PAP Life: Obawiałam się, że serial o rodzicach dzieci z niepełnosprawnościami będzie klasycznym wyciskaczem łez albo przeciwnie - bardzo realistyczną, mroczną opowieścią. Jednak okazało się, że „Matki Pingwinów” są zabawne i trochę szalone.
Masza Wągrocka: Też byłam pozytywnie zaskoczona, że ten temat został ugryziony od tak zabawnej strony, a zarazem ciepło i z dużą wrażliwością. Kiedy już wiedziałam, że zagram Kamę i przeczytałam scenariusz, to pierwszym, co pomyślałam, było to, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego, cięższego. Czytałam i cały czas się śmiałam. Później, już po zakończeniu zdjęć i postprodukcji, obejrzałam pierwszy, drugi, trzeci odcinek, zobaczyłam tempo, w jakim cała historia jest prowadzona. I myślę, że udało nam się zrobić coś wyjątkowego. Poważny społeczny serial, który ogląda się z przyjemnością, a nie dlatego, że wypada to zrobić.
PAP Life: To twoja pierwsza główna rola?
M.W.: Tej wielkości tak, choć miałam już okazję spędzić na planie sporo czasu przy innych projektach. Rzeczywiście, po raz pierwszy jestem tą postacią, przez perspektywę której widz wchodzi w świat stworzony na ekranie. Wiąże się z tym większa odpowiedzialność, ale daje to dużą satysfakcję. Kiedy prowadzi się całą historię, pojawiają się pytania, jak zrobić, żeby widzowie chcieli być blisko mojej postaci, empatyzować z nią i wspólnie przeżywać opowieść. Ten stres był też związany z faktem, że my kulturowo nie mamy oswojonych takich supermocnych bohaterek jak Kama. Która, owszem, jest samotną mamą 7-letniego chłopca w spektrum autyzmu, ale też zawodniczką MMA. Dla mnie to była fantastyczna postać do grania, także do łamania różnych stereotypów, tabu. Bo ta bohaterka ma wiele warstw. Bardzo mi zależało, żeby nie gubić jej szorstkości i ostrości, a jednocześnie pokazać jej inteligencję i wrażliwość.
PAP Life: W serialu widać, że masz wypracowaną sportową sylwetkę. Są sceny walk w oktagonie, w którym bierzesz udział. Chyba musiałaś przygotować się do tej roli fizycznie?
M.W.: Bardzo. Scena, która w serialu trwa kilkadziesiąt sekund, kosztowała mnie tygodnie pracy z trenerami. Kama jest dziewczyną, która ćwiczy sporty walki przez całe życie, więc nie mogliśmy sobie pozwolić na powierzchowne przygotowania. Natomiast sceny sportowe nie są osią naszej opowieści i tylko dlatego miałam szansę nagrać je wszystkie sama. Gdyby było ich więcej, to prawdopodobnie musielibyśmy skorzystać z pomocy kaskaderek. Na przygotowanie miałam tylko dwa i pół miesiąca, chociaż trenowałam też wtedy, gdy zaczęliśmy kręcić. Oczywiście byłam na specjalnej diecie, dzięki temu udało się mi wzmocnić ciało i nagrać wszystkie upadki, rzuty, chwyty czy kopnięcia. Poznałam kulisy prawdziwego MMA, zakumplowałam się z kilkoma zawodnikami i zawodniczkami.
PAP Life: Pomogło ci to zbudować postać Kamy?
M.W.: Zdecydowanie! Chociaż przyznam się, że mam dystans do method acting. Nie uważam, że jeżeli dostałabym rolę zakonnicy, to muszę się zamknąć w zakonie, żeby później być wiarygodna na ekranie. Wydaje mi się, że nie na tym polega aktorstwo, ale w tym konkretnym przypadku, żeby w ogóle móc zagrać tę rolę i wejść do oktagonu, musiałam opanować konkretne umiejętności. Połączenie treningów z planem zdjęciowym było naprawdę wymagające - spędzałam łącznie po kilkanaście godzin na planie i na siłowni. Byłam tak wycieńczona, że zdarzało się, że nie mogłam napisać sms-a, bo tak mi się trzęsły ręce. Ale to zmęczenie pomogło mi zrozumieć takie dziewczyny jak Kama. Ona cały czas jest w pędzie, ciągle musi gnać do przodu, szybciej załatwiać sprawy. Moje życie wyglądało wtedy bardzo podobnie.
