Wieczorem 13 stycznia 2012 roku ogromny wycieczkowiec z ponad 4300 osobami z 54 krajów na pokładzie uderzył w skały niedaleko wyspy w Toskanii, do której zbyt blisko podpłynął. Skała rozerwała kadłub, w wyniku czego jednostka zaczęła nabierać wody, a następnie przewróciła się.
Za winnego największej katastrofy morskiej we Włoszech od końca wojny uznano kapitana wycieczkowca Francesco Schettino, który odbywa karę 16 lat więzienia. Kazał on podpłynąć do wyspy Giglio, by pozdrowić jej mieszkańców i się jej „pokłonić”. Kapitan początkowo usiłował ukryć rozmiary katastrofy; wybuchła panika i doszło do chaosu, co opóźniło rozpoczęcie ewakuacji z pokładu. Schettino był też jednym z pierwszych, który uciekł ze statku.
Dziś na wyspę wrócili niektórzy rozbitkowie, którzy znaleźli tam wtedy schronienie i otrzymali pomoc.
Jak wspomina kapłan Lorenzo Pasquotti, pomoc setkom przemoczonych i zziębniętych ludzi, którzy dotarli na brzeg łodziami ratunkowymi i udzielenie im gościny w kościele San Lorenzo i Mamiliano koło portu na wyspie było dla niego czymś zupełnie naturalnym.
„Umieściłem ich wszędzie, gdzie tylko się dało, na podłodze i w ławkach, daliśmy im ciepłą odzież, buty, koce, jakie miałem; wszystko, co w naszej mocy robiliśmy razem z mieszkańcami Giglio”- dodał przywołując późny wieczór z 13 stycznia 2012 roku.
Ogromny wycieczkowiec z ponad 4300 osobami na pokładzie - pasażerami i członkami załogi, będący w rejsie po Morzu Śródziemnym podpłynął do wyspy w Toskanii zbaczając ze standardowego kursu, by wykonać stosowany tam gest, określony jako „pokłon”, czyli pozdrowienie malowniczego miejsca, uważanego za perłę w tym rejonie. Statek długości 290 metrów zbliżając się do wyspy, uderzył w skałę morską.
W kadłubie powstała 70- metrowa wyrwa, przez którą zaczęła wlewać się woda. Kapitan jednostki Francesco Schettino początkowo starał się ukryć skalę katastrofy i bagatelizował ją w kontaktach z kapitanatem. Szybko również opuścił pokład łamiąc wszelkie zasady żeglugi. Chaos opóźnił rozpoczęcie ewakuacji. Statek przechylił się, a następnie osiadł na mieliźnie. W katastrofie zginęły 32 osoby. Kapitan Schettino został potem skazany na 16 lat więzienia.
W dziesiątą rocznicę tamtej nocy ksiądz Lorenzo Pasquotti powiedział PAP: „Otworzyłem kościół i przyjęliśmy przybyłych na ląd; było wielu Włochów, ale też cudzoziemców z różnych części świata. Nagle w naszym kościele był tłum ludzi z tak odległych stron i w tej samej sytuacji - byli zziębnięci, przerażeni, zaniepokojeni o innych pasażerów, przemoczeni w zimną, styczniową noc”.
„Wszyscy - dodał - znaleźli się na małej wyspie, która nigdy wcześniej nie doświadczyła takiego kryzysu”.
„Patrząc na nich poczułem, że to jest właśnie wyraz macierzyńskiej opieki Kościoła, idącego z pomocą tym, którzy jej potrzebują, tam, gdzie jest cierpienie” - podkreślił ksiądz Pasquotti.
„Pomagając im tymi prostymi gestami nie czuliśmy się w żadnym razie bohaterami, to chcę jasno powiedzieć. Zrobiliśmy coś normalnego; to, co należało zrobić w tamtym momencie” - zaznaczył 71-letni kapłan. Zwrócił uwagę na to, że w akcji pomocy rozbitkom uczestniczyło wielu mieszkańców Giglio, którzy przynieśli do parafii ciepłe ubrania, napoje i jedzenie.
„Byli nawet tacy, którzy weszli na pokład przechylającego się i nabierającego wody statku, by pomóc ludziom z niego zejść. To piękne gesty, ale jednocześnie coś, co trzeba było zrobić. Są ludzie w potrzebie, trzeba im wyjść naprzeciw od razu, a nie zastanawiać się. Nie mówisz w takiej chwili: to nie jest moje zadanie, idziesz pomagać i koniec”- powiedział ksiądz Pasquotti. „A ja przecież zrobiłem niewiele”- dodał.
Ksiądz Lorenzo opowiedział następnie: „W pierwszych dwóch - trzech latach po katastrofie miałem kontakty z rozbitkami, których przyjęliśmy w kościele. Niektórzy nawet wrócili na wyspę, przyszli do kościoła. Oddali nam buty i ubrania, które im wtedy daliśmy. Przywieźli nam też słodycze”.
„Ponieważ w kościele daliśmy im wtedy herbatniki, ciepłe jedzenie, to odwdzięczyli się przywożąc nam przysmaki ze swoich rodzinnych stron”- stwierdził włoski ksiądz.
"Powrót do tego miejsca wywołuje takie same emocje"
Podczas czwartkowej uroczystości burmistrz wyspy Sergio Ortelli ogłosił, że to ostatnia publiczna ceremonia w rocznicę katastrofy. „Nie chcemy zapomnieć, ale chcemy uszanować 32 ofiary” - wyjaśnił. Przypomniał, że decyzją rady gminy 13 stycznia jest obchodzony jako Dzień Pamięci.
Rocznicowa msza została odprawiona w kościele stojącym koło portu. To ta parafia udzieliła schronienia rozbitkom, którzy dotarli na brzeg wyspy. Kilka z tych osób wróciło tam w czwartek.
"Powrót do tego miejsca wywołuje takie same emocje, jak wtedy" - powiedział mediom przybyły z Rzymu Luciano Castro. Wspominał, że jadł kolację w restauracji na statku, gdy wszyscy poczuli wstrząsy.
"Zgasł prąd, ale nikt nam nie powiedział, co się stało. Wielu z tych, którzy byli ze mną, nie uczestniczyło jeszcze w ćwiczeniach w razie wypadku na pokładzie, było to zaplanowane na następny dzień" - wyjaśnił Castro. Według jego relacji już po kilku minutach zapanował chaos.
"Miałem szczęście, bo byłem obok szalupy ratunkowej, do której wsiadały pierwsze osoby. Była pełna, ale poprosiłem, by mnie zabrali. Byliśmy po północnej stronie statku, na którą potem się przewrócił. Nie wiem, co byłoby ze mną, gdybym nie wsiadł do tej szalupy" - opowiedział rozbitek z Costa Concordia, który znalazł schronienie w kościele przy porcie.
Podczas uroczystości do morza wrzucono wieniec ku czci ofiar.
Po katastrofie z 13 stycznia 2012 roku powstał zespół, który w kolejnych miesiącach pracował nad przygotowaniem procedury usunięcia gigantycznego wraku statku Costa Concordia, leżącego u brzegów wyspy Giglio. Największą taką operacją na świecie, śledzoną przez wszystkie media kierował Nick Sloane z RPA. Panowała niepewność, czy uda się podnieść wrak i czy kadłub nie rozpadnie się. Akcja ta zakończyła się pomyślnie we wrześniu 2013 roku. Potem wrak został odholowany do portu w Genui. Jego demontaż trwał trzy lata, do 2017 roku.
Z Rzymu Sylwia Wysocka(PAP)
kgr/