W ewakuacji Nilofar pomógł polski dziennikarz, musiała uciekać, bo przez swoją działalność trafiła na listę osób do zabicia. A jako dziecko doświadczyła pierwszych rządów talibów: wówczas musiała udawać chłopca, by móc wychodzić na dwór i się bawić. Od roku Ayoubi mieszka w Polsce, która stała się dla niej domem.
PAP.PL: Czy po roku wspomnienia tamtych strasznych sierpniowych dni wciąż są bolesne?
Nilofar Ayoubi: - Tak naprawdę tylko tamten czas został w mojej pamięci. Nie pamiętam, jak moje życie wyglądało wcześniej. Trauma jest wciąż bardzo intensywna. Tamte wspomnienia stale do mnie wracają. Jestem w kiepskim stanie, nie mogę spać…
PAP.PL: To, co się wydarzyło w przeciągu kilku dni, gdy talibowie zajęli Kabul a Amerykanie pospiesznie wycofali, było szokiem dla całego świata. Ty byłaś wtedy wiecznie zajętą business woman, czy będąc w samym środku wydarzeń zdawałaś sobie sprawę z tego, co zaraz może nastąpić?
N. A.: - Mniej więcej od połowy lipca, kiedy wojna rozpoczęła się na terenach wiejskich, a później dotarła do miast, zagrożenie stawało się coraz bardziej rzeczywiste. Sama jednak odsuwałam od siebie myśli na ten temat, byłam tak zaangażowana w rozwijanie swojej sieci sklepów, kupowałam materiały, nowe projekty, biżuterię, byłam wiecznie w podróży… Teraz wyrzucałam sobie, że mogłam inaczej wykorzystać ten czas: częściej spotykać się z mamą, spędzać czas z bliskimi, wybrać się do restauracji, lepiej przyjrzeć się swojemu krajowi. Kto jednak mógł przewidzieć, że wszystko to w jednej chwili stracimy?! Kiedy wróciłam, powietrze już pachniało inaczej. Poczułam to znów, kiedy pojechałam do Rzeszowa z pomocą humanitarną. Czuć było wojnę.
PAP.PL: Urodziłaś się w czasach pierwszych rządów talibów. Miałaś poczucie, że historia się powtarza?
N. A.: - W mojej głowie pojawiły się najczarniejsze myśli. Matka i jej siostry opowiadały mi, że gdy miałam 4-lata, talibowie weszli do szkół i zabijali dziewczynki. Bałam się, że to wszystko wróci.
PAP.PL: Sama też miałaś traumatyczne doświadczenia z tamtego czasu.
N. A.: - Kiedyś talibski dowódca uderzył za to, że nie miałam hidżabu. To wtedy mój ojciec postanowił, że obetną mi włosy i będą ubierać jak chłopca. Jako Wahid funkcjonowałam do 13. roku życia. Utraciłam przez to część swojej kobiecej tożsamości. Na zawsze pozostanę chłopczycą, nie umiem być elegancką kobietą.
PAP.PL: Mimo napływających coraz gorszych wieści wciąż jednak nie byłaś gotowa wyjechać.
N. A.: - To ojciec tak mnie ukształtował, że zakładałam, że nie mogę wyjechać. Był człowiekiem, który nie opuściłby domu, pomimo spadających bomb. Teraz takie obrazki widzimy na Ukrainie, gdzie starsze osoby nie chcą opuszczać swoich domostw. Powtarzałam, że nie zostawimy naszego kraju, tu jest nasze życie, a talibowie muszą to zaakceptować. W tamtych dniach przyjechała do mnie dziennikarka „Le Monde”, która kiedyś pisała o moich inicjatywach i teraz chciała zrobić follow up, była ogromnie przejęta sytuacją. Pamiętam jak siedzieliśmy w showroomie i nagle coś upadło, napięcie było tak duże, że krzyknęła przerażona. Tymczasem ja i ludzie z mojego środowiska, im talibowie byli bliżej, tym więcej znajdowaliśmy argumentów, by nie wierzyć w to, że za chwilę mogą przejąć władzę. Do ostatniego momentu, jak tysiące innych, wierzyłam w cud. Moje najmłodsze, wówczas 11-miesięczne dziecko nie miało nawet paszportu. Oto jak bardzo byłam naiwna.
