PAP Life: Jak była pierwsza myśl na wieść o tym, że zagra pan Macieja Borynę?
Mirosław Baka: Pomyślałem: „Boże, to ja jestem już tak stary, żeby Borynę grać?”. Gdzieś we mnie tkwiło takie przeświadczenie wyniesione z młodości, że Maciej Boryna to stary chłop. Człowiek nie uświadamia sobie, że lata lecą i że w końcu przychodzi czas na takie role. Później, gdy wczytałem się na nowo w powieść Reymonta, odkryłem, że Maciej Boryna ma 59 lat. Czyli dokładnie tyle, ile ja mam teraz.
PAP Life: Nie nazwałabym 59-letniego mężczyzny starym, raczej dojrzałym. A dojrzałość ma liczne zalety. Człowiek ma już pewien bagaż doświadczeń i przeważnie już wie, co jest w życiu ważne, a na co szkoda tracić czas.
M. B.: Pewnie tak, bo nie można zgubić tego bagażu doświadczeń, który wynika z przeżytych lat, spotkanych ludzi itd. Ale ja, mając ów bagaż, staram się nie być takim upierdliwym, starym mądralą, który wszystko wie najlepiej. Uważam, że człowiek nigdy nie przestaje się uczyć. Kultywuję to myślenie w sobie i sądzę, że jest to niezmiernie ważne, zwłaszcza w przypadku zawodu, który uprawiam. Nie ma nic gorszego, jak spotkać się z nowym reżyserem czy podejść do kolejnej roli z przeświadczeniem, że „ja to wszystko już widziałem, nikt mi niczego ciekawego nie powie, więc zagram tak, jak uważam za słuszne”. Często pracuję z młodymi ludźmi i bardzo sobie to cenię, bo wiele się od nich uczę, dużo czerpię z ich świeżości, z ich innego spojrzenia. Nasze doświadczenie czy przeżyte lata wcale nie gwarantują, że jesteśmy mądrzy i nieomylni.
PAP Life: A w życiu prywatnym? Zdarzają się panu takie momenty, kiedy mówił pan: „Koniec dyskusji, ma być tak, jak ja chcę, w końcu to ja jestem głową rodziny, ciężko pracuję i płacę rachunki”?
M. B.: Nie pamiętam czegoś takiego. Może lepiej byłoby zapytać moich bliskich, czy nie popełniałem tego błędu, ale wydaje mi się, że nie. W żaden sposób nie jestem apodyktyczny czy przesadnie stanowczy. To jest niefajna cecha, takie podejście do spraw życiowych jest moim zdaniem bardzo niedojrzałe, wręcz dziecinne. Jak się z kimś żyje, to trzeba mieć świadomość, że ważne decyzje należy podejmować wspólnie. Czasy patriarchatu odeszły w niepamięć i warto to uszanować. Nie wyobrażam sobie siebie jako ojca rodziny siedzącego u szczytu stołu i stanowiącego o wszystkim, co ma się dziać.
PAP Life: Tak jak to robił Maciej Boryna w „Chłopach”. Ale z drugiej strony trudno się dziwić, że on chce pokazać rodzinie, kto tu rządzi, skoro młodzi próbują go zmarginalizować. Czuje pan czasami oddech młodości na plecach?
M. B.: To są dwie różne rzeczy. Młodość walczy o swoje i słusznie, ale dojrzałość też musi w jakiś sposób walczyć o swoją pozycję. Dlaczego gospodarz – mówię teraz bardziej z pozycji Macieja Boryny – który czuje się w pełni sił, by kontynuować to, co robił do tej pory, ma z tego wszystkiego rezygnować? W czasach Reymonta mnóstwo rzeczy na wsi, ale nie tylko na wsi, opierało się na ustalonej od wieków tradycji, na zasadzie, że tak powinno być, bo zawsze tak było. To ścieranie się starego Boryny, który jeszcze czuje się na siłach, z synem, który chciałby być ważny i zająć miejsce ojca, było na tamte czasy czymś naturalnym. Ale nie możemy przenieść tego, co wtedy działo się w rodzinach, na dzisiejsze czasy.
