Sytuacja jest skrajnie trudna. Na naszym, liczącym 20 łóżek oddziale przebywa 46 pacjentów – powiedział PAP prof. Tomasz Wolańczyk, kierownik Kliniki Psychiatrii Dzieci i Młodzieży Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, były konsultant krajowy w tej dziedzinie. A to, jak dodał, oznacza dostawki i materace porozkładane wprost na podłodze, co utrudnia przejście korytarzem, dzieci muszą jeść posiłki na zmiany, gdyż w jadalni jest także tylko dwadzieścia kilka miejsc.
W dodatku klimatyzacja, przystosowana do określonej liczby pacjentów, nie daje rady i we wnętrzach „jest nieświeżo”, a okien nie można otworzyć. Nie to jednak jest najważniejsze – takie przepełnienie sprawia, że nie tylko terapia, ale nawet przypilnowanie pacjentów są dramatycznie utrudnione.
Brutalna rzeczywistość
"Na oddział przyjmujemy wyłącznie dzieci w stanie zagrożenia życia" – podkreślił prof. Wolańczyk. "Na 46 pacjentów 40 ma myśli samobójcze, z tego powodu znalazło się w szpitalu. Personel medyczny także został +zaprojektowany+ na ponaddwukrotnie mniejszą liczbę dzieci, więc nadzór nad nimi jest utrudniony".
Prof. Tomasz Wolańczyk zaakcentował, że choć może niektórym osobom praca na psychiatrycznym oddziale dziecięcym kojarzy się z romantycznym zajęciem polegającym na rozmowach z rozedrganymi wewnętrznie, nadwrażliwymi nastolatkami, ale rzeczywistość jest o wiele bardziej brutalna: "Mamy do czynienia z młodymi ludźmi, którzy chcą się zabić" – powiedział.
Nie tylko polski problem
Zdaniem kierownika Kliniki Psychiatrii Dzieci i Młodzieży taka sytuacja była do przewidzenia – wzrost trendu samobójczego wśród dzieci i młodzieży, zwiększenie przypadków depresji obserwujemy na całym świecie, to nie jest problem tylko Polski. Sprzyja temu sytuacja zagrożenia zewnętrznego, w taki sposób manifestują się także zaburzenia, jaki pojawiły się podczas pandemii. "Tak się dzieje zawsze podczas dużych kryzysów" – wskazał prof. Wolańczyk.
Profesor uważa, że przepełnienie na szpitalnych oddziałach psychiatrycznych dla dzieci i młodzieży wynika ze szpitalocentrycznego modelu leczenia.
"Od dwóch lat ten system się reformuje, co napełnia mnie nadzieją, ale w nowo powstałych przychodniach psychologiczno-psychoterapeutycznych pracują osoby, które nie zdążyły jeszcze nabrać doświadczenia, dlatego kiedy trafia do nich pacjent, dajmy na to 13-letni, z rodzicami, a ci mówią, że ich dziecko chce się zabić, natychmiast wysyłają go na izbę przyjęć" – wyjaśnił.
Prof. Wolańczyk: mamy obłożenie przekraczające 200 procent
Zauważył, że nie tylko oddział, którym kieruje jest przepełniony. Po dwadzieścia parę dostawek jest także na oddziałach w podwarszawskim Józefowie czy Konstancinie. "Na Mazowszu więcej młodych pacjentów leży na dostawkach niż na dostępnych łóżkach. Mamy obłożenie przekraczające 200 proc." – podkreślił prof. Wolańczyk.
Z tego powodu na jego oddział przyjmowane są wyłącznie dzieci do 14, roku życia, w trybie ostrym, a więc w bezpośrednim zagrożeniu życia. Na przyjęcia planowe – np. w celu zdiagnozowania pacjenta – raczej nie ma szans, do tego potrzebne jest wolne łóżko. "A ostatnim razem wolne łóżko – czyli mniej niż 20 pacjentów na oddziale – mieliśmy w 2016 r." – przyznał.
Prof. Tomasz Wolańczyk wyraził nadzieję, że może podczas wakacji stan pacjentów spadnie poniżej 30 – wówczas zastanowi się nad przyjęciami planowymi.
Tragedia rodziców
Jego zdaniem prawdziwą tragedię przeżywają rodzice dzieci z jadłowstrętem psychicznym. Kiedy przyjeżdżają na izbę z dzieckiem jeszcze niezbyt wychudzonym, klinika musi odmówić jego przyjęcia, więc wracają po trzech miesiącach, kiedy młody człowiek jest już bardzo wyniszczony, z powikłaniami, np. w postaci płynu w osierdziu, z zaburzeniami elektrolitowymi, wskaźnikiem BMI wynoszącym np. 8, co oznacza, że osoba mierząca nieco ponad 150 cm wzrostu waży ok. 20 kg. (właściwe BMI to liczba między 18 a 24) – wtedy dziecku bezpośrednio grozi śmierć, więc je przyjmują.
Wyjściem awaryjnym z tej sytuacji byłoby wprowadzenie centralnego systemu monitorowania miejsc w szpitalach i dystrybucji pacjentów – tak jak to jest np. w transplantologii.
