Ratowniczka: podskocz, kochanie, jak króliczek. Relacja z weekendowego dyżuru na szpitalnym oddziale ratunkowym

2022-07-10 19:01 aktualizacja: 2022-07-11, 08:24
Fot. Pixabay (grafika ilustracyjna)
Fot. Pixabay (grafika ilustracyjna)
Podskocz, kochanie, jak króliczek – prosi ratowniczka, a dziecko, które miało być umierające, niemal demoluje pomieszczenie triażu na szpitalnym oddziale ratunkowym Dziecięcego Szpitala Klinicznego UCK WUM w Warszawie. Dziennikarka PAP relacjonuje, co się działo podczas weekendowego dyżuru.

Spośród niemal 150 małych pacjentów, którzy przewinęli się przez SOR Dziecięcego Szpitala Klinicznego UCK WUM w Warszawie w ubiegły weekend, większość potrzebowała podania paracetamolu, a nie ratowania życia. Powodem tego stanu rzeczy jest niska świadomość rodziców i niewydolność systemu ochrony zdrowia.

Noc z 3 na 4 lipca, poczekalnia szpitalnego oddziału ratunkowego w Dziecięcym Szpitalu Klinicznym im. Józefa Polikarpa Brudzińskiego w Warszawie: aż czarno od ludzi. Jedni siedzą na krzesłach, inni na podłodze, jeszcze inni nerwowo spacerują wymijając slalomem „podłogowców”. Na rękach dzieci w różnym wieku – parę miesięcy, parę latek. Te starsze zajmują się sobą same, wgapione w ekrany smartfonów. Duszno, gorąco, nerwowo. „W poprzednich latach podczas wakacji nie było takiego tłoku” – mówi, omiatając wzrokiem pacjentów, dr Łukasz Jabłoński, szef SOR-u.  I dodaje, że winę za taki stan rzeczy ponosi z jednej strony niewydolność systemu opieki zdrowotnej, z drugiej – brak świadomości społecznej, czym tak naprawdę powinien być szpitalny oddział ratunkowy. Do tego dochodzi spychologia uprawiana przez innych lekarzy, choćby z POZ-ów, ale nie tylko przez nich. „Zresztą, sama pani zobaczy” – wzdycha Jabłoński i podaje mi biały fartuch do włożenia. Idę zobaczyć, jak wygląda najgorętsze miejsce na SOR-ze, czyli triaż.

Dwie minuty na pacjenta

Idę do niewielkiego pokoju, w którym odbywa się triaż, czyli segregacja chorych ze względu na ich stan. Do jego określenia używa się kolorów – „czerwoni” pacjenci to tacy, którym pomocy należy udzielić bezzwłocznie. „Żółci” mogą poczekać na pomoc – ich życie nie jest zagrożone. Natomiast „zieloni” i „niebiescy” po prostu nie powinni się tutaj znaleźć.

Anna Kosterkiewicz, ratownik medyczny, ma, średnio rzecz biorąc, dwie minuty na ocenienie stanu pacjenta. Z prędkością karabinu maszynowego wyrzuca z siebie pytania: Co się stało?  Czy dziecko na coś choruje, czy jest pod opieką specjalistów, czy przyjmuje na stałe jakieś leki, czy jest na coś uczulone, kiedy ostatnio jadło i piło…

Jednocześnie mierzy temperaturę, ciśnienie, sprawdza saturację – „krokodylek zrobi ciap w paluszek”…

Uważnym wzrokiem obserwuje pacjenta. Przy tym oszałamiającym tempie potrafi rozbawić malucha, uspokoić, ma w sobie to coś, co sprawia, że ludzie czują się przy niej bezpiecznie.

3-letni Iwo ma nieco szklane oczy, zatroskana mama mówi, że syn gorączkuje – uwaga: od wtorku, a dziś mamy niedzielę wieczór - ale nie potrafi mu zbić temperatury, która momentami przekracza 40 st. C.  Podawała mu ibuprofen, co 3,5 godziny.