PAP Life: Aktorzy często mówią, że granie z dziećmi to wyzwanie. A w „Matkach pingwinów” występują dzieci z zespołem Downa, na wózkach inwalidzkich. Więc to wyzwanie było chyba dużo większe?
M.W.: Na początku cała nasza ekipa filmowa musiała nauczyć się, jak z tymi dzieciakami funkcjonować, przygotować się, w jakim stopniu wymagają one specjalnego traktowania. Przed rozpoczęciem zdjęć odbyliśmy specjalistyczne szkolenie, które miało nas do tego przygotować. To było zaskakujące, ale ta praca nie odbiegała aż tak bardzo od pracy z dziećmi bez niepełnosprawności. Oczywiście ich rodzice byli obecni na planie zdjęciowym, ale szybko okazało się, że nie muszą być non stop obok. Wszystkie dzieciaki miały opiekunów ze strony produkcji na planie, ale też bardzo szybko zaprzyjaźniły się między sobą, zaprzyjaźniły się z nami. Gdy się ze sobą bawiły czy pracowały razem na planie, w ogóle nie miały żadnych dylematów związanych z tym, jak się zachować wobec kolegów z niepełnosprawnościami. Miały taką naturalną otwartość i zrozumienie - jeśli trzeba było kogoś podprowadzić albo podać kulę czy podwieźć na wózku, to robiły to instynktownie, bez żadnego zawahania. To było wspaniałe i my dorośli wiele od nich się nauczyliśmy.
PAP Life: Twój filmowy synek jest dzieckiem w spektrum autyzmu. Jasiek, który go gra, jest dzieckiem atypowym?
M.W.: Należy pamiętać, że nie każda atypowość jest widoczna na pierwszy rzut oka i podlega jednej kategorii. Nie chciałabym stawiać się w pozycji rodziców Jaśka, do których należy prawo udzielania informacji na jego temat. Mnie z Jaśkiem nie tylko pracowało się bardzo dobrze, ale też nawiązaliśmy po prostu kumpelską relację. Jasiek jest bardzo energiczny, błyskotliwy, cały czas coś go fascynowało na planie - sprzęty, elektronika, jak działa kamera. Zadawał mnóstwo pytań, na które ja z chęcią odpowiadałam. On ma swój bardzo szybki wewnętrzny rytm. Ja mam podobnie, szybko się zachwycam i szybko się nudzę, więc świetnie nam się razem pracowało. Był moim małym kochanym aktorskim partnerem. Przy Jaśku nabrałam jakieś anielskiej cierpliwości, której na co dzień w ogóle nie mam. Do tej pory nie grałam dużo z dziećmi, prywatnie w moim otoczeniu też nie ma dzieci w tym wieku, co Jasiek. Mimo to łatwo było nam zbudować więź. W czasie kręcenia przekonałam się też, że ta dziecięca energia jest niezwykle ożywcza i podnosząca na duchu.
PAP Life: Autyzm jest zaburzeniem neurozwojowym, którego nie widać na pierwszy rzut oka i o którym wciąż mało wiemy. Kama długo nie może pogodzić się z diagnozą syna. Nie jest w tym odosobniona, wielu rodziców tak ma.
