PAP Life: W „Prostej sprawie” wystąpił pana tata, gracie razem we wspólnych scenach. To ostatnia rola Macieja Damięckiego. Zagrał ją kilka miesięcy przed śmiercią. Jak to się stało, że pojawił się w tym serialu?
Mateusz Damięcki: Cyprian od razu mi powiedział, że chciałby, żeby tego bohatera zagrał mój tato. Bardzo mnie ten pomysł wzruszył. Oczywiście już wtedy wiedziałem, że tato jest chory. Dlatego podczas realizacji zdawałem sobie sprawę, że te dwa dni zdjęciowe będą absolutnie wyjątkowe. Chciałem, żeby się nie kończyły… Tata zagrał perfekcyjnie, zrobił z tej małej rólki perełkę. Nie było to proste. Przecież, jaki jest taksówkarz, w którego się wcielił, każdy widzi (uśmiech). Ale on się zawziął, żeby pokombinować na kilku poziomach, nie zagrać wprost. Pomimo, że wielozadaniowość mężczyznom kiepsko wychodzi. W końcu powszechnie wiadomo, że prawdziwy mężczyzna jest w stanie wykonać dobrze tylko jedną rzecz w danej chwili. A tam trzeba było i jechać, i gadać, i wyłapywać te akcenty, na których Cyprianowi zależało… A tata wtedy był już dość zmęczony.
PAP Life: Na ekranie widać, że jest słabszy.
M.D.: Dlatego to było dla niego wyzwanie. Ale zarazem dla mnie to była ogromna radość, widzieć, że jest prawdziwym profesjonalistą. Że mimo przeciwności, gorszej formy, to jednak jak już gra jakiegoś bohatera, to robi to tak, jak całe życie potrafił to robić. Czyli bez względu na to, jak się czuje, po prostu robi swoje. Dla mnie to była duża nauka i jednocześnie nagroda, żeby móc z nim zagrać. Plan zdjęciowy to nie tylko te parę minut, które później ogląda się na ekranie. Dużo rozmawialiśmy. Mam całą masę bardzo pięknych fotosów z tatą z tych dwóch dni - fotograf się zakradał i robił nam dwójkowe zdjęcia. Takie prywatne. Pozostała mi pamiątka na całe życie, która z każdą chwilą nabiera dla mnie coraz większej wartości.
PAP Life: Graliście już kiedyś razem?
M.D.: Rzadko. Graliśmy razem w „Przedwiośniu”, w serialu „Policjanci”. Zdarzyło się jeszcze parę razy, że gdzieś się przecinaliśmy. Moja siostra zagrała z tatą w kilku spektaklach teatralnych, z którymi jeździli po Polsce. Więc z zawodowego punktu widzenia Matylda spędziła z nim więcej czasu. Miała więcej możliwości, żeby obserwować, jaki jest w pracy.
PAP Life: Tata udzielał panu zawodowych rad?
M.D.: Mówił, czego nie robić. Denerwowały go takie „protezy”. Kiedy widział, że tak zębami mocno naciskam i „szczękam”, to zawsze się śmiał, że „to jest ten moment, gdzie nie wiedziałeś, co zagrać, i tak się zacisnąłeś, żeby pokazać, że się denerwujesz”. Zawsze było mi głupio, jak to wychwycił. Przyznaję, że parę razy w „Prostej sprawie” używam tego sposobu. Nie twierdzę, że byłem mniej skupiony, czy robiłem coś nieświadomie. Wydaje mi się, że akurat do tej roli takie środki pasują.
Tata też mówił: „Musisz tak grać, żeby ci wierzyć. Jak to zrobisz, jakich środków użyjesz to już jest twoja sprawa, ale nie możesz kłamać”. Bo czasami można grać kuriozalnie, nienaturalnie, przysłowiowymi „kubłami”, ale nagle się okazuje, że w tej postaci czy w konkretnym nastroju danej postaci takie granie pasuje i wtedy jej się wierzy. A czasami można grać bardzo naturalnie, normalnie, ale to nie wychodzi prawdziwie, bo wychodzi się poza konwencję całości. Tata powtarzał, żeby zawsze dostosować się do konwencji i grać wspólnie do jednej bramki. Mawiał też: „Zanim wypowiesz jakieś słowa, to musisz mieć pewność, że sam rozumiesz, co mówisz”.
