan wokół siebie ludzi, którzy mówią panu, co warto w filmie zmienić, poprawić, co nie wyszło?
J. H.: Już na planie są wokół mnie ludzie, na których opinii polegam. Jest Bruno Borchólski, drugi reżyser, z którym pracuję przy każdej kolejnej produkcji. Jest operator Bartek Kaczmarek, specjalistka od scriptu Ania Więcek. To są pierwsze osoby, którym czasem spoglądam w oczy z zapytaniem: „Co myślicie?”. Potem przychodzi etap montażu z Rafałem Listopadem i to kolejna konfrontacja oraz weryfikacja. Pojawiają się pytania o konstrukcję filmu, czy coś wyrzucić, czy coś zmienić. Na ogół pierwszą wersję już zmontowanego filmu pokazuję mojej partnerce Magdzie, a potem kilku innym zaufanym osobom, zwykle reżyserom Maćkowi Pieprzycy, Bartkowi Ignaciukowi i Januszowi Majewskiemu. Wiem, że jeśli usłyszę od nich krytykę, to konstruktywną. To jest ten etap, kiedy można się jeszcze odbić od opinii, poprawić, zmienić.
PAP Life: Jakie są reakcje Magdy?
J. H.: Na szczęście na ogół dobre. Magda ma swoje zdanie i dlatego zawsze mogę liczyć na jej szczerą opinię. Potrafi wychwycić błędy w ramach scen, dostrzec niekonsekwencje.
PAP Life: Jak bardzo kręcenie filmów wyłącza pana z domowego życie?
J. H.: Janusz Majewski powiedział kiedyś bardzo ładnie, że kręcenie filmów jest chorobą zaraźliwą i nieuleczalną. Choruje się na nią do końca życia. Dotyka ona też rodzinę i bliskich takiego pacjenta. Reżyseria jest bardzo angażującym zawodem. Kiedy kręcę film, całkowicie się na nim koncentruję, więc nawet kiedy wieczorem wracam do domu, to i tak dalej myślami jestem na planie, analizuję to, co było dzisiaj i co będzie jutro. Natomiast potem staram się nadrabiać, choć to przeskakiwanie z życia fikcyjnego w życie prawdziwe jest trudne. Na szczęście Magda, która funkcjonuje w tej samej branży od lat, rozumie to. Jeśli już suszy mi głowę, to dość rzadko.
PAP Life: A córki?
J. H.: Dzieci też są przyzwyczajone do tego, że czasem tata jest, a czasem znika. Ale nie chciałbym, żeby wyszło na to, że nas z Magdą wcale nie ma w domu. Myślę, że nasze dzieci są dopieszczone. Ja aktualnie od marca mam dziewięć miesięcy przerwy do następnej produkcji. Ppróbuję nadrobić zaległości, funkcjonować na normalnych obrotach, nawet nieco nudnych w porównaniu do adrenaliny, którą daje plan. Od pięciu lat byłem nieustannie w pracy, zrobiłem w tym czasie siedem produkcji. To bardzo dużo.
PAP Life: Pana partnerka, Magda Różczka, jest świetną aktorką, ale nie gra dużo w pana filmach. Dlaczego?
J. H.: Ponieważ doskonale sobie radzi beze mnie (śmiech). Zresztą nie zawsze mam dla niej rolę. Z „Rojstem” było tak, że chciałem ją obsadzić w pierwszym sezonie, ale Magda mi odmówiła. Powiedziała, że chętnie zagra w drugim sezonie, choć nie było wcale pewności, że taki powstanie. Cieszę się, że finalnie zagrała Annę Jass w serialu „Rojst’97", bo uważam, że ta rola pokazała jej wszechstronność i pozwoliła wyjść z szuflady, w której zamknęli ją reżyserzy obsady.
PAP Life: Swojej mamy, Magdaleny Zawadzkiej, do tej pory pan nie obsadził.
J. H.: Planuję to zrobić.
PAP Life: Czy pan od razu widzi kogoś w jakieś roli czy decyzja zapada dopiero po castingach?
J. H.: Różnie bywa. Czasami jest tak, że kogoś widzę i to się sprawdza. Na przykład w roli Jaśminy Tremer z „Wielkiej wody” od początku wyobraziłem sobie Agnieszkę Żulewską. Mimo to zrobiliśmy castingi, zaprosiliśmy na nie naprawdę kilka świetnych aktorek, ale pierwotna intuicja okazała się słuszna. Czasami zdarza się tak, że casting wygrywa ktoś, o kim wcześniej nawet nie myślałem. Z kolei, kiedy zobaczyłem self tape Piotrka Trojana, który startował do roli Tomasza Komendy, to już wiedziałem, że objawił się diament. Wcześniej nawet nie wiedziałem o jego istnieniu. Obsada jest absolutnym kluczem do sukcesu filmu czy serialu.
PAP Life: Jest pan synem wybitnych aktorów, przez pana dom rodzinny przewinęło się wielu mistrzów teatru i filmu. Fakt, że dorastał pan w takiej atmosferze ułatwia panu pracę na planie?
J. H.: W pewnym sensie tak. Ja aktorów bardzo kocham i się ich nie boję. Lgnę do nich. To na pewno pomaga w pracy. To jest taki mój handicap.