PAP.PL: Otrzeźwienie przyszło, gdy padł Mazar-i Szarif i Herat.
N. A.: - Wtedy wpadłam w panikę. Armia była naszą dumą dlatego, gdy oglądałam w internecie nagrania, jak kolejne posterunki wojskowe są zdobywane przez talibów a żołnierze zabijani, pękło mi serce. Pamiętam swoją rozmowę z matką. Była na mnie wściekła, że bawiłam się w politykowanie, podejmowałam tematy tabu, a nawet nie przygotowałam sobie planu B. „Nie chcę płakać nad Twoimi zwłokami!” – krzyczała. Tamtej nocy nie zmrużyłam oka, całą ją przepłakałam a rano postanowiłam złożyć wniosek o dokumenty dla siebie i dzieci.
PAP.PL: Gdy to zrobiłaś, było już jednak za późno.
N. A.: - Rano odebrałam telefon od siostry, że talibowie weszli do Kabulu. Wyjrzałam na ulicę, życie toczyło się normalnie, pomijając olbrzymią kolejkę przed bankiem. Widziałam to potem na Ukrainie, że na Ukraińców wojna też spadła jak grom z jasnego nieba.
Wszystkie moje sklepy były otwarte, redakcja czy zakład przetwórstwa drewna. Zadzwoniły do mnie moje pracownice wywodzące się ze społeczności Hazara, były przerażone, wiadomo było, że staną się pierwszym celem talibów. Poleciłam, by wzięły ze sklepu czarne hidżaby dla siebie i w ogóle zabrały jak najwięcej towarów do domów. Z mężem i dziećmi pojechaliśmy tymczasem do mojej mamy. Przez sześć godzin tkwiliśmy w olbrzymim korku. Później okazało się, że talibów nie było jeszcze wtedy w mieście. O godzinie 13 okazało się, że prezydent Aszraf Ghani z walizkami dolarów uciekł z kraju…
To, że przewodziłaś ruchowi Women’s Political Participation Network, sprawiło, że talibowie wydali na ciebie wyrok śmierci.
N. A.: - Nie jest łatwo być kobietą w moim kraju, a szczególnie taką, która ma męża i dzieci i do tego jest odnoszącą sukcesy przedsiębiorczynią, daje pracę setkom osób. Naszą grupę założyłyśmy w 2020 r., kiedy toczyły się rozmowy pokojowe i była szansa na takie polityczne rozwiązanie, które dawałoby kobietom jakiś udział w rządach. Zabiegałyśmy o pomoc dla Afganistanu i sankcje na Pakistan, który wspierał talibów, dlatego znalazłam się na liście osób do zabicia. Próbowaliśmy alarmować świat, ale aż do 14 sierpnia nikt nie był zainteresowany Afganistanem.
To tamtego dnia napisał do mnie na whatsappowej grupie stworzonej przez naszą organizację dla dziennikarzy Michał Żakowski. Szukał osoby na miejscu, która opowiedziałaby mu o sytuacji. Jako jedyna się zgodziłam. Uznałam, że skoro mam umrzeć, to przynajmniej nie w milczeniu.
Michał odpisał mi rano, kiedy upadł Kabul. Poprosiłam go o trochę czasu, bym mogła ukryć się z rodziną, musieliśmy wiele rzeczy zniszczyć albo się ich pozbyć np. uzbrojonego samochodu, który mieliśmy ze względów bezpieczeństwa, a który dla talibów oznaczał, że jesteśmy z rządu. To wszystko zajęło jakieś 2-3 dni. Talibowie już drugiego dnia zaczęli mnie szukać, mam ich zdjęcia z monitoringu, jak z karabinami przeszukują moje sklepy i dom.