Pamiętam, że jak zdawałem do szkoły teatralnej, podpowiedział mi, żebym tak dobrał teksty, wiersze, jakbym sam je napisał. Chodzi o to, żeby tak siebie samego oszukać, żeby mieć wrażenie, że samemu się ten tekst stworzyło. Dlatego na egzaminie mówiłem wiersz, który napisała moja babcia, którą tak dobrze znałem, pamiętałem, którą tak bardzo kochałem. Krew z krwi, kość z kości. Drugi tekst był Czesława Miłosza. Wiersz się nazywał „Piosenka o końcu świata”. Świetny, mądry, bardzo bliski mojej wrażliwości, spójny z tym, co myślę na temat w nim zawarty. Znałem go już na lata przed tym, jak zdawałem do szkoły i po prostu mówiłem tak z siebie.
PAP Life: Czym skorupka za młodu nasiąknie… W pana rodzinie było wiele wybitnych osób, przez pana dom rodzinny przewijało się mnóstwo znanych osobistości. Jakie jest pana artystyczne dziedzictwo?
M.D.: Z tym dziedzictwem to różnie bywa. Dziedzictwo potrafi napsuć krwi, ale jak się je dobrze wykorzysta, to może pomóc.
PAP Life: A jak było w pana przypadku?
M.D.: U mnie jest tak, że w zależności od tego, kto jak na mnie patrzył, jak mnie postrzegał. Bo jako aktor jestem uzależniony od reżyserów, producentów, kolegów. I są ludzie, którym to przeszkadzało.
PAP Life: Że nazywa się pan Damięcki?
M.D.: Tak. Niektórzy mówili: „Kurczę, potrzebuję takiej świeżości, takiego człowieka znikąd. A ty? Damięcki. Ojciec, dziadek, babcia, stryj…”. Ale z kolei inni potrafili to docenić: „Bez względu na to, ile lat jesteś po Akademii Teatralnej, to i tak masz taki bonus w postaci tego, że już jako dzieciak biegałeś po dekoracjach w Teatrze Dramatycznym albo pod sceną, patrząc z otwartymi ustami na poruszające się mechanizmy obrotówki, zapadni, siedziałeś w kulisach, w teatralnym bufecie, obserwowałeś…”. Bo to też ma znaczenie. To, że poznajesz ten świat jako dziecko, a potem po prostu potrafisz się zachować w teatrze, czy na planie filmowym. Poza tym zacząłem grać dość wcześnie. Czasem na plan przychodzą ludzie dorośli, ale jeszcze bez doświadczenia i muszą się tego wszystkiego uczyć. A ja w wieku 10 lat nauczyłem się, jak stawać na pozycji w świetle, żeby nie spojrzeć ani w reflektor, ani pod nogi na znaczek, ani na kamerę. Kiedy byłem w Akademii Teatralnej, na drugim roku mieliśmy zajęcia z kamerą i dla wielu moich kolegów było to coś nowego. Pod koniec semestru mieliśmy z tego zaliczenia. I wielu usłyszało: „Źle, spojrzałeś w kamerę. Źle, spojrzałeś pod nogi. Jeszcze raz. Źle. Jeszcze raz”. Wtedy tak sobie myślałem: „Kurczę, to trzeba się w ogóle tego uczyć?”.
Ale z drugiej strony przychodziłem czasem na plan i słyszałem: „No nie, ja cię znam, ja już wszystko o tobie wiem, jakbym twojego dziadka widział. W 49 r. wódkę z nim piłem, z twoją babcią przejechałem pół Polski, z twoim ojcem to, z twoim stryjem tamto, z twoim bratem stryjecznym to…”. Albo: „O, jakbym młodego Grześka widział!”, albo „A Matylda to zrobiła tak…”. Ale to już ode mnie nie zależy. W końcu zwykło się mawiać, że nie jesteśmy tacy, jak nam samym się wydaje, że jesteśmy, tylko tacy, jakimi nas widzą inni. A że każdy kto nas obserwuje jest odmienny i ma różne oczekiwania, to tych „nas” jest bardzo wielu.