PAP Life: Pracował pan z aktorami, którzy pamiętają pana jako kilkulatka?
J. H.: Zdarzyło mi się, ale to nie jest istotne, że ktoś pamięta, jak siedziałem pod stołem. Kiedy jesteśmy już na planie, liczy się to, czy jestem dla tych ludzi partnerem, czy mogą mi zaufać, dostać ode mnie konstruktywne uwagi.
PAP Life: Skończył pan wydział operatorski na łódzkiej Filmówce i przez kilkanaście lat pracował pan jako operator. Pierwszy film wyreżyserował pan w wieku 40 lat. Dopiero wtedy poczuł pan, że bycie operatorem to za mało?
J. H.: Wcześniej miałem dwa mniejsze epizody reżyserskie. W wieku 28 lat zrobiłem dokument „Słońce i cień” o moim ojcu i Tadeuszu Konwickim. To był dla mnie pierwszy wewnętrzny sygnał, że powinien się zastanowić nad reżyserią. Potem w 2014 r. zrobiłem większy film „Pocztówki z Republiki Absurdu”. Wtedy już od ponad 5 lat chodziłem ze scenariuszem „Rojsta”, który wówczas miał inny tytuł i szukałem chętnego do realizacji producenta. Tak naprawdę więc zanim wszedłem na plan „Rojsta” w wieku lat 40, to miałem już za sobą dziewięć lat starań, żeby ten serial powstał. Proces przekształcania się z operatora w reżysera trwał długo.
PAP Life: Chciał pan być reżyserem, żeby mieć kontrolę nad całością?
J. H.: Chciałem robić coś, co będzie po prostu moje, co będzie emanacją moich wyobrażeń. Jako operator byłem zależny od wielu czynników i decyzji innych ludzi.
PAP Life: Nigdy pan nie chciał zostać aktorem jak pana rodzice?
J. H.: Nie. Gdy miałem 16 lat, wystąpiłem w produkcji telewizyjnej „Chłopcy z Placu Broni” w reżyserii Maćka Dejczera. I choć Maciek mnie chwalił, nie czułem się komfortowo przed kamerą. Od dwunastego roku życia kręciłem swoje filmiki podkradzioną rodzicom kamerą wideo. Myślę, że podjąłem słuszną decyzję.
PAP Life: Jak zareagowali pana rodzicie, kiedy powiedział im pan, że chce zostać operatorem? Nie byli zawiedzeni?
J. H.: Wręcz przeciwnie, oni mi to doradzili, bo ja po szkole wahałem się, czy nie iść od razu na reżyserię. Podpowiedzieli, żebym najpierw złapał fach, a potem, jak będę nadal chciał zostać reżyserem, to przecież mogę to robić. Mieli sto procent racji. Nie wiem, co by było, gdybym wcześniej poszedł na reżyserię, może mógłbym wcześniej robić pewne rzeczy, ale nie wiadomo też, czy dałbym sobie radę. Doświadczenie wielu lat pracy w roli operatora to kapitał nie do przecenienia. Pracowałem z różnymi reżyserami, przyglądałem się ich metodom pracy, zdobyłem wiedzę na temat funkcjonowania planu, funkcjonowania ekipy.
PAP Life: O czym będzie kolejny pana film?
J. H.: Przygotowuję się do miniserialu pod tytułem „Heweliusz”. To niezwykle trudny i wymagający projekt. Mówiłem wcześniej, że mam dziewięć miesięcy przerwy, ale prawda jest taka, że przygotowania do serialu trwają cały czas i z tygodnia na tydzień nabierają intensywności.
PAP Life: Czyli znowu będzie woda.
J. H.: Znowu będzie woda, której osobiście za bardzo nie lubię. Nie jestem fanem morskich kąpieli czy pływania w jeziorze. Wolę siedzieć na brzegu, nie dlatego, że się boję wody, tylko dlatego, że chyba już wyrosłem z tego, żeby się w niej taplać. Wolę kręcić o niej filmy. (PAP Life)
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska
Jan Holoubek – reżyser i operator filmowy, absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Zrealizował zdjęcia do kilkudziesięciu seriali i filmów m.in Juliusza Machulskiego, Krzysztofa Zanussiego i Jerzego Stuhra. Jako reżyser zadebiutował w 2007 roku filmem dokumentalnym „Słońce i cień”. W 2018 roku zrealizował głośny serial sensacyjno-kryminalny „Rojst”, a dwa lata później nakręcił swój pierwszy pełnometrażowy film „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy”, który został obsypany nagrodami w kraju i za granicą. W 2022 roku nakręcił serial „Wielka woda”, który znalazł się w TOP 10 najchętniej oglądanych produkcji na platformie Netflix. Jego najnowszy film „Doppelgänger. Sobowtór” zainauguruje tegoroczny Festiwal Filmowy w Gdyni, a do kin wejdzie 29 września. Obecnie pracuje nad serialem katastroficznym o katastrofie promu „Jan Heweliusz”. Jest synem Magdaleny Zawadzkiej i Gustawa Holouka. Jego życiową partnerką jest aktorka Magdalena Różczka, z którą ma dwie córki.