Mała Komyszuwacha. Tu wciąż widać ślady „ruskiego mira” [NASZE WIDEO]

2024-02-15 12:26 aktualizacja: 2024-02-16, 14:24
Zniszczona przez wojska rosyjskie Cerkiew Świętej Trójcy we wsi Mała Komyszuwacha w obwodzie charkowskim. Fot. PAP/Vladyslav Musiienko
Zniszczona przez wojska rosyjskie Cerkiew Świętej Trójcy we wsi Mała Komyszuwacha w obwodzie charkowskim. Fot. PAP/Vladyslav Musiienko
Z Małej Komyszuwachy, w której po wyzwoleniu spod rosyjskiej okupacji jesienią 2022 roku mieszkało 15 osób, dziś wyjechali chyba wszyscy. W tej wsi na wschodzie Ukrainy wciąż widać ślady „ruskiego mira”: litery Z na ścianach domów, zrujnowana szkoła, rozwalona cerkiew.

Na głównej ulicy nie ma żywego ducha. Nie wałęsają się tam nawet koty i psy, które zazwyczaj pierwsze wychodzą na spotkanie przybysza w zniszczonych miejscowościach południowo-wschodniej części obwodu charkowskiego.

Symbolem położonej w dolinie między wzgórzami Małej Komyszuwachy jest prawosławna świątynia z przestrzeloną pociskiem czołgowym kopułą i przekrzywionym krzyżem. Rosjanie, którzy stali tu wiosną i latem pierwszego roku wojny, urządzili w niej szpital polowy.

Wokół nadal stoją wypełnione piaskiem skrzynie po amunicji, walają się fragmenty mundurów i buty okupantów. Straszą wykopane przy cerkwi stanowiska artyleryjskie.

Z wnętrza cerkwi ktoś wyniósł jednak łóżka polowe i posprzątał zakrwawione bandaże. Z ikonostasu spoglądają poprzebijane kulami postacie świętych. Ikona proroka Illi ma dziurę w samym sercu.

W październiku 2022 r. za cerkwią mieszkała pani Tamara. Opowiadała wtedy, że rosyjscy żołnierze, którzy stacjonowali w szkole i cerkwi, zachowywali się jak pijani, albo naćpani.

„Mój Boże, co oni tutaj wyprawiali! Nie wyobrażacie sobie tego. Zajechali czołgami, było ich chyba ze 300 sztuk i tak krążyli na nich wokół wioski przez cały dzień. Śmiali się głośno i krzyczeli, że robią nam helikopter, zabawa taka. Byli albo pijani, albo po narkotykach. Myśleliśmy, że tu zwariujemy” – mówiła wówczas PAP.

Dziś obejście kobiety wygląda na opuszczone. Wtedy nie chciała wyjeżdżać, bo miała cielęta, kury i kaczki. Możliwe, że porzuciła Małą Komyszuwachę, by nie słyszeć huków armat, dobiegających z oddalonej o jakieś 40 kilometrów linii frontu. A może zmęczyło ją życie bez światła i telefonu, bo we wsi nie ma zasięgu żadnej sieci komórkowej.

Pierwszych ludzi spotykamy za wsią. To żołnierze, którzy czekają na transport zepsutego czołgu. Nie chcą rozmawiać z dziennikarzami, ale pozwalają sfotografować swoją maszynę bojową.

Po wyjeździe z Małej Komyszuwachy zatrzymuje nas za to policja i kapitan prosi o usunięcie tych zdjęć. Zgadzamy się, żeby nie stracić akredytacji. Za takie fotografie można przypłacić zakazem pobytu w Ukrainie.

Z Małej Komyszuwachy Jarosław Junko (PAP)

jos/