PAP Life: Cyprian Olencki zobaczył pana inaczej niż wszyscy i w „Furiozie” obsadził w roli groźnego kibola „Goldena”. Wcześniej przeważnie grał pan wrażliwców, chłopców z dobrych domów.
M.D.: Nazwałem tę szufladę: uśmiechnięty chłopiec w koszuli w kratę.
PAP Life: Niezłe. Do roli „Goldena” przygotowywał się pan ponad rok, intensywnie trenował. Teraz Cyprian Olencki powierzył panu główną rolę w „Prostej sprawie”. Teraz było łatwiej wykonać to aktorskie zadanie?
M.D.: Odpowiem na to pytanie w dość pokrętny sposób, ale proszę zrozumieć moją logikę. Wyzwaniem jest dla mnie zagranie po raz 15. tego samego bohatera, tylko za każdym razem inaczej, bo w innym filmie czy w innym serialu. To jest trudne. Kiedy dostaje się wciąż podobne propozycje, to najłatwiej byłoby oczywiście odmówić. Ale czasem odmówić nie można. Poza tym, to przecież jest twój zawód. Jeżeli nie będziesz podejmował propozycji, to zaraz o tobie zapomną, pomyślą, że się obraziłeś, jesteś chimeryczny, że Bóg wie co, sobie myślisz. A pracować i zarabiać na życie trzeba. Dlatego dla mnie wyzwaniem było podejmowanie walki na polu, które ambicjonalnie mnie nie interesowało. Musiałem się przemóc, bo czasem nie miałem w tym radości, bo nie było tej energii.
A potem przyszła „Furioza”. Co to za wyzwanie dla człowieka, który całe życie na coś takiego czekał? Reżyser mówi do mnie: „Zagraj mi to i to. Dasz radę?”. A ja zdziwiony: „Czy dam radę? Przecież to są te wszystkie środki, których do tej pory nikt nie pozwolił mi jeszcze użyć!”. Dlatego dla mnie to nie było wyzwanie. To była nagroda, uhonorowanie cierpliwości. Podobnie było z „Prostą sprawą”. Choć w tym przypadku na samym początku pojawiła się pewna wątpliwość i pod tym względem było to wyzwanie dla nas wszystkich, żeby w tym samym kwadracie reżysersko-operatorsko-aktorsko-producenckim zrobić coś zupełnie innego niż do tej pory. I to do pewnego momentu spędzało nam to sen z powiek. Jak to zrobić, żeby widz nawet przez chwilę nie pomyślał, że to jest „Golden”? Aż przyszła pierwsza próba. Przy pomocy charakteryzacji, kostiumów, scenografii i pewnego rodzaju zmiany sposobu narracji obrazem uciekliśmy od „Furiozy”. Bardzo daleko.
PAP Life: A fizyczne przygotowania?
M.D.: A to już jest bardziej matematyczne przełożenie, kwestia pomnożenia czasu przez ilość powtórzeń. Po prostu pracując nad Goldenem, musiałem mniej jeść, bardziej się odwadniać i żyłować. A tutaj musiałem jeść więcej, nabierać masy mięśniowej po to, żeby wypełnić tę koszulkę i żeby nie była eską, tylko elką albo ikselką. Ale taki czysto fizyczny aspekt to nie jest problem.
PAP Life: A logistyczny? Kręciliście w okolicach Jeleniej Góry, latem. Pamiętam, kiedy wtedy rozmawialiśmy, że musiałeś zrezygnować z rodzinnych wakacji.
M.D.: Rzeczywiście, to było trudne dla mnie. Zwłaszcza że w pewnym momencie byłem już bardzo zmęczony. A jak człowiek jest zmęczony, to obniża mu się nastrój i zaczyna tęsknić. Ale mam nadzieję, że jak zawsze jest coś za coś. Wierzę, że powstało coś takiego, że moi synowie za kilkanaście lat będą chcieli to obejrzeć, że jednak zrobiłem coś takiego, co nadal będzie miało wartość. I wtedy może powiedzą: „Okej, to był ten czas, kiedy taty z nami nie było. Ale zrobił coś wartościowego”.
