Ratownik z JRS Kowalewko niesie pomoc humanitarną walczącej Ukrainie. "Doświadczyłem ostrzałów, zginął mój kolega"

2022-06-24 07:10 aktualizacja: 2022-06-26, 08:25
Fot. Marek Kończewski
Fot. Marek Kończewski
Samochód cywilny jechał przed nami jakieś 300-400 metrów. Rosyjski żołnierz wystrzelił w niego granatnik. Rozpędzony samochód wpadł w pole. Gdybyśmy jechali wolniej, ten Rosjanin miałby czas załadować następny pocisk do tego granatnika i wystrzelić go w nasz autobus – opowiedział PAP.PL rat. spec. Marek Kończewski z Jednostki Ratownictwa Specjalnego Kowalewko, który przemierzając całą Ukrainę, dostarcza dary dla ukraińskich żołnierzy.

„Jak tylko zaczęła się wojna na Ukrainie nie zastanawiałem się ani chwili, żeby tam pojechać i nieść pomoc. Mimo dużej obawy o to, jak tam będzie, co się wydarzy, czy za chwilę to Polska będzie potrzebowała pomocy, byłem na tyle zdeterminowany, że przekonałem do tego mojego komendanta. Tak przekazał nam swoją decyzję o wyjeździe: dobra zabieramy co mamy, bierzemy autobus i jedziemy na Ukrainę” –  powiedział PAP.PL rat. spec. Marek Kończewski  z JRS Kowalewko. 

Od pierwszych dni wojny Jednostka Ratownictwa Specjalnego w Kowalewku prowadzi działania mające na celu wsparcie akcji humanitarnej dla ludności cywilnej z terenów całej Ukrainy.

Marek Kończewski swoją służbę w szeregach JRS rozpoczął przed pięcioma laty. Obecnie stanął na czele akcji koordynującej wszelkie sprawy związane ze wsparciem Ukrainy. Z narażeniem życia i zdrowia angażuje się w dostarczanie niezbędnych produktów dla ukraińskiego wojska i straży granicznej. 

„Pamiętam, że ten pierwszy wyjazd do Lwowa był przerażający. Wyjechaliśmy pięcioosobową ekipą. To był początek wojny, wszyscy się baliśmy, nie wiedzieliśmy co się wydarzy. Teraz już się tak nie boję, wiele rzeczy widziałam, nauczyłem się. Mam za sobą ok. 50 tras po całej Ukrainie. Teraz już wiem co zrobić, żeby zminimalizować zagrożenie i wrócić cały do kraju” – powiedział ratownik.

„Po wybuchu wojny na Ukrainie doszło do wielkiego społecznego poruszenia. Wszyscy chcieli przekazywać dary. Produkty dla Ukraińców zbieraliśmy u nas w jednostce. Nasz specjalnie przydzielony autobus był załadowany produktami po sam dach” – opowiadał. Jak dodał, były to najróżniejsze produkty: od 4 ton konserw, leków, opatrunków, po 3 tysiące litów pepsi. 

„Osobiście pilnowałem, aby tych produktów medycznych było jak najwięcej. Podczas jednego z naszych kolejnych wyjazdów udało się nawiązać kontakt ze Służbą Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU). W porozumieniu z tą służbą wytypowaliśmy miejsca, do których można było bezpiecznie dotrzeć i dostarczyć potrzebne rzeczy. Gdy mieliśmy wjechać w strefę bezpośredniego zagrożenia otrzymywaliśmy eskortę wojska czy straży granicznej” – mówił Kończewski.

„Pomoc wojska była konieczna, bo gdybym skręcił np. w pierwszy zjazd w prawo zamiast w drugi zjazd w prawo, to wjechałbym na blok rosyjski zamiast ukraiński. Nawigacja szwankowała, bardzo mocno zagłuszany był sygnał GSM, były problemy z transmisją danych, ponadto znaki drogowe były pościągane. Teraz rozeznanie w terenie mam dużo lepsze, ale początki były bardzo trudne i stresujące” – wskazał Kończewski.