Po wywiadzie Michał zapytał, czy jestem na którejś z list ewakuacyjnych. Ne byłam, nie miałam żadnych koneksji. Powiedział, że spróbuje mi pomóc, ale nic nie może obiecać. Po godzinie zadzwonił i powiedział, że jest jeden polski samolot, który mógłby nas zabrać. Jestem dozgonnie wdzięczna jemu i wszystkim, którzy pomogli uratować mnie i moją rodzinę. Gdyby nie oni, nie byłabym w stanie uratować tych setek kobiet, które teraz są w Hiszpanii i innych krajach. Oni nie uratowali tylko mnie, ale wszystkie te kobiety.
PAP.PL: Co zabrałaś ze sobą?
N. A.: - Tylko dwa plecaki. Były jednak tak ciężkie, że do dziś nie mogę siedzieć prosto, bo od noszenia ich non stop przez dwa dni uszkodziłam sobie kręgosłup. Potrzebne ubrania założyłam na siebie, na przykład te buty, które mam teraz na sobie, moje ulubione, nigdy ich nie zdejmuję. Wzięłam zegarki i torebki, zawsze inwestowałam w markowe rzeczy, więc je wszystkie spakowałam, oczywiście zabrałam też telefon, laptop i twarde dyski. Jedna torba była zaś pełna pieluch i mleka dla dzieci. Pieniądze ukryłam w bieliźnie. Nie było tego wiele, ale bardzo mi to pomogło przez pierwsze sześć miesięcy w Polsce.
PAP.PL: Dotarcie do bram lotniska zajęło ci dwa dni. Wcześniej zaliczyłaś cztery nieudane podejścia.
N. A.: - Talibowie mnie rozpoznali i pobili, złamali mi nos. Wydaje mi się, jakby to był film. Nie wierzę, że mi się udało. W koszmarach zawsze jestem na lotnisku, ale nie udaje mi się przekroczyć bramy.
PAP.PL: Proponowano ci wyjazd do Kanady, USA czy Hiszpanii, wybrałaś Polskę. Jak ci się tu żyje?
N. A.: - Byłam zdecydowana, że to musi być Polska, choć nie wiedziałam nawet, gdzie Polska leży, czy jaki panuje tu klimat. Ale to Polacy wysłali żołnierzy, by uratowali mnie i moją rodzinę. Nigdy nie pojadę do Stanów, które zdradziły mój kraj, opuścili Afganistan w takim pośpiechu, że pozostawili masę cennego sprzętu, on teraz jest zapewne na Ukrainie. Nawet jeśli wojna dosięgłaby polskich granic, nie opuszczę tego kraju, będę walczyć, zginę, chciałabym by to był mój ostateczny dom.
W chwili przyjazdu obiecałam sobie, że w przeciągu roku stanę na własnych nogach, tak by móc odpłacić za tę dobroć, która mnie spotkała. Jestem bardzo dumna, że udało mi się napisać książkę, działam jako wolontariuszka. Od pół roku pracuję i tu płacę podatki.
W przyszłości chciałabym też pracować jako dziennikarka, niestety nie znam jeszcze języka. Wkrótce zamierzam wraz z mężem otworzyć restaurację serwującą dania kuchni afgańskiej. Środki na ten cel pozyskałam sprzedając wszystko, co udało mi się ukryć przed talibami.
PAP.PL: Tyle aktywności, a ty jeszcze zaangażowałaś się w pomoc walczącej Ukrainie, jeździłaś z pomocą humanitarną.
