Jako nastolatek Marian Lichtman chodził na lekcje gry na gitarze do Łódzkiego Domu Kultury. Z kolei na potańcówki chodziło się wtedy do "Siódemek" przy Piotrkowskiej 77. Tam skupiało się muzyczne życie miasta. Przyjeżdżały gwiazdy jazzu, muzyki rozrywkowej. Tuż obok, przy ul. Moniuszki, znajdowała się YMCA. Tam łódzka młodzież mogła popisywać się swoimi talentami podczas cyklicznych "Spotkań z piosenką".
"To była otwarta scena dla młodzieży, na której mógł wystąpić każdy kto się zgłosił. Na tych spotkaniach ja i Sławek Kowalewski zaliczaliśmy pierwsze występy estradowe. Można powiedzieć, że już byliśmy trochę lokalnymi gwiazdami. Ja występowałem w takich skórzanych spodniach. Dostałem je od rodziny z Francji. Takie spodnie miał tylko Elvis w Ameryce i ja w Łodzi" – Lichtman śmieje się w rozmowie z PAP Life. Wspomina, że właśnie Sławek Kowalewski, późniejszy członek Trubadurów, przyprowadził na jeden z takich występów nieśmiałego, chudego chłopaka.
"Mówił mi na pan. Przedstawił się, że ma na imię Krzysiek i że chce zaśpiewać. Ja go pytam, co zaśpiewasz, a on mi na to, że piosenkę aktorską. Założył sobie ręcznik na głowę i zaczął śpiewać: "Ząb, boli mnie ząb, ząb, boli mnie ząb"... Strasznie się wtedy uśmiałem. Rozbawił mnie do łez. Śpiewał takim słabym, białym głosikiem. Ale urzekł mnie tym występem. Polubiłem chłopaka. Spotykaliśmy się później. Poprosił, żebym mu pomógł i pokazał, co zrobić, żeby mieć taki głęboki głos jak ja. Poćwiczyłem z nim, a on - nie do wiary, w dwa czy trzy tygodnie to opanował. Tak narodził się dla estrady Krzysztof Krawczyk" - mówi Lichtman.
Marian i Krzysztof zaprzyjaźnili się wtedy. Lichtman ze swoją dziewczyną Bożeną (para od 60 lat jest razem) i Krawczyk ze swoją ówczesną miłością Grażyną stali się nierozłączni. Razem chodzili na fajfy (wieczorki taneczne), bywali też u siebie w domach. "Byliśmy jak bracia i kiedyś nimi się staliśmy - takimi braćmi krwi" - mówi Marian Lichtman. Odsłania przedramię i pokazuje krzyż na skórze. Niewielka stara szrama.
"W tych czasach bardzo popularne były powieści o Indianach, jak "Winnetou". Krzysiek dużo czytał. Kiedyś podszedł do mnie na Piotrkowskiej i mówi "Marian, jest taka sprawa, my jesteśmy już rodziną. Tyle mi pomogłeś w życiu. Zostańmy braćmi krwi." Żyletką nacięliśmy sobie skórę na przedramieniu i przyłożyliśmy do siebie te rany. Do dziś mam na ręce ten krzyż. Tyle lat, a on wciąż tu jest" - wspomina Lichtman.
Losy Mariana Lichtmna, Sławomira Kowalewskiego, Krzysztofa Krawczyka, Ryszarda Poznakowskiego związały się na lata pod szyldem "Trubadurów". Krawczyk dołączył do kolegów, kiedy przy łódzkiej Estradzie powstał zespół. Śpiewał w chórkach i grał na gitarze. Lichtman wspomina, że był trochę pyskaty, mówił prosto w oczy, co myśli. Przez to podpadł szefowi Estrady i wyleciał z zespołu.
"Krzysiek był wtedy w trudnej sytuacji. Stracił ojca. Bardzo to przeżył. Do tego stopnia, że mieszkał trochę w naszym domu, bo emocjonalnie nie był w stanie mieszkać u siebie. Dorabiał też jako goniec i uczył się wieczorowo. Ująłem się wtedy za nim, powiedziałem, że potraktowano go nieuczciwie i też odszedłem z zespołu. Trubadurzy na rok zniknęli ze sceny" - opowiada.
Rok później koledzy znów spotkali się w Łodzi i zaczęli grać razem. Przyszły koncerty, festiwale, nagrody i muszkieterskie stroje. "Te stroje to były takie trochę oszukane, bo trubadurzy i muszkieterowie to przecież inne epoki, ale zdecydowało, że Aleksander Dumas i jego powieści były wtedy bardzo popularne. Do kas w kinach ustawiały się długie kolejki po bilety. Ja sam byłem chyba z piętnaście razy na "Trzech Muszkieterach". Na estradzie to chwyciło" - mówi Lichtman.
Muzyk zdradza też, jak w czasach, kiedy wojsko miało zakusy, by bigbitowych muzyków wcielać do armii, oni z Krawczykiem uniknęli wojska. "Oni tylko na nas czekali - ci kaci w mundurach z komisji poborowych. Polowali na muzyków. Brali w kamasze, wysyłali do jednostek na koniec Polski i tak kończyli ich kariery" - opowiada Lichtman.