M.W.: Sama się o tym przekonałam. Dwa tygodnie po tym, jak dowiedziałam się, że zagram Kamę, mój młodszy brat, który jest już dorosłym, 26-letnim mężczyzną otrzymał diagnozę, że jest w spektrum autyzmu. To był szok. Dziś z perspektywy czasu, widzimy, że już w dzieciństwie różne zachowania wskazywały, że tak może być. W każdym razie, kiedy się dowiedzieliśmy o diagnozie, to wszystkie puzzle wskoczyły na swoje miejsce. Właśnie dlatego spektrum nazywa się spektrum, bo czasami objawy nie są tak oczywiste jak mogłoby się wydawać. Osoby ze spektrum próbują się dostosować do takiego świata, w jakim my żyjemy i mój brat absolutnie to robił. Natomiast ciekawa była moja reakcja. Sama byłam nią zaskoczona.
PAP Life: To znaczy?
M.W.: W pierwszej chwili to było totalne wyparcie: co tu w ogóle jest napisane, to są jakieś bzdury, przecież ty taki nie jesteś. Zachowałam się więc dokładnie tak, jak moja bohaterka. Bardzo łatwo jest być otwartym, jeżeli to nie dotyczy naszych najbliższych, bo o nich walczysz jak lwica, do ostatniego momentu myślisz sobie, że zaszła jakaś pomyłka. Jak on może mieć braki empatii? Przecież ja go dobrze znam i on jest ekstremalnie empatyczny, chyba najbardziej z całej rodziny. To było mocne i pouczające doświadczenie.
Bardzo ważne dla mnie w zrozumieniu, z czym mierzą się rodziny dzieci atypowych, były spotkania z Klarą Kochańską-Bajon, która jest reżyserką i pomysłodawczynią serialu. „Matki Pingwinów” powstały z jej potrzeby podzielenia się doświadczenia macierzyńskimi. Zaznaczę jednak, że serial nie jest autobiograficzny, a jedynie inspirowany własną historią. Klara zaprosiła mnie na chwilę do swojego prywatnego życia. Miałam okazję poznać jej synka i obserwować ich relacje.
PAP Life: Porozmawiajmy o twojej drodze życiowej. Domyślam się, że sport nigdy nie był dla ciebie ważny?
M.W.: Nie. Przez 12 lat grałam na skrzypcach, więc musiałam bardzo dbać, żeby nie nabawić się jakiejś kontuzji. A poza tym nie miałam już czasu na cokolwiek innego poza szkołą i ćwiczeniami na skrzypcach.
PAP Life: Sama sobie te skrzypce wymyśliłaś?
M.W.: Sama, chciałam być jak Vanessa Mae. Miałam pięć lat, kiedy zobaczyłam w telewizji jej teledysk. Zapamiętałam, że stała w pięknej sukience, grała Bacha na elektrycznych skrzypcach, a z tyłu leciały pioruny. Chyba doznałam jakiegoś olśnienia i uparłam się, że muszę mieć takie skrzypce, taką sukienkę i grać w tej burzy. Moja mama wspomina, że dwa lata wierciłam jej dziurę w brzuchu, żeby zapisała mnie na lekcje skrzypiec. Na początku wszyscy myśleli, że mi przejdzie, ale nie przeszło, więc w końcu zaprowadzono mnie na zajęcia, gdzie sprawdzono, czy mam słuch, poczucie rytmu itd. Dostałam się do szkoły muzycznej i już na lata zostałam. Wyobrażałam sobie, że będę skrzypaczką. Ale później, kiedy skrzypce stały się codziennością, czymś oczywistym, to przestały być marzeniem. W pewnym momencie zapragnęłam czegoś nowego. Trafiłam na zajęcia musicalowe i od razu bardzo mi się spodobały. Nadal miałam kontakt z muzyką, ze sceną, ale ta forma pozwalała na dużo więcej. Na jakieś szaleństwo, wygłup i to było dla mnie świetne. Dlatego po skończeniu średniej szkoły muzycznej postanowiłam zostawić skrzypce i zdałam do Akademii Muzycznej w Gdańsku na kierunek wokalno-aktorski, ze specjalnością musical.
PAP Life: Zapragnęłaś być aktorką musicalową? Dość nietypowy wybór, bo musical w Polsce nie ma zbyt długiej tradycji.
