Polska Agencja Prasowa: Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Zygmunt Głuszek: Z Niemcami "zapoznałem się", gdy zajęli Starą Miłosną. Prowadzili polskich żołnierzy pod lufami, Polacy byli z podniesionymi rękami, to był dla nas taki przygniatający widok. My żyliśmy nadzieją, że może tę wojnę wygramy. Byliśmy optymistami. Wierzyliśmy, że musi się ona zakończyć sukcesem. Ale co taki chłopiec mógł wiedzieć…
PAP: Kiedy trafił pan do konspiracji?
Z.G.: Po skończeniu szkoły powszechnej, czyli we wrześniu 1942 r., zdołano mnie zapisać na tajne komplety do takiej grupy sześcioosobowej na Grochowie. Mieszkanie na naukę udostępniał nieznany mi kolega. Zapoznaliśmy się dopiero wtedy, jak lekcje zaczęliśmy przyjmować. Wcześniej nikt o nikim nie wiedział, bo zapisywało się pojedynczo na takie komplety. Ojciec zwolnił mnie ze wszystkich obowiązków domowych w tym czasie, miałem się poświęcać tylko nauce. Coś we mnie ojciec zobaczył.
Po tygodniu, po dwóch, jeden z kolegów podszedł do mnie na boku, w mieszkaniu, gdzie odbywały się lekcje, i takim trochę tajemniczym głosem zapytał mnie, czy nie wstąpiłbym do konspiracji.
PAP: Jak pan na to zareagował?
Z.G.: Entuzjastycznie. Wiele się dowiadywałem o konspiracji, wiele już o niej czytałem, o różnych wydarzeniach, o poborze w całym kraju. W Warszawie ten pobór był bardzo widoczny. To nas pociągało, bardzo pociągało. Oczywiście przystałem na tę propozycję. Jeszcze tego samego roku jesienią zapoznałem się z instruktorami, którzy działali już w Szarych Szeregach.
Szare Szeregi powstały jednocześnie z kapitulacją Warszawy w 1939 r., działały więc już trzy lata, ale nie wiadomo było jeszcze, jaką strukturę przybiorą. To byli starsi chłopcy, w liceum na ogół, albo już po liceum. Liceum im. Stefana Batorego to była taka nasza pokazowa szkoła Szarych Szeregów. Tam było wielu naszych bardzo bohaterskich chłopców – "Zośka", "Rudy", "Alek".
PAP: Jaka atmosfera panowała w Szarych Szeregach?
Z.G.: To była fantastyczna atmosfera, oczywiście z upływem czasu się tworzyła. Ja wstąpiłem do Szarych Szeregów jesienią 1942 r., po miesiącu byłem już zastępowym, bo musiałem sobie zorganizować zastęp. Zastęp to sześciu, siedmiu chłopców. To wszystko zorganizowałem, jeszcze ze swojej szkoły powszechnej. Tamtych kolegów ze szkoły pamiętam, ale z kompletów nikogo nie wciągnąłem.
PAP: Czyli byliście gotowi narazić własne zdrowie i życie za kolegów?
Z.G.: Tak jest. To było takie nasze braterstwo i to nas pociągało, bo normalna organizacja wojskowa nie pociągała nas. Mieliśmy wielkie uznanie dla wojska. Oczywiście oni walczyli, bili się, mieliśmy znajomych i bliskich, którzy byli na froncie, potem powrócili, ale co innego harcerstwo. Atmosfera u nas była bardziej wychowawcza.
PAP: Przychodzi 1 sierpnia 1944 r., gdzie się pan wtedy znajduje?
Z.G.: 1 sierpnia zastanawiałem się, jak ja mam się dowiedzieć o Godzinie "W", bo jeszcze wtedy nie wiedziałem, kiedy to będzie. Czekałem ja i mój brat Roman, który był w "Parasolu". My jesteśmy w domu, na Dobrowoja, gdzieś koło godz. 8-9 zjawia się jakaś dziewczyna i przynosi do brata mojego informację. On przyszedł potem do mnie do pokoju i mówi: "Słuchaj Godzina +W+ dzisiaj o 17. Ja już wychodzę". Teraz ja się zastanawiam, co tu zrobić, bo też muszę szybko wyjść, żeby zorganizować tych, którzy są już na kwaterze skoncentrowani i doprowadzić do niej pozostałych. Druga sprawa, to rodzina, matka. Straciła trzech synów, a teraz dwaj synowie idą do powstania.