"Obecnie sytuacja wygląda tak, że jak trafia do mnie pacjent w bezpośrednim zagrożeniu życia, to muszę go albo przyjąć, albo znaleźć mu miejsce na innym oddziale w kraju. Bo jak go odeślę do domu, to może się zabić" – zauważył prof. Wolańczyk. I dodał, że wolnych miejsc nie ma nigdzie, ale są takie ośrodki, zwłaszcza poza dużymi ośrodkami akademickimi, które wprawdzie także mają dostawki, ale niewiele – jedną, dwie. "Ale z punktu widzenia prawa są w takiej samej sytuacji, jak mój oddział – nie mają wolnych miejsc" – powiedział prof. Wolańczyk.
W takiej sytuacji, dzwoniąc do nich, może tylko prosić i błagać, żeby przejęli od niego pacjenta, ale tamci nie muszą się na to zgodzić. Poza tym obdzwonienie działających obecnie w Polsce 30 oddziałów jest problematyczne, zwłaszcza jeśli pacjent zgłasza się na izbę przyjęć nad ranem. Prościej wtedy dostawić kolejny materac. "Zdarzało się, że 49. pacjent przyjeżdżał do nas o 4.00 nad ranem" – podał Wolańczyk.
Jak poinformował, system koordynatora, który zarządza miejscami i pacjentami, podpowiedział mu pielęgniarz oddziałowy kliniki, który wcześniej pracował właśnie w transplantologii.
"Taki człowiek miałby podgląd obłożenia miejsc na oddziałach, mógłby zarządzać w systemie ogólnokrajowym transportem pacjentów do miejsc, gdzie np. są tylko dwie dostawki, zamiast 26. "Wystarczyłby do tego jeden człowiek z laptopem" – zaznaczył profesor.
Największe obłożenie oddziałów psychiatrycznych dla dzieci i młodzieży – poinformował – występuje na Mazowszu, choćby z tego powodu, że obsługuje ono także Podlasie, gdzie nie ma żadnego miejsca, które przyjmowałoby takich pacjentów. "To obszar od granicy ze Świętokrzyskim po Gołdap i Suwałki” – wyjaśnił obrazowo.
W województwie kujawsko-pomorskim i na Dolnym Śląsku placówki są mniej obciążone – mieszka tam mniej ludzi, a oddziałów jest sporo.
"Gdyby istniała taka koordynacja, to pacjent jechałby nie na oddział, gdzie obłożenie przewyższa 200 proc., tylko tam, gdzie jest najniższe" – zaproponował prof. Tomasz Wolańczyk. Dodał, że choć jego oddział cieszył się dobrą opinią wśród pacjentów i ich rodziców on ma wciąż ochotę ich przepraszać, że muszą przebywać w takich złych warunkach.
Niesłuszne przekonanie
Jest jeszcze jeden problem: często rodzice zabiegają o to, żeby ich dziecko leczyło się w Warszawie, a nie w mniejszym ośrodku. Zdaniem profesora wynika to, z jednej strony, z nie zawsze słusznego przekonania, że w stolicy znajdą lepszych specjalistów niż w mniejszym ośrodku.
Ma to różne konsekwencje, np. w klinice warszawskiej zmuszeni byli do ograniczenia odwiedzin. "Bo jak do naszych niemal 50 pacjentów w sobotę i w niedzielę przychodziło po 100 odwiedzających, to ludzie zaczynali się dusić" – opisał prof. Wolańczyk. Dlatego teraz robią zapisy na odwiedziny i wpuszczają po sześciu rodziców na godzinę.
Szef warszawskiej kliniki wyraził ubolewanie, że mając taką liczbę pacjentów, trudno personelowi zapanować nad tzw. drugim życiem, a więc np. przemocą psychiczną czy fizyczną pacjentów wobec siebie nawzajem.
Sfrustrowany personel
Trudniej nasłuchiwać rozmów, zwracać uwagę, czy ktoś kogoś nie obraża, nie poniża czy nie zastrasza – przyznał prof. Wolańczyk, dodając, że personel jest skupiony na tym, żeby nie dochodziło do aktów przemocy fizycznej i żeby nie zostały przekroczone granice intymności. Jak wskazał, w takiej sytuacji – z oczywistych powodów – chętniej i częściej niż w normalnych warunkach stosowane są wobec pacjentów środki przymusu bezpośredniego, co, tłumacząc na prostszy język, oznacza, że szansa na to, że nastolatek zostanie zapięty w pasy jest duża.
Personel jest totalnie sfrustrowany, mam na e-mailu kolejne wymówienia od pielęgniarek i zapewniam, że nie chodzi tutaj o pieniądze – poinformował prof. Wolańczyk. I spuentował, że z kolegami sobie smutno żartują, że pewnie tak czy siak wylądują w więzieniu: bo albo nie przyjmą pacjenta i ten odbierze sobie życie w domu, albo przyjmą pięćdziesiątego na oddział, a ten powiesi się w łazience, bo nie było go jak przypilnować.
Autorka: Mira Suchodolska
an/