PAP Life: Jednak z wieloma sytuacjami opisanymi w „Chłopach” spotykamy się też dzisiaj. Dojrzali zamożni mężczyźni wiążą się z kobietami w wieku swoich dorosłych dzieci. Młoda kobieta jest dla nich trofeum, podkreśla status.
M. B.: To prawda, taki schemat może zdarzyć się i dziś. Nie wziąłem tego pod uwagę, może dlatego, że nie mam w swoim otoczeniu podobnej sytuacji. Ale myślę, że w przypadku Boryny nie chodziło tylko o to, że on chciał tupnąć nogą i podbudować swoje ego. Na pierwszy rzut oka tak się może wydawać, natomiast dla mnie ważne było, żeby w tej roli pokazać coś więcej. Chciałem opowiedzieć o mężczyźnie, który jest mocny, stanowczy, czasem nieprzejednany, ale równocześnie ma wielkie serce. Dał się namówić na młodą żonę, bo może liczył, że z tą cudną urodą przyjedzie do niego jeszcze trochę ciepła, opiekuńczości ze strony tej dziewczyny. I tu spotkał go największy zawód, bo nic nie dostał w zamian. Mało tego, własny syn zabrał mu to, o czym tak marzył. To, że on bierze sobie młodą żonę, bo jest bogaty i go stać, nie jest moim zdaniem przejawem kryzysu wieku średniego. Dla mnie najbardziej ciekawy do zagrania był ten jego ból, żal, upokorzenie, to konkurowanie z synem o uczucia młodej dziewczyny. Chociaż Maciej Boryna dość szybko rozumie, że jest na straconej pozycji.
PAP Life: Skoro jesteśmy przy wątku Macieja i Antka. Jak ważny jest ojciec w życiu dorosłego mężczyzny?
M. B.: Myślę, że jest bardzo ważny. Moja sytuacja osobista w tej kwestii jest nieco zagmatwana. Moi rodzice rozstali się, gdy miałem 15 lat i od tej pory właściwie straciłem kontakt z moim ojcem. Chociaż prawdę mówiąc już dużo wcześniej nie mogłem się z nim dogadać. Ale na szczęście wciąż był przy mnie człowiek, który stał się dla mnie z czasem największym męskim autorytetem. Był nim mój dziadek Józef. On był dla mnie drogowskazem, wzorem tego, jakim należy być człowiekiem. Kiedy urodzili się moi synowie, bardzo często myślałem o tym, żeby nie popełnić błędów swojego ojca. Dlatego uważnie przyglądałem się moim relacjom z synami. Chciałem być dla nich autorytetem, ale też – a może przede wszystkim – przyjacielem, który doradzi, zrozumie, nie będzie się mądrzył, tylko wysłucha. Krótko mówiąc, cały czas starałem się żyć z moim chłopakami w przyjaźni. Pewnie nie uniknąłem różnych błędów, ale teraz, kiedy są już dorosłymi mężczyznami, wciąż potrafimy się ze sobą dogadać. Jest między nami miłość, ale także przyjaźń. Mimo męskiej relacji jest też miejsce na czułość, bo to wciąż są moje dzieci, moi synkowie, a ja dla nich jestem ojcem, ale czasami też tatą.
PAP Life: Czym zajmują się pana synowie?
M. B.: Starszy syn, Łukasz, jest operatorem, ale także wykładowcą, uczy młodych. operatorów. Młodszy Jeremi jest, jak to mówimy w rodzinie, normalny, czyli nie ma nic wspólnego z branżą filmową czy teatralną.
PAP Life: Nie żałuje pan, że nie poszli w pana ślady i nie zostali aktorami?