– Źle – przerywa jej ratowniczka. Za często, ten lek można podawać tylko trzy razy dziennie. Ale za to można go łączyć z paracetamolem – podawać naprzemiennie, co cztery godziny - a to daje sześć dawek dziennie. Leki się wzajemnie uzupełniają, wzmacniając swoje działanie. Zaraz podam małemu – wlewa do buzi syrop.

Zielony – kwalifikuje pacjenta i odsyła do poczekalni. Zaleca wrócić za pół godziny na zmierzenie temperatury. Po tym czasie okazuje się, że ta jest w normie. Od matki zależy teraz, czy będzie z chłopcem czekała w zatłoczonej poczekalni parę godzin, zanim jedyny pediatra na SOR-ze będzie w stanie go przyjąć, czy wróci do domu, a rano pójdzie z synkiem do przychodni.  „Wracamy do domu” – decyduje kobieta. Na do widzenia ratowniczka przestrzega ją jeszcze: „Nie podajemy środków przeciwgorączkowych na zapas, dopiero, gdy temperatura przekroczy 38 st. C”. Oczy Iwa odzyskują zdrowy wygląd.

Gorączka i gile z nosa

Niestety, takich „zielonych” i niebieskich” pacjentów jest najwięcej. To nie znaczy, że nie są chorzy, mają podwyższoną temperaturę, kaszel, gile wiszą im z nosa. Ale wystarczyłaby wizyta w przychodni i przetrzymanie smyka kilka dni w domu.

Oleg z Ukrainy (16 kg., 2 lata 10 miesięcy) oprócz podwyższonej temperatury i kaszlu ma jeszcze wysypkę na całym ciele – drobne, czerwone cętki. Ratowniczka kieruje go do izolatki. „Na wszelki wypadek” – mówi i dodaje, że na jej oko to wirusowa trzydniówka, ale niech dzieciaka obejrzy dla pewności pediatra.

Do izolatki trafia także 3-miesięczne niemowlę z Ukrainy z wysoką gorączką. Ojciec przyznał bowiem, że mama maleństwa jest COVID-pozytywna. Jednak kolejne infekcje z gorączką to zupełna drobnica.

Co ciekawe, część rodziców na SOR przygnała nie troska o swoje dziecko, ale nieporadni lekarze – zarówno z POZ, jak i z prywatnych przychodni.

Mama małej Kasi (18 kg., ożywiona, wesoła, dobry apetyt) była wcześniej z córką w prywatnej przychodni – zaniepokoiła ją temperatura – 38,8 – małej, oraz pokasływanie. Lekarka zbadała, powiedziała, że podejrzewa zapalenie płuc, ale nie jest pewna diagnozy, dlatego poleciła wizytę na SOR-ze.

„Zapalenie płuc przy saturacji 99 proc.” – mruczy pod nosem Anna Kosterkiewicz. „Zielony” – orzeka.

Kolejnego pacjenta (gorączka, kaszel, zapchany nos) lekarz nocnej i świątecznej opieki z Zielonki odesłał na szpitalny oddział ratunkowy, „bo nie zna się na dzieciach”.

Kuba z astmą, gorączką 39 st. C., katarem, bólem głowy przyjechał ze skierowaniem do szpitala. Tyle, że pani doktor nie ustaliła z placówką terminu przyjęcia, a stan dziecka – zielony – nie jest powodem do przyjęcia w trybie ostrym.

Kilogramy ważniejsze, niż wiek

Wszystkie dzieci są ważone. Waga jest bodaj ważniejsza, niż wiek, gdyż dawkę leków przelicza się na kilogramy ciała. Zresztą, niektórzy pacjenci są szczególni. Np. Błażej – ma rok i 9 miesięcy, a wygląda na czterolatka. Na SOR trafił z powodu rozciętej wargi.