N. A.: - To, co mogę zrobić, by leczyć swoją traumę, to angażować się w pomoc Ukrainie. Ale to też powoduje, że niestety czuję się wewnętrznie złamana. Organizacja, w której pracuję każdego dnia wysyła samoloty i helikoptery z ekipami lekarzy po rannych, ci którzy nie mogą być tutaj leczeni lecą do Kanady czy Wielkiej Brytanii. Mamy wielu szczodrych darczyńców z USA, Wielkiej Brytanii, Korei, Tybetu czy Tajlandii, którzy wysyłają kontenery środków medycznych, które trafiają na Ukrainę. Jest tez grupa, która cały czas tam jest.
PAP.PL: W Afganistanie została twoja marka, bracia, ciotki, kuzyni. Praktycznie cała rodzina. Jakie wieści od nich napływają? Jak wygląda sytuacja w kraju?
N. A.: - Dopiero co w ataku na szyicką społeczność zginął 14-letni kuzyn męża, jeszcze dziecko. W Afganistanie wciąż trwa polowanie na aktywistów, osoby, które pracowały dla rządu, byłych policjantów, żołnierzy… Na Twitterze umieściłam niedawno nagranie dokumentujące bestialstwo wobec kobiety, która na punkcie kontrolnym została na oczach swojego ojca wielokrotnie zgwałcona. Taka sama makabra dzieje się teraz na Ukrainie.
Kobiety są porywane i przemocą zmuszane do małżeństwa. Talibscy dowódcy biorą sobie po sześć żon, jeden z nich należącego do armii helikoptera użył, by swoją wybrankę przewieść z jej wsi do Kabulu. Moi bracia byli torturowani, jeden z nich, wcześniej niestabilny psychicznie wpadł w katatonię, siedzi i tylko patrzy przed siebie. Najmłodszy wpadł w ręce talibów dwa tygodnie temu.
PAP.PL: Jako afgańska kobieta nie masz łatwo nawet po ucieczce, jesteś atakowana w internecie.
N. A.: - Nie walczę tylko z talibami, tych frontów jest niestety o wiele więcej. Jestem Pasztunką, tak jak większość talibów, więc dla nie-Pasztunów zawsze będę jedną z nich, uważają, że nie mogę ich reprezentować. Jestem ofiarą politycznych rozgrywek. To wszystko jest dla mnie bardzo trudne, ale nie zamierzam porzucać swojej aktywności.
PAP.PL: Myślisz czasem o powrocie?
N. A.: - Moja miłość do Afganistanu jest ogromna, gdybym miała szansę powrotu, nie zastanawiałabym się nawet przez chwilę, ale moje dzieci nie miałyby tam przyszłości. Dlatego staram się być głosem afgańskich kobiet tutaj. Organizuję manifestacje, pracuję w organizacji, która dostarcza im wsparcie finansowe i schronienie, udało mi się ewakuować 70 aktywistek.
Niestety w samym Afganistanie wciąż czeka na mnie tylko śmierć. Ostatnio na 40 aresztowanych aktywistkach wymuszono zeznania (nagranie udostępniło ministerstwo spraw wewnętrznych), każda z nich wskazała mnie jako prowodyrkę oporu wobec władzy. Talibowie zrobili później najazd na moje firmy i dom, zabrali wszystko, co mogli.
PAP.PL: Udało ci się już przeżyć żałobę za swoim krajem?
N. A.: - Po miesiącach wypierania prawdy, wydaje mi się, że zaakceptowałam to, co się stało. Sądziłam wcześniej, że negowanie przeszłości sprawi, że będzie mi łatwiej, ale przeciwnie - cierpiałam jeszcze bardziej.
Straciłam wiele, ale wszystko staram się przekuwać w nowe możliwości. Padam, ale powstaję silniejsza. Niestety wciąż w środku jestem złamana. Czasami martwię się, że zostałam zainfekowana smutkiem, ale tłumaczę sobie, że przeszłam przez wiele, więc chyba tak po prostu musi być. (PAP.PL)
Rozmawiała Joanna Stanisławska
js/