„Nasze wyjazdy wyglądy w ten sposób, że z jednostki wyjeżdżaliśmy na dwa, trzy dni. W autobusie było co najmniej dwóch kierowców. Jechaliśmy na Ukrainę z darami, przekazywaliśmy te dary na wskazany adres, zabieraliśmy ludzi, którzy chcieli się ewakuować, następnie zawoziliśmy ich na punk recepcyjny dla uchodźców” – tłumaczył Kończewski. 

W punkcie ratownicy zwykle spędzali noc. Nazajutrz brali do autobusu osoby, które chciały jechać z nimi do Polski. „Na początku wojny to wyglądało tak, że jak dojechaliśmy do punktu, byliśmy czwartym, piątym autobusem do rozładunku. Te punkty miały też ograniczoną przepustowość. Jak była tylko możliwość, zabieraliśmy do Polski cały autobus ludzi. To też wiązało się w pewnego rodzaju dyskomfortem, gdyż w dwóch kierowców do Bydgoszczy dojechalibyśmy w siedem godzin. Jadąc z większą ilością osób trwało to nieraz 10 godzin, bo trzeba było gdzieś zjechać do miasta, zatrzymać się na stacji, do toalety, coś zjeść. Nie wyobrażam sobie jednak odmówić tym ludziom pomocy i żeby z tego punktu ich nie zabrać” – powiedział Marek Kończewski.

Jak wskazał, później ratownicy z JRS Kowalewko doszli do wniosku, że należy wypracować inny model dostarczania pomocy – jeden człowiek działa na froncie, od czterech do pięciu osób działa na zapleczu w kraju, tj. zajmuje się całą logistyką i dostarczaniem potrzebnych produktów do konkretnego punktu. „Poinformowałem komendanta, że potrzebujemy 3,5 tysiąca worków na zwłoki. Za trzy dni były te worki” – mówił Kończewski.

Jak tłumaczył, chodziło przede wszystkim o zminimalizowanie kosztów. „Od nas z jednostki do granicy i z powrotem trzeba było zrobić blisko 1400 km. Na sam autobus w ciągu dwóch miesięcy wydaliśmy na paliwo ok. 70 tys. zł. Dlatego zdecydowaliśmy o założeniu bazy w Hrubieszowie. Wytypowaliśmy tę miejscowość ze względu na bliskie położenie przy granicy z Ukrainą (ok. 12 km). Zależało nam, aby właśnie tam znajdował się cały nasz punkt logistyczny” – podkreślił ratownik.

Jak wyjaśnił, obecnie odbywa się to tak, że na jednostce w Kowalewku zbierane są dary, następnie są one dostarczane busem do Hrubieszowa. Tam znajduje się  magazyn, gdzie mogą też przywozić produkty różne organizacje czy firmy, które chcą wspomóc ludność na Ukrainie.

„W Hrubieszowie czekam ok. dwóch, trzech dni na dostarczenie darów. Ładuję wszystko do autobusu i jadę na Ukrainę. Takie rozwiązanie jest dużo bardziej efektywne, to wszystko odbywa się zdecydowanie szybciej” – zaznaczył ratownik.

Ratownik: ciężko było mi potem spojrzeć w oczy tej reszcie osób, która została. Zostawały też dzieci. Patrzyli na mnie błagalnie

Marek Kończewski opisał, jak wyglądała ewakuacja ludności z terenów frontowych. „Z czasem te ewakuacje musiałby obywać się przy pomocy służby ukraińskiej. Wyglądało to tak, że ludzie zbierali się w bunkrach. Dojechaliśmy np. do szpitala, w piwnicy którego znajdowało się 40 osób (tyle zwykle byliśmy w stanie zabrać). Podjeżdżaliśmy pod punkt wskazany przez służbę, a ci ludzie na nas czekali przy asyście wojska. Wojsko pilnowało, aby do autobusu wsiadła odpowiednia liczba osób. Niestety byłem świadkiem przykrej sytuacji w jednej z miejscowości koło Czernihowa, gdzie dookoła toczyły się zacięte walki. Przerażeni ludzie napierali, aby wsiąść do autobusu. Gdyby nie wojsko, to nie zdziwiłbym się, gdyby ci ludzie zaczęli wsiadać na dach. Oni byli w stanie zrobić wszystko, żeby stamtąd uciec. Gdy chciało wejść blisko 50 osób, trzeba było powiedzieć stop. Bardzo ciężko było mi potem spojrzeć w oczy tej reszcie osób, która została. Zostawały też dzieci. Patrzyli na mnie błagalnie”- opowiadał.