„Złamał kij od miotły, lubi pokazywać, jaki jest silny” – opowiada matka. „Ale łamiąc się, jedna część kija uderzyła go w buzię” - relacjonuje kobieta.

Patrzymy z niepokojem na małego siłacza, który z energią króliczka, któremu ktoś właśnie wymienił baterię na nową, biega po pokoju – stara się odkręcić butle z tlenem, przegoniony – majstruje coś przy komputerze, by za chwilę wskoczyć na leżankę…

„Jak pani jest w stanie go opanować” – pytam mamy. Rozkłada ręce: „Nie jestem”.

Jednak Błażej, choć duży jak na swój wiek, jest prawidłowo, proporcjonalnie zbudowanym dzieckiem. A to, co rzuca się w oczy, kiedy spojrzeć na pacjentów w poczekalni, to ich tusza – wiele dzieciaków jest otyłych. Małe grubasy, większe grubasy, a niestety – zbyt duża tusza przekłada się na stan zdrowia. To cukrzyca, słabsza odporność, wreszcie większa tendencja do ulegania wypadkom. Ale nie tylko…

40 tabletek na wieczny sen

Na „czerwonej” strefie SOR (część resuscytacyjno – zabiegowa) zamieszanie – przywieźli 15 latka po próbie samobójczej. Ładna buzia, śniada cera, 100 kg. wagi. Połknął 40 tabletek nasennych, gdyż matka nie puściła go na imprezę. To jego trzecia próba odebrania sobie życia. Leży na kozetce podłączony do kroplówek.

– Trzeba go „wypłukać” – tłumaczy dr Łukasz Jabłoński. Jako, że od zdarzenia minęły już prawie trzy godziny, nie ma sensu robić płukania żołądka, będą leczyć objawowo, bo odtrutki nie ma.

„Będzie dobrze” – pociesza lekarz matkę. Roztrzęsiona kobieta opowiada, że od roku ma poważne kłopoty z synem. Od kiedy zmienił szkołę, bardzo stara się o popularność wśród rówieśników. Zadał się z jakimś dziwnym towarzystwem: alkohol, narkotyki, tatuaże. Jego koleżanka mówi o sobie Krystian. Syn nie wraca na noc, ona nie wie, co się z nim dzieje. Dwa razy był na oddziale psychiatrycznym, ale jak wychodził, nie chciał przyjmować tabletek… Jest bezradna i śmiertelnie przerażona.

Chłopak trafia na salę obserwacyjną, aparatura monitoruje jego funkcje życiowe. Jak nie będzie komplikacji, rano, razem z mamą, wrócą do domu. Wcześniej dostaną skierowanie do leczenia psychiatrycznego w trybie ambulatoryjnym.

„Próby samobójcze wśród młodzieży to prawdziwa plaga” – mówi kierownik SOR. I dodaje, że nie ma dnia, aby jakiś młody człowiek, który postanowił przerwać swoją ziemską wędrówkę, nie trafiał na jego oddział.

Podczas tego dyżuru na SOR trafią jeszcze dwa podobne, choć nie tak oczywiste przypadki. Pierwszy to 16-latka (czarny out-fit, tlenione kucyki, niczym z mangi, ramiona i przedramiona w sznytach, nadąsana twarz). Dziś kilkukrotnie traciła przytomność.

„Czy jest pod opieką specjalistów” – pyta ratowniczka. Jest, leczy się psychiatrycznie, zaburzenia osobowości, długa lista przyjmowanych leków psychotropowych. Wygląda na to, że czegoś było za dużo. „Żółta”.

Kolejny przypadek to 12-latka (77 kg. wagi, spektrum autyzmu, depresja, kilkukrotne próby samobójcze, leczy się w poradni zdrowia psychicznego) z poranionymi żyletką przedramionami.

„Zamknęłam się w łazience, chciałam się zabić” – mówi.