PAP: Jak pan to powiedział matce?
Z.G.: Niestety, nie mogłem nic wymyśleć. Przeżywałem to ciężko, a ona nie wszystko wiedziała. Gdy jej powiedziałem, że wychodzę, to matka spytała: "Dlaczego tak wcześnie", z taką zadumą. Ja jej odpowiedziałem: "Bo prawdopodobnie wybuchnie powstanie". Jej usta się wykrzywiły zupełnie, spojrzała na mnie takim wzrokiem dziwnym bardzo i ja już nic, naprawdę nic, nie byłem w stanie powiedzieć, tylko wyszedłem. Ojciec też był wtedy w domu, ale milczał.
Dotarłem do Alei Waszyngtona na piechotę, bo tam nie było już wtedy żadnej komunikacji. Poszedłem piechotą, w tym tłoku, w tym tłumie. Bałem się, że Most Poniatowskiego jest już zamknięty, ale jeszcze był otwarty. Zdążyłem przejść i dotarłem do naszej kwatery w Alejach Jerozolimskich. Wszedłem do szkoły, na drugie, czy trzecie piętro, tam gdzie byli chłopcy i zaczęła się nasza służba.
Dzień wcześniej dowiedziałem się, że nowa główna kwatera Szarych Szeregów jest na ulicy Wilczej 44 i w związku z tym 1 sierpnia udałem się tam, żeby nawiązać kontakt. To byli dla mnie nowi ludzie. Czekałem w mieszkaniu, aż szef kwatery, Kazimierz Grenda "Granica" znajdzie dla mnie czas, bo tam przychodziło wtedy dużo ludzi.
Gdy zbliżało się w pół do 17 powiedziałem mu, że mam skoncentrowany hufiec, niedaleko w Alejach, to on powiedział, że idzie ze mną, na moją kwaterę. Wyszliśmy na Marszałkowską, zobaczyliśmy pierwsze oddziały AK, z pistoletami maszynowymi. Oni jeszcze nie walczyli, przeskakiwali na pozycje, uzbrojeni, umundurowani nawet tak trochę, bo mundurów nie było wtedy, ale jakieś tam opaski mieli.
Szliśmy z "Granicą", bo chcieliśmy dotrzeć do mojej kwatery, ale nie było łatwo. Niemcy strzelali, nie liczyli się z niczym, dlatego Poznańską szliśmy, a nie Marszałkowską. Przeskakiwaliśmy z bramy do bramy, oglądaliśmy teren, żeby nie wpaść pod lufy Niemców. Kiedy doszliśmy do rogu ulic Marszałkowskiej i Żulińskiego, Niemcy otworzyli ogień, bo tu gromada ludzi się skupiła w tym miejscu, co my. Te pociski uderzały po ścianach, rozrywały i wtedy druh "Granica" powiedział, że on wraca. Kazał mi się zameldować na Wilczej 44, jeżeli wszystko dojdzie do skutku. On się wrócił, a ja musiałem dotrzeć na Aleje Jerozolimskie i dotarłem.
PAP: Za przepłynięcie Wisły z meldunkami do oddziałów AK na Pradze i powrót do Śródmieścia został pan mianowany podharcmistrzem oraz odznaczony Krzyżem Walecznych, proszę opowiedzieć o tym zadaniu.
Z.G.: 5 sierpnia szef kwatery głównej "Granica" wraz z pułkownikiem "Kalwinem" (Kazimierz Krzyżak - przyp. PAP) dowódcą wojskowym VII Obwodu Armii Krajowej, przychodzą do mnie na Hożą 13. Ja oniemiałem, co się dzieje? Szef kwatery głównej przychodzi do mnie na kwaterę, niesamowite. Oni usiedli, spokojnie. Opanowanie. Odgrywali rolę bardzo spokojnych, a ja raczej nie.
Byłem bardzo zdenerwowany. "Granica" mówi do mnie, że trzeba wykonać takie zadanie, bardzo odpowiedzialne. Mamy dopiero 5 sierpnia, a już dowództwo powstania wie, że nie osiągnęło celów, które powinny być opanowane. Sytuacja staje się coraz trudniejsza, z każdym dniem trzeba więc wysłać łączników z rozkazami do warszawskiego powiatu, żeby przybyli z pomocą do Warszawy, bo oni mają tam broń.