Kończewski opisał również kolejną historię podczas pobytu na terenach objętych walkami. „Dojechaliśmy do Niżyna. Spędziliśmy noc w bunkrze, na drugi dzień załadowaliśmy osoby do autobusu. Nagle otrzymaliśmy informacje od wojska, że musimy poczekać, bo nie mamy jak wyjechać z miasta. Niżyn w nocy został okrążony przez Rosjan i nie było wówczas bezpiecznej drogi wyjazdu. Było słychać wybuchy, więc domyśliliśmy się, że na razie będziemy musieli tu zostać i poczekać na rozwój wydarzeń".

„To już był ten czas, kiedy po Ukrainie jeździłem sam. Było to bardzo nieprzyjemne. Od informacji wojska do wyjazdu z miasta minęło ok. czterech  godzin. Musiałem poczekać, aż żołnierze ukraińscy wyprą Rosjan z tego odcinka, przez który przebiega droga ewakuacyjna. Jak wyjeżdżaliśmy z miasta pełnym autobusem, przede mną byli ukraińscy żołnierze, w autobusie oczywiście też żołnierze, wszyscy z bronią. Sytuacja wyglądała tak, że musieliśmy wyjechać z miasta na pełnej mocy, omijając rozbite czołgi i martwych rosyjskich żołnierzy” – opowiadał ratownik. 

„Doszło też do takiej sytuacji, że samochód, który jechał przed nami jakieś 300, 400 m, cywilny, nie związany z naszą akcją, został zniszczony z granatnika RPG. Ten granatnik musiał zostać odpalony z lasu, z jakiś 200 m. Trafiony samochód jadąc dużym rozpędem wpadł w pole. Przejechaliśmy obok niego jadąc 100 km/h.  Analizując tę sytuację, myślę, że gdybyśmy jechali wolniej, ten rosyjski żołnierz miałby czas załadować następny pocisk do tego granatnika i wystrzelić go w nasz autobus. Muszę przyznać, że była to najbardziej ryzykowna z akcji, w których brałem udział".

Kończewski przyznał też, że autobus ma do dzisiaj widoczne uszkodzenia po ostrzale. „Przednia szyba jest wybita z tego powodu, że przy którymś wybuchu w promieniu kilkudziesięciu metrów od autobusu, latały jakieś odłamki w powietrzu. Było silne uderzenie w szybę” – powiedział.

Ratownik zaznaczył, że za Kijowem, przez spokojniejsze tereny, mógł jechać już bez asysty wojska. „Nie wymagałem tej asysty z tego względu, że wiedziałam, że mają ważniejsze problemy. Nie było potrzeby prosić, aby ktoś stale pilotował autobus do granicy. Oczywiście, jak mieliśmy wjechać na teren niebezpieczny, to wojsko ukraińskie samo oferowało pomoc, aby zminimalizować ryzyko ataku” – mówił. 

Bucza miasto "jak po apokalipsie zombie"

Ratownik był też w Buczy, którą jak opisał, wygląda obecnie „jak po apokalipsie zombie”. „Cała infrastruktura została zniszczona, ciała już zostały zabrane, ale wcześniej leżały na ulicach. Trzeba było sprawnie manewrować samochodem, aby tych ciał nie rozjechać. Ci ludzie w większości byli skrępowani, jak zostali związani na ulicy, tak strzałem w tył głowy zastrzeleni. Rosjanie nie zadali sobie trudu, żeby te ciała z ulic posprzątać” – powiedział. „Oni nie mają zwyczaju sprzątać nawet swoich żołnierzy. Jest tak, że jak uspokoi się front, jeżeli teren zostanie odbity i wyswobodzony przez wojska ukraińskie, to te ciała sprzątają i zakopują Ukraińcy" – mówił polski ratownik.