Dlaczego? „Zerwała ze mną przyjaźń ważna dla mnie osoba” – opuszcza głowę, a farbowane na ciemny kasztan, krótkie włosy jeżą się, jak sierść zdenerwowanego kota.

„Czy coś cię boli?”. „Nie”.

„Czy teraz czujesz się lepiej?” „Nie”.

Oczy wbite w podłogę, dłonie zaciśnięte na pasku niestosownie wesołej torby w tęczowe paski.

„Żółta”.

Dziewczyna, razem ze swoją o połowę mniejszą mamą, wracają do poczekalni. Później porozmawia z nimi psychiatra, co pewnie nie zmieni ich pozaostrodyżurowego życia.

Trampolina-łamignat

Ortopedzi i chirurdzy także mają co robić. Wakacje sprzyjają wypadkom – rower, hulajnoga, deskorolka.

12-latek, Jacek (65 kg.) ma opuchniętą kostkę w prawej nodze właśnie po upadku z deski (zielony).

Jego rówieśnik, Krzyś (109 kg.) grał w piłkę, przewrócił się, trzasnęło w nadgarstku prawej ręki (zielony).

Ale Julka, która spadła z konia (klacz miała na imię Daisy, pierwszy raz na niej jechała) i straciła przytomność, trafia do strefy czerwonej.

Potem okaże się, że ma krwiaki na stłuczonej wątrobie. Trzeba będzie ją poobserwować.

Ekipa SOR pobiera krew do badań, a dziewczynka wciąż pyta, czy będzie bolało. Mimo upału trzęsie się, ma gęsią skórkę. Tak, ona miała szczęście, że jej mama zdecydowała się ją przywieźć na SOR. Natomiast ten dwulatek, który przewrócił się razem ze swoim plastikowym autkiem i odarł policzek powinien o tej porze słodko spać w swoim łóżeczku, zamiast wyczekiwać na wizytę u lekarza na szpitalnym oddziale ratunkowym. Kiedy jego mama dowiaduje się, że czas oczekiwania to co najmniej dwie godziny, jest bardzo niezadowolona.

„Mogę zrezygnować” – pyta z fochem. Jej decyzja.

Ratowniczka Anna tłumaczy, że nikomu nie mogą odmówić świadczenia, ale ludzie nie rozumieją, że SOR to nie przychodnia, gdzie o chwili wejścia do gabinetu lekarskiego decyduje moment zajęcia miejsca w kolejce.

Czteroletni Julian ma złamaną rękę. Skakał na przydomowej trampolinie, przewrócił, podparł przedramieniem i trzasnęło w kości. Jak się okazuje, te niewinne, wydawałoby się, trampoliny, to prawdziwe łamignaty. Nie trzeba z nich spaść, żeby sobie zrobić krzywdę.

„Siła kinetyczne jest tak duża, że łamią się nawet kości udowe” – kiwa głową dr Łukasz Jabłoński.

W czerwonej strefie na razie spokojnie, młody samobójca i dziewczynka po upadku z konia śpią w salach obserwacyjnych. Ale nagle dzwoni telefon, to chirurdzy domagają się, żeby przyjąć na czerwoną chłopaka z raną moszny. To wprawdzie zwyczajne zdarzenie chirurgiczne, powinni go zaopatrzyć tak samo, jakby przeciął sobie rękę, ale lekarze do ran krocza przywiązują szczególną wagę. Dr Jabłoński wyjaśnia, że pewnie bierze się to z tego, że to bardzo delikatne okolice ciała. I np. w przypadku skrętu jądra konieczna jest natychmiastowa interwencja, gdyż bez niej niechybnie wda się martwica. Więc może w grę wchodzi także męska solidarność? Choć, jak dodaje, kobieta chirurg też się zajmie zaopatrzeniem skrętu jadra czy rany krocza i solidarność męska nie ma tu nic do rzeczy.... Pacjenci z urazami krocza są kierowani na stronę czerwoną głownie z powodu ilości pacjentów w kolejce do chirurga (jest ich dużo), gdyż wymagają natychmiastowego zaopatrzenia.