M. B.: Aktorstwo nie jest łatwym zawodem. Nie przypominam, by ktokolwiek z aktorów i aktorek, których poznałem na przestrzeni prawie czterdziestu lat pracy w zawodzie, mówił z zadowoleniem o tym, że jego dziecko zamierza zdawać do szkoły teatralnej czy w ogóle zajmować się pracą przy filmach. My, aktorzy, zdajemy sobie sprawę z tego, jaki to trud, wysiłek, jak łatwo się zatracić, ile jest frustracji, niespełnienia, rozczarowań. Łukasz jako dziecko często grywał z nami w filmach i w teatrze, na szczęście zdecydował się na bycie po drugiej stronie kamery. Natomiast Jeremi zagrał jakiś epizod w etiudzie realizowanej przez brata, ale nie dotykał się już więcej tej prawdziwej strony aktorstwa. I dobrze.
PAP Life: Pańscy synowie mieli wzór i aktorami nie zostali. A skąd u pana wziął się pomysł, by wybrać ten zawód?
M. B.: Jeśli ktoś wybiera aktorstwo, bo miał rodziców aktorów, czy w wielu przypadkach także dziadków, a jeśli jeszcze do tego obserwował, jak odnosili sukcesy, to rozumie się chęć kontynuowania tradycji. Natomiast, gdy ktoś – tak jak ja – startuje od zera, to naturalnie wywołuje zdziwienie. Po mnie rzeczywiście nikt się takiej decyzji nie spodziewał. Moja rodzina była związana z hutą, która od ponad stu lat dawała zatrudnienie mężczyznom w moim rodzinnym Ostrowcu Świętokrzyskim. Mój prapradziadek, pradziadek, dziadek i ojciec w niej pracowali. A ja chciałem tego uniknąć, marzyłem o życiu bez trzyzmianowego schematu. Pewnie do tego doszły jakieś predyspozycje, cechy charakteru. Pamiętam magiczny moment, to było w czwartej czy piątej klasie szkoły podstawówki, kiedy pierwszy raz mówiłem wiersz na szkolnej akademii. Kiedy wszystko ucichło, dzieci zaczęły mnie słuchać. Poczułem wówczas coś, czego jeszcze nie umiałem wówczas nazwać, a co było namiastką tej energii płynącej zawsze między sceną a widownią w teatrze. To jest wspaniałe uczucie, które zostaje na długo i pewnie w jakiś sposób uzależnia. No i może stąd ta decyzja, żeby spróbować zdawać do szkoły teatralnej. Chociaż pamiętam, że gdy o tym planie usłyszała moja polonistka, to stwierdziła, że prędzej jej kaktus wyrośnie, niż ja dostanę się do tej szkoły. I to mnie jeszcze mocniej zdopingowało (śmiech). A później życie udowodniło, że chyba jednak nie miała racji.
PAP Life: Pana żona także jest aktorką, jesteście małżeństwem od trzydziestu pięciu lat, oboje pracujecie w Teatru Wybrzeże. Aktor lepiej rozumie drugiego aktora?
M. B.: Aktorskie małżeństwa mają tę dobrą stronę, że trudności tego zawodu są zrozumiałe dla obojga. Myślę, że w aktorstwie, podobnie jak w innych dziedzinach sztuki, jedynie traktowanie swojego zajęcia z pasją gwarantuje prawdziwie artystyczne osiągnięcia. Ale z drugiej strony należy zachować jakiś dystans, umiar, nie dać się tej pasji zatracić. To jest ważne dla własnej higieny psychicznej, ale także dla tych, z którymi żyje się pod jednym dachem, dla bliskich. My musieliśmy sobie to z biegiem czasu mądrze wypracować, poukładać w codziennym życiu. Przyznaję, że to bardziej moja żona musiała mnie dyscyplinować w tym, żeby oddzielić film czy teatr od spraw domowych. Podczas pracy nad trudnymi, obciążającymi psychicznie rolami, nie da się wyjść z próby czy planu filmowego i na pstryknięcie palców wszystko zapomnieć, zostawić za drzwiami. Ale to właśnie obecność rodziny, obowiązki domowe, pomagają jakoś trzymać się w pionie. Bo to jest jednak zawód, który mocno „orze” psychikę. Instrumentem, którego używamy do grania, jesteśmy przecież my sami – nasze uczucia, wrażliwość, myśli, zmysły. I musimy z tej swojej psychiki, ale też fizyczności, wyciągnąć to wszystko, co tworzy graną postać. A to jest wyczerpujące. Ale z biegiem lat człowiek się sam ze sobą dociera, umie wszystko sensownie porozkładać w głowie, potrafi mądrzej radzić sobie z trudnościami, jakie niesie ta praca. Na początku jest jednak ciężko, bo nikt tego nie nauczy się w szkole. Trzeba to zrobić samemu.