M.W.: Rzadko nie mam żadnych wątpliwości, ale wtedy byłam absolutnie pewna, że podjęłam dobrą decyzję. Chociaż, faktycznie, wtedy musical w Polsce nie był specjalnie ceniony. Przeważnie w musicalach role grali wokaliści, bo aktorzy nie mieli aż takich umiejętności wokalnych. Różnie to wychodziło, bo nawet jeśli było świetnie zaśpiewane, to niekoniecznie dobrze zagrane. A aktor musicalowy musi umieć trzy rzeczy: tańczyć, śpiewać i grać. I najlepiej, żeby poziom wszystkich umiejętności był wyrównany.
PAP Life: A jednak po dwóch latach rzuciłaś studia w Gdańsku i zdałaś do Akademii Teatralnej w Warszawie.
M.W.: W Gdańsku miałam fantastyczne zajęcia aktorskie z Dorotą Kolak i Magdą Boć, aktorkami z Teatru Wybrzeże. Zauważyłam, że bardzo dużo czasu spędzam ucząc się tekstów i rozkminiając sceny, i że to mnie jednak bardziej ekscytuje niż wokal. Potem pomyślałam bardzo praktycznie, że po Akademii Muzycznej zawsze będę uważana za wokalistkę i nikt mnie nie puści na scenę do teatru dramatycznego, czy do filmu. A jeżeli pójdę do Akademii Teatralnej, to prawdopodobnie będę mogła grać i śpiewać na scenach wielu teatrów i zostanę tzw. aktorką śpiewającą. Podjęłam decyzję, że spróbuję dostać się do Akademii Teatralnej w Warszawie.
PAP Life: Po studiach trafiłaś do Teatru Narodowego, który jest marzeniem wielu aktorów. I znów zrobiłaś woltę. W ubiegłym roku zrezygnowałaś z etatu. Dlaczego?
M.W.: Teatr na początku był moją bazą i punktem wyjścia. Należę do tego pokolenia, które miało zakodowane, że aktor bez korzeni teatralnych to nie jest aktor. Niestety, w Akademii Teatralnej słyszałam też okrutne, przemocowe teksty, że nigdy w życiu nikt mnie nie weźmie do teatru i będę grała w głupich serialach, bo tylko na tyle mnie stać. Może też dlatego tak bardzo chciałam udowodnić sobie i wszystkim wokół, że jednak się mylą? Teraz myślę, że teatr faktyczne może być miejscem, w którym można rozwinąć swój warsztat. Przez pewien czas stałam w rozkroku między teatrem a filmem, nie potrafiłam niczego odpuścić. W pewnym momencie zrozumiałam, że moja edukacja muzyczna od siódmego roku życia, potem przejście do Akademii Teatralnej, a później do Teatru Narodowego, w którym połowa aktorów to byli moi profesorowie, to było funkcjonowanie w jakimś odgórnym ordnungu.
PAP Life: Co masz na myśli?
M.W.: Cały czas ktoś decydował za mnie. I nie chodzi o to, czy robił to źle, czy dobrze. Uważam, że miałam dużo szczęścia. Spotkałam na swojej drodze absolutnie fantastyczne osoby, które dawały mi szanse. Ale, mimo wszystko, to zawsze ktoś wychodził z inicjatywą, propozycją, planem zajęć albo z repertuarem. Poza tym, bycie aktorką etatową wiąże się z tym, że nie można ot tak sobie odmawiać ról. Chociaż dyrektor Jan Englert dawał naprawdę dużo swobody, to doszłam do wniosku, że mam 30 lat i jeżeli teraz nie znajdę w sobie odwagi, żeby spróbować sprawdzić, jak to jest być niezależną, to nie zrobię tego nigdy. Zdawałam sobie sprawę, że odchodząc z Narodowego podejmuję ryzyko, ale zaraz przyszły do mnie „Matki Pingwinów”. Potraktowałam to jako znak, że to dobra droga.
PAP Life: Co dalej?