PAP Life: Czy aktorstwo to uprzywilejowany zawód?
M.D.: Oczywiście, że tak. Bo jeżeli twój zawód jest twoją pasją, jeśli możesz wychodzić do pracy z radością, jeśli robisz to nie tylko dla pieniędzy, ale również dla innych i dla siebie samego, by móc sprostać swoim ambicjom, jeśli możesz mieć z tego satysfakcję, to znaczy, że jesteś uprzywilejowany. A później jest jeszcze lepiej, bo jeżeli efekt twojej pracy spodoba się innym, to wtedy oni są dla ciebie mili i często dają temu wyraz.
PAP Life: Nie będzie pan odradzał swoim synom, jeżeli pewnego dnia powiedzą, że chcą być kolejnym aktorskim pokoleniem w rodzinie Damięckich?
M.D.: Nie, tylko każdy kij ma dwa końce, każdy medal ma dwie strony. Coś, co potrafi cię rozpieścić, czasami może ci też dać w pysk. Trzeba dużo cierpliwości i samozaparcia. Sam nie do końca wiem, jak udało mi się wytrzymać w tym zawodzie do tej pory, bo często jestem zniecierpliwiony, jeżeli nie mam czegoś ciekawego do zrobienia. Zwłaszcza po takich strzałach jak „Przedwiośnie”, „Jutro idziemy do kina”, niemiecki film „Die Verlorenezeit”, „Furioza”, czy „Prosta sprawa”. Pracując na takich planach, jestem najszczęśliwszy na świecie, i chyba łatwo sobie wyobrazić, co czuję, kiedy potem przychodzą tygodnie, miesiące czy nawet lata braku wyzwań.
PAP Life: Co wtedy?
M.D.: Balans. Trzeba postarać się z tym pogodzić. Ale równolegle cisnąć, żeby zrobić coś, co uchroni cię od utraty wiary w siebie. Ale oczywiście nie cisnąć za bardzo, żeby ci za bardzo nie zależało. Bo jak za bardzo ci na czymś zależy, to przecież nigdy tego nie dostaniesz. Nie można też się frustrować, bo frustracja odbiera siły artystyczne i powoduje, że człowiek się gubi i podejmuje złe decyzje. Prosta sprawa, prawda? Na szczęście mam blisko siebie dobrych doradców. Moja mama jest moją agentką, uczciwą agentką, wspólnie podejmujemy słuszne decyzje od wielu lat. A Paulina, moja żona, śmieje się czasem, że jest moim „przybocznym”. Stoi za moimi plecami i mówi: dobrze, źle, zaufaj mi. No i ufam. Są też dzieci – odkąd moi synowie pojawili się na świecie, zmieniły się moje motywacje. I wszystko stało się po prostu łatwiejsze. (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz
ep/
Mateusz Damięcki pochodzi z wielopokoleniowej rodziny aktorskiej. Jego ojciec Maciej (zmarł w listopadzie 2023), dziadkowie ze strony ojca - Irena i Dobiesław Damięccy byli aktorami, podobnie młodsza siostra Matylda, stryj Damian i brat stryjeczny Grzegorz. Jest absolwentem Akademii Teatralnej w Warszawie (2004). Debiutował jako pięciolatek w widowisku muzycznym „Pastorałka” w warszawskiej Sali Kongresowej. Od tamtej pory regularnie grał w filmach i serialach. Popularność przyniosła mu rola Cezarego Baryki w ekranizacji „Przedwiośnia” w reż. Filipa Bajona. Często obsadzany w komediach romantycznych. Rolą kibola „Goldena” w „Furiozie” (2020) w reż. Cypriana Olenckiego przełamał swój aktorski wizerunek. W serialu „Prosta sprawa” (na Canal+ od 17 maja) wciela się w postać głównego bohatera, Bezimiennego.