Jak wskazał, obecnie najcięższe walki toczą się w Siewierdoniecku i Donbasie, gdzie Rosjanie skumulowali bardzo duże siły. „Sytuacja w tych rejonach wygląda tak, że dzisiaj wioska jest ukraińska, jutro rosyjska, potem znowu ukraińska, później rosyjska. Straty są ogromne z obu stron. Rosja ma zdecydowana przewagę w artylerii zarówno rakietowej czy konwencjonalnej. Mimo tak wielkiego wsparcia Zachodu, Ukrainie wciąż brakuje sprzętu” – ocenił Kończewski.

„Prawdą jest, że rosyjski sprzęt jest przestarzały. Na hełmie jednego z zabitych Rosjan zobaczyliśmy wybity rocznik 1943. Natomiast jeżeli chodzi o kamizelki kuloodporne to nie ma sobie co wyobrażać, że są to płyty trzeciej, czwartej klasy, które są wstanie zatrzymać pocisk z karabinu. Mają tam tylko wkłady miękkie, ewentualnie przeciw odłamkowe, niektóre mocno podgniłe” – tłumaczył Kończewski.

W jego ocenie, Rosjanie są bezwzględni i niszczą wszystko, co spotkają na swojej drodze. Przykładem jest miasto Browary, znajdujące się na obrzeżach Kijowa. „To był rejon, gdzie toczyły się ciężkie walki pancerne, teraz nie ma tam żadnego stojącego domu. Tam po prostu nie ma niczego, nie ma do czego wracać” – opowiadał Kończewski.

Jego kolega zginął w ostrzale

Wspomniał również o bolesnej dla niego sytuacji: „Miałem jechać do Izium, dojechał do naszego transportu jeszcze bus, który nie zabrał całego towaru, dlatego uznałem, że pojadę do Charkowa z tą większą ilością towaru. Kolega z Ukrainy z mniejszym zaopatrzeniem pojechał do Izium. Tam doszło do ostrzału, kolega został trafiony i zginął”.

Marek Kończewski przyznał, że na pewno będzie jeszcze jechał w rejony objęte walkami. „Doświadczyłem do tej pory trzy razy ostrzału artyleryjskiego i nie chciałbym więcej. Moim kolejnym kursem jest Mikołajew, gdzie dochodzi do silnych ostrzałów, potem Zaporoże, które jest częściowo kontrolowane przez Rosjan, potem jeszcze Dniepr, czyli de facto tereny najbardziej niebezpieczne”.

Przypomniał, że dla wojska będzie wiózł produkty takie jak konserwy, woda w butelkach, tabletki do uzdatniania wody, worki na zwłoki oraz mundury, czy kamizelki. „Obecnie szukamy sponsora, który mógłby zakupić detektory do wykrywania metali, chodzi głównie o wykrywanie min” – powiedział.

Kończewski opowiedział również o zdarzeniu, które na długo zapadnie mu w pamięć, gdy w Dzień Dziecka przekazał uczniom z przygranicznej gminy plecaki z wyposażeniem. "Trochę było mi na początku wstyd, że jadę przekazać ukraińskim dzieciom tylko plecaki, wiedząc, jakie w Polsce strażacy szykują atrakcje dla najmłodszych: ogniska, zawody, konkurencje" - przyznał. Radość dzieci z otrzymanego prezentu była ogromna a jego wizyta wydarzeniem dnia. "To było dla mnie niezwykle budujące. Otrzymałem od dzieci także piękny rysunek, na którym byłem ja. Ogromnie się wzruszyłem. Mało brakowało, a popłakałbym się na oczach tych dzieci. Teraz ten rysunek trzymam u siebie na honorowym miejscu” - dodał na koniec Marek Kończewski. 

 

Autorka: Milena Motyl (PAP)

mmi/