M.W.: Po „Matkach Pingwinów” postanowiłam, że jeżeli nie wpadnie mi coś takiego, co wyjątkowo mnie zainteresuje, to zrobię sobie przerwę, coś w rodzaju gap year. I faktycznie tak było, że przez ponad pół roku miałam czas dla siebie, sporo podróżowałam. Kiedy już się zregenerowałam, poczułam, że muszę się uaktywnić. Myślałem, że będę musiała przypomnieć na rynku, że już jestem gotowa do pracy. Ale najwidoczniej zaowocowało moje wcześniejsze zaangażowanie w wiele projektów i - nie bójmy się użyć tego słowa - pracoholizm. Zaczęły wpadać jakieś pojedyncze rzeczy. Wrócił sezon teatralny, bo nadal gościnnie gram w Narodowym, ale też w Romie i w Potem-o-tem. A teraz w Rampie wznawiamy „Pożar w Burdelu”. Po raz pierwszy w nim wystąpię.
PAP Life: „Pożar w Burdelu” to trochę kabaret, trochę musical. W wielu środowiskach uchodzi za kultowy. Jak tam trafiłaś?
M.W.: Zaczęło się od tego, że wyjechałam do znajomych do Edynburga i tam akurat odbywał się Free Fringe Festival. Codziennie chodziłam na pokazy komediowe, musicalowe czy stand-upowe i poczułam, że to jest energia, której bardzo, bardzo mi brakuje. Potrzebuję szaleństwa, dzikości, czegoś lekko chaotycznego i zabawnego. Inteligentnej przygody, w której będzie też miejsce na improwizację. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie coś takiego znajdę i nagle przyszedł mi do głowy „Pożar”. Napisałam do Walczaka (Michał Walczak, współtwórca „Pożaru w Burdelu”, od 2012 pisze scenariusze przedstawień – red.), że jeżeli miałby cokolwiek dla mnie, to jestem chętna i marzę o dokładnie takiej energii. Michał odpisał od razu. Zapytał, co robię w listopadzie i tak się znalazłam w „Burdelu”. Bardzo się cieszę, że znalazłam odwagę i uczę się, że samemu też można wychodzić z inicjatywą. Kiedyś tego nie umiałam.
PAP Life: Na koniec chciałam cię zapytać o twoje imię. Jesteś Martą czy Maszą?
M.W.: Marta jest wciąż w dokumentach. Natomiast Masza urodziła się w Gdańsku na zajęciach aktorstwa w Akademii Muzycznej. Wbrew pozorom nie ma nic wspólnego z Czechowem. Tylko wzięła się z powieści „Good night, Dżerzi” Janusza Głowackiego, w której jest postać Maszy. Pracowaliśmy nad tym tekstem i kiedyś moja profesorka powiedziała, że jestem tak samo narowista jak ta Masza. Przylgnęło to do mnie i zostałam Maszą. Teraz jestem już bardzo daleko od tamtej postaci. Ale kiedy zorientowałam się, że imieniem Masza zwracają się do mnie nawet Jerzy Radziwiłowicz, Jan Englert czy Anna Seniuk, to pomyślałam sobie: „Boże drogi, to tak już tak daleko poszło, że nigdy nie odkręcę”. Ale po chwili doszłam do wniosku, że właściwie nie chcę tego zmienić, bo, jak na razie, jestem jedyną Maszą wśród aktorek.
Rozmawiała Iza Komendołowicz
ikl/ag/ grg/
Marta „Masza” Wągrocka – aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna. Studiowała dwa lata na Wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej w Gdańsku ze specjalnością musical, ale porzuciła te studia i przeniosła się do Akademii Teatralnej w Warszawie. W latach 2017-2023 była aktorką Teatru Narodowego w Warszawie, występowała też na deskach innych teatrów, m.in. Och-Teatru oraz Teatru Muzycznego Roma. Ma w dorobku kilkanaście ról w filmach i serialach, m.in. w „Najmro”, „Krucjacie. Prawie serii”, „Kiedy ślub?”. W serialu „Matki Pingwinów” (od 13 listopada na platformie Netflix) wciela się w główną bohaterkę, Kamę. Ma 32 lata.