PAP Life: W pana dorobku jest dużo świetnych ról. Czy dziś jest pan na takim etapie kariery, że może pan wybierać propozycje?
M. B.: Nie narzekam. Akceptuję tyle, ile jest mi potrzebne i na ile czuję swoje siły. Nie ma co się oszukiwać, w moim wieku nie zamierzam przeskakiwać z jednego planu na drugi, a stamtąd jeszcze biegiem do jednego teatru, a potem do drugiego. Po pierwsze, trzeba zachować higienę psychiczną, o której mówiłem. A poza tym człowiek z wiekiem coraz bardziej zdaje sobie sprawę z upływającego czasu i tego, że to życie można na różne sposoby wykorzystać. Nie jest więc tak jak dawniej, że niecierpliwie czekam na propozycje, a potem wszystkie sroki chcę złapać za ogon, żeby każdego zadowolić, wszystko zagrać. Teraz do głosu dochodzi już moja asertywność. Chociaż ostatni rok był dosyć intensywny, zrobiłem sporo rzeczy, większość dopiero będzie miała swoją premierę. Są też projekty, które długo się omawia, rezerwuje dla nich czas i nagle z różnych przyczyn nie dochodzą do skutku. Na szczęście ja poza filmem zawsze miałem teatr, który dawał mi swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa zawodowego. W styczniu miałem premierę w swoim rodzimym Teatrze Wybrzeże, kilka dni temu premierę w Teatrze 6. piętrze w spektaklu „Edukując Ritę”, wciąż jestem w trakcie zdjęć do serialu „Profilerka”. Teraz powoli przychodzi moment, kiedy mogę trochę odpuścić. Będzie czas na nasz tradycyjny listopadowy wyjazd w dalekie kraje. Odkąd dzieci wyszły z domu, zaczęliśmy z żoną dużo podróżować. W listopadzie u nas jest brzydko, ponuro, zimno i to doskonały moment, żeby pojechać gdzieś na południową półkulę i trochę jeszcze ciepła złapać. Ale też przede wszystkim zwiedzić świat, zobaczyć nowe miejsca, ciekawych ludzi. A w tych podróżach nie rozstaję się z aparatem fotograficznym. To jest pasja, na którą mam coraz więcej czasu i która daje mi wiele radości i satysfakcji. (PAP Life)
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska
Mirosław Baka – aktor teatralny, filmowy i telewizyjny. Pochodzi z Ostrowca Świętokrzyskiego. Zanim dostał się na aktorstwo we wrocławskiej PWST, pracował m.in. jako ratownik w karetce pogotowia ratunkowego. Od 1989 roku związany z Teatrem Wybrzeże w Gdańsku, gdzie zagrał wiele wybitnych ról. W dorobku ma kilkadziesiąt ról w filmach. Do najbardziej pamiętnych należy postać Jacka Łazara w „Krótkim filmie o zabijaniu” Krzysztofa Kieślowskiego. Inne znane produkcje z jego udziałem to m.in. „Reich”, „Chłopaki nie płaczą”, Wyrok na Franciszka Kłosa” „Legiony”, „Psy 3. W imię zasad”, a także seriale „Radio Romans” i „Fala zbrodni”. Jego żoną jest aktorka Joanna Kreft-Baka. Mieszka w Gdańsku.
nl/