On mówi do mnie, że on nie rozkazuje, bo to jest sytuacja, że on nie może mi rozkazać. To jest zadanie trochę beznadziejne, przedostać się przez Wisłę, przedostać się przez miejsca, gdzie są Niemcy, są już oddziały frontowe. Nie mogę Ci wydać rozkazu. Występuję do ciebie, bo tylko do ciebie mogę wystąpić, bo twoi chłopcy może tam dotrą.
PAP: Jak pan zareagował? Jak Pan się czuł?
Z.G.: W tym momencie ja nie miałem jeszcze pełnej świadomości. Przecież trzeba przyjąć każde zadanie, które służy pomocy dla Warszawy. Jeśli jest taka pomoc potrzebna, absolutnie nie mogę odmówić. Przyjąłem zadanie. W związku z tym druh "Granica" powiedział, że jeśli będę wybierał poszczególne powiaty, cztery po jednej stronie Wisły i cztery po drugiej stronie Wisły, osiem w sumie, to muszę wysłać po dwóch chłopców, bo jeśli jeden nie dotrze, to żeby drugi dotarł przynajmniej.
Zorganizowałem to tak, że zarządziłem zbiórkę i przedstawiłem chłopcom, jaka propozycja została mi złożona. Zapytałem, kto się zgłasza na ochotnika do podjęcia tego zadania. I zgłosiło się 16 czy nawet więcej jeszcze chłopców, ale oni nie zdawali sobie sprawy, co to znaczy. Już po zakończeniu całej tej akcji okazało się, że zaledwie trzy osoby dotarły do celu i trzy osoby wróciło z powrotem. To nie znaczy, że oni zginęli, nie, tylko, że nie chcieli wracać, rodzina im nie dała wrócić.
Jednym z tych, któremu się udało, byłem ja.
PAP: Był pan również zaangażowany w tworzenie Harcerskiej Poczty Polowej?
Z.G.: 2 sierpnia przyszedł do mnie druh "Granica" i powiedział, że musimy zorganizować harcerską pocztę, ponieważ ludzie nie mają dostępu do listów. Listy przychodzą, albo nie przychodzą i ludzie nie wiedzą, co się dzieje z ich bliskimi. I tak zostałem włączony do zespołu organizacyjnego Harcerskiej Poczty Polowej. Trzeba było zebrać jak najwięcej skrzynek pocztowych. Ja miałem organizować służbę i kursy listonoszy – gdzie mają się udawać, jak odbierać pocztę, skąd wziąć torby. Takie techniczne, pomocnicze obowiązki.
PAP: Co pan sądzi dziś o decyzji wybuchu powstania w Warszawie?
Z.G.: Ja rozważam to w dwóch kategoriach. Czy musiało powstanie wybuchnąć? To jest dyskusyjne. Nie w takich sytuacjach różni generałowie, w różnych bitwach na całym świecie, na pierwszym planie stawiali życie ludzi. 180 tys. ludzi ginie nie wiadomo dlaczego, są zamordowani, a do tego przyczynili się polscy dowódcy. To powstanie nie miało żadnych szans na sukces, nie mogło poprawić sytuacji, w jakiej była Armia Krajowa i cały kraj w tamtym czasie. Tak też się stało zresztą. Bo co sprawiło powstanie, oprócz szkód, zniszczenia całej stolicy?
Ale z drugiej strony uważam, że był to niezwykły wyraz bohaterstwa i poświęcenia polskiej młodzieży. Ja byłem blisko tych ludzi, tych kolegów, starszych ode mnie, ale kolegów. Wiemy, jakich oni bohaterskich czynów dokonywali i przed powstaniem i w czasie powstania. Jak oni starali się walczyć o kraj.
Ja te dwa argumenty zawsze łączę i zawsze twierdzę, że nie można opierać się tylko na jednym. Nie można mówić, że powstanie było zbrodnią, bo i tak piszą. Kto wie, co by uczyniła polska młodzież, gdyby jednak to się przeciągnęło jeszcze kilka dni? Nie wiadomo. To są bardzo skomplikowane problemy - umysłowe, uczuciowe, honorowe w dużym stopniu i to wszystko zostało wyzwolone. Młodzież polska takiego egzaminu już nie będzie miała okazji zdać, jestem pewien.
PAP: Jakie nastroje panowały wtedy wśród młodych ludzi? Wierzyliście w sukces powstania?
Z.G.: My, młodzi Zawiszacy to oczywiście, że wierzyliśmy, bo jak dowódcy decydują się rozpocząć powstanie, a o tym była mowa już od dwóch lat, u nas dwa lata, bo w wojsku to było dłużej, to jak to, przