"Wszystko zaczęło się od obozowiska migrantów na tej górce, którą od przejścia dzieli 700 metrów" - powiedział w środę major Janusz Szoka z podlaskiej Straży Granicznej, pokazując dziennikarzom PAP miejsca, gdzie rozegrał się najpoważniejszy od początku kryzysu incydent forsowania granicy.
Do zorganizowanych prób przekroczenia granicy w tym rejonie przez duże grupy osób dochodziło od początku listopada. Cały czas w pobliżu Kuźnicy rosło też "koczowisko", które zdaniem służb stacjonujących na granicy - było zaopatrywane przez stronę białoruską.
"Wciąż widać drewniane żerdzie, które wówczas zwieziono. Inne ślady po obozowisku zostały starannie uprzątnięte" - powiedział PAP mjr Szoka. Według jego szacunków na tym odcinku było wówczas około tysiąca funkcjonariuszy różnych służb, a w bezpośrednim szturmie na przejście brało udział ok. półtora tysiąca migrantów. Ci z koczowiska przeszli w stronę przejścia granicznego, a inni byli na nie dowożeni autobusami. Łączną liczbę migrantów na drodze do Kuźnicy służby szacują na 3.5 tys.
"Nie atakowały nas kobiety ani dzieci. One były 'wyciągane' na okoliczność zdjęć" - powiedzieli PAP funkcjonariusze SG stacjonujący na granicy. Jak podał rzecznik ministra-koordynatora służb specjalnych Stanislaw Żaryn ustalono, że na granicy był wówczas wiceszef białoruskich pograniczników gen. mjr Podliniew, który "zdawał się być osobą nadzorującą".
Zmasowany atak rozpoczął się 16 listopada. Polskie służby potwierdziły, ze użyto m.in. armatek wodnych, by udaremnić próbę sforsowania granicy. "W naszym kierunku leciały kamienie, butelki i rozgrzane w ognisku do czerwoności kije" - opowiedział major Szoka.
Od kilku dni w okolicach Kuźnicy nie odnotowano prób siłowego przekroczenia granicy. Jednak w pobliskim centrum logistycznym - jak poinformowała PAP Straż Graniczna - prawdopodobnie wciąż obozuje około tysiąca migrantów.(PAP)
Autor: Luiza Łuniewska
dsk/