Bo byliśmy na wakacjach

Wysoki, szczupły 14 latek – czarne włosy, blada cera. Wchodzi do gabinetu, gdzie odbywa się triaż, wraz z przejętym ojcem. Chłopak opowiada, że kłuje go serce, że nie może spać na lewym boku, gdyż serducho zaczyna bić tak mocno, że budzi się w nocy. Nastolatek zaciska spocone dłonie, widać, że jest znerwicowany – i to jest jego podstawowym problemem.

Z rozmowy wynika, że pół roku temu wylądował na SOR-ze z identycznymi objawami, ale badania kardiologiczne nic nie wykazały.

„A teraz, kiedy zaczęło cię kłuć w klatce piersiowej” – pyta ratowniczka. „29 czerwca, w środę” – odpowiada.

Dlaczego od razu nie szukali pomocy lekarskiej? „Bo byliśmy na wakacjach” – mówi ojciec protekcjonalnym tonem.

„Czy od 29 czerwca stan syna się pogorszył?” Okazuje się, że nie, nawet czuje się lepiej, ale uznali, że jak już są w Warszawie, to „wpadną na SOR”.

Bożena, ośmiolatka, długie blond włosy z wplecionym w nie niebieskim warkoczykiem, także właśnie wróciła z wakacji. Od kilku dni boli ją głowa, boli brzuch, piecze ją w kroczu.

Dlaczego dopiero teraz zdecydowali się szukać pomocy lekarskiej – i to właśnie na szpitalnym oddziale ratunkowym?

Mina matki dziecka sugeruje, że to głupie pytanie. „Nie chcieliśmy psuć córce wypoczynku” – mówi. I dopowiada, że babcia dziewczynki jest przeciwniczką medycyny akademickiej i leczyła ją „swoimi sposobami”.

Takich „wakacyjnych” przypadków jest sporo. Można do nich dodać dziesięciolatka z uszkodzonym obojczykiem – do zdarzenia doszło tydzień wcześniej, kiedy chłopiec był na obozie, ale nikt z kadry nie zdecydował się na to, żeby zawieźć go do przychodni.

Bohaterowie są zmęczeni

Co się wydarzyło? Alergie? Przyjmowane lekarstwa? Kaszel, gorączka, zielony, niebieski, potem następny pacjent.

Nastolatek po próbie samobójczej się ustabilizował, można mu wyjąć rurkę do intubacji, przestaje chrapać.

Trwają poszukiwania 10-latka, okazuje się, że się nudził w poczekalni i poszedł z dziadkiem na spacer. Kwadrans sobie łazili, nim zdecydowali się wrócić. „I ci ludzie szukali pomocy na szpitalnym oddziale ratunkowym” – irytuje się dr Jabłoński.

Ale nikomu nie można odmówić pomocy. Do pokoju triażu wchodzi mama z czterolatkiem.

„Ma gorączkę, 37 stopni, bardzo boli go brzuch, nie da się do niego dotknąć” – referuje.

Ratowniczka sprawdza funkcje życiowe malca, bada brzuszek. Uśmiecha się do niego i prosi: „A teraz podskocz, kochanie, jak króliczek”. Chłopiec z zapałem robi susy i głośno się śmieje. Potem zaczyna biegać po pokoju, wielka demolka w wykonaniu ludzkiego szczenięcia - jemu także ktoś wymienił bateryjki na nowe.

Ratowniczka zachowuje profesjonalny ton: „niebieski. Proszę usiąść w poczekalni, za parę godzin poprosi panią pediatra” – mówi do matki.

Dzieciak wygląda jak okaz zdrowia, brzuch miękki, narządy niepowiększone, lekki stan podgorączkowy.