Złą sławą cieszyły się wtedy Bartoszyce i znajdująca się tam jednostka wojskowa JW2188. Tam służyli m.in. alumni seminariów duchownych. W Bartoszycach służbę wojskową odbywał m.in. ks. Jerzy Popiełuszko. Dla łodzian Bartoszyce to był koniec świata - szmat drogi od miasta. Na przepustkę nie udawało się nawet dojechać do domu. To było zesłanie. Kiedy Krawczyka wyrzucono z Trubadurów, załamany zwierzył się przyjacielowi: ""Wy grajcie. Macie potencjał, sponsora, możliwości. A ja zostanę gońcem albo pójdę do wojska i skończę w Bartoszycach"" - wspomina Lichtman. Do Bartoszyc jednak nie trafili. Ani Krawczyk, ani Lichtman.
"Wzywali nas na komisje, a ja kombinowałem, co zrobić, żeby nas nie wcielili. Graliśmy już wtedy w Trubadurach, byliśmy ciągle w rozjazdach, więc trudno było nam wręczyć wezwania. Traf chciał, że kiedyś na Piotrkowskiej spotkaliśmy kolegów Krawczyka ze szkoły i oni nam podpowiedzieli, jak uciec od wojska. Doradzili: "leczcie się na homoseksualizm, to wasza jedyna szansa"" - wspomina Marian Lichtman. Dodaje, że sam nigdy nie pomyślał, żeby użyć takiego podstępu i nie wierzył, że udała się w ten sposób oszukać wojskowych "łowców głów", ale cóż mieli do stracenia.
"Postanowiliśmy spróbować. Naprzeciwko Grand Hotelu był jedyny seksuolog w Łodzi; w bramie na piętrze, tam, gdzie kiedyś było kino Polonia. Wymyśliliśmy z Krawczykiem, że zapiszemy się do tego lekarza i będziemy się leczyć na homoseksualizm" - zdradza Lichtman.
Zapisali się na wizytę, ale każdy w innym terminie. Żeby się nie wydało. Byli już przecież rozpoznawalni i obaj mieli dziewczyny. "Trzeba było sprytu, więc udawałem nieśmiałego. Chodziłem na wszystkie wizyty. Lekarz ze mną rozmawiał, przepisywał mi leki, pytał o różne rzeczy, np. z kim jestem związany. A ja mu na to, że krępuję się o tym mówić, ale że czuję coś do mężczyzny, że jestem zakochany. Mam dziewczynę, ale do niej tego nie czuję" - opowiada Lichtman.
Na podobne wizyty chodzić miał Krawczyk. Przyjaciele tak umawiali się w gabinecie, żeby nigdy nie wpaść na siebie u lekarza. "Trzeba było chodzić do seksuologa co najmniej 7-8 miesięcy, zanim wystawił zaświadczenie, więc chodziłem, a kiedy już się zbliżał czas komisji poborowej, poprosiłem o zaświadczenie, na co ja jestem chory. I lekarz mi dał to zaświadczenie. "Krawiec" też takie dostał i stawiliśmy się na komisjach - ja na Widzewie, a Krawczyk na Górniaku. Obaj mieliśmy przez lekarza wypisane "niezdolny do służby wojskowej"" - mówi Lichtman.
Obie dziewczyny muzyków były wtajemniczone w plan i odegrały - jak twierdzi Marian Lichtman, subtelną, ale niezwykle ważną rolę w maskaradzie. "Moja Bożenka pomagała mnie, a Grażyna obstawiała "Krawca". Kiedy przyszedł czas, dostaliśmy bieliznę od naszych dziewczyn. Ja włożyłem czerwone majtki z koronką, które dała mi Bożena. Przebrałem się w ubikacji, a kiedy kazali mi się rozebrać i paradować przed komisją, wystąpiłem w tych majtkach. Ten oficer, który tak bardzo nas chciał wziąć do wojska, patrzył na mnie, jakby chciał mnie opluć. Z taką nienawiścią i złością, że nic mi nie może zrobić, bo miałem glejt od lekarza. Te jego oczy i ten wyraz twarzy pamiętam do dziś" - wspomina muzyk.
Obu artystów zaświadczenie od seksuologa uratowało przed zasadniczą służba wojskową. Marian Lichtman jest przekonany, że gdyby nie ten fortel, nie byłoby Trubadurów, a ich kariery, w tym kariera Krawczyka być może potoczyłyby się inaczej.
„Ja nie wiem, czy ten seksuolog wierzył wtedy w to, co mówimy, czy nie wierzył. Myślę, że on mógł podejrzewać, że to blaga, ale przymknął oczy. Napisał zaświadczenie, włożył do koperty i wręczając mi powiedział: "Może pan iść na komisję". Śmialiśmy się wtedy z Krawczykiem bardzo i świętowaliśmy, bo oszukaliśmy system” – Lichtman podsumowuje tę historię. (PAP Life)
autor: Marek Juśkiewicz
ep/