Po nim wejdą – jedno po drugim – chłopiec i dziewczynka, trzylatkowie, każde z nich połknęło metalową kulkę. Zostaną skierowani na RTG, żeby sprawdzić czy, po pierwsze, faktycznie tę kulkę połknęli, a po drugie – gdzie utknęła.

Rodzice zostaną poproszeni, żeby przez kolejne dni przesiewali kał dziecka, by upewnić się, że natura zrobiła swoje i organizm pozbył się niestrawnego „jedzenia”.

„Zwykle tego nie robią, po pewnym czasie ponownie przychodzą na SOR z hasłem, że kulka musiała gdzieś utknąć. Robimy następne prześwietlenie i zazwyczaj okazuje się, że po kulce nie ma już śladu” – opowiada ratowniczka.

Taka kulka to mały problem, większy jest wówczas, kiedy dzieciak połknie kapsułkę ze środkiem myjącym - do zmywarki, albo do prania. Niektóre środki są tylko drażniące, ale bywają i takie żrące, więc jakby, co – dobrze przynieść ze sobą opakowanie, żeby lekarze wiedzieli, czego mogą się spodziewać.

Mama czteroletniej Jadzi jest bardzo zdenerwowana: dziewczynka połknęła 30 pestek czereśni. Jak przeczytała w Internecie, pestki zawierają kwas cyjanowodorowy, więc obawia się o życie córki. Lekarze uspokajają: kwasy trawienne w żołądku nie są w stanie rozpuścić otoczki, więc organizm szybko pozbędzie się pestek. A nawet, gdyby jakimś cudem, stało się inaczej, to ilość kwasu pruskiego będzie tak nieznaczna, że nie narobi szkody.

Kobieta oddycha z ulgą.

Każdego pacjenta, każdą „pestkę” trzeba wklepać do systemu. Wpisać rozpoznanie, wdrożone procedury…

To zajmuje często więcej czasu, niż kontakt z pacjentem. Do tego komputery się „wieszają”.

Dlaczego zajmuje się tym lekarz, specjalista, którego wykształcenie kosztowało mnóstwo pieniędzy, którego godzina pracy jest bardzo cenna, a nie asystent medyczny?

„Na asystentów ponoć nie ma pieniędzy” – szef SOR-u macha ręką.

W poczekalni przybywa pacjentów, jeden pediatra nie jest w stanie „przerobić” tych wszystkich katarów i gorączek. A rodzice są oburzeni – jak długo mają tu siedzieć i czekać na pomoc?

Ratowniczka Anna po raz setny chyba dzisiaj tłumaczy, w jaki sposób podawać naprzemiennie ibuprofen i paracetamol.

Następny pacjent, i następny, następny…

Ojciec tego niemowlęcia, który właśnie wszedł do gabinetu triażu, nie będzie czekał pod drzwiami w oczekiwaniu na poradę – trzymiesięczne dziecko ma wysoką temperaturę, wymiotuje, jest bezwładne i apatyczne. Urodziło się z przepukliną oponowo-rdzeniową, jest już po operacji, ale widać gołym okiem, że nie bardzo podoba mu się na tym świecie. W trybie pilnym trafia na szpitalny oddział.

Inni rodzice patrzą z zazdrością. „Jak chcą, to potrafią się szybko dzieckiem zająć” – słyszę szepty. Ojciec niemowlęcia też je słyszy. Mam wrażenie, że on zazdrości tamtym rodzicom.

####

Podczas tego dyżuru 34 pacjentów zostało przyjętych po stronie czerwonej. Od 8 rano w niedzielę do 8 rano w poniedziałek zespół szpitalnego oddziału ratunkowego udzielił pomocy 149 pacjentom.

Imiona dzieci zostały zmienione.

Autorka: Mira Suchodolska (PAP)

mmi/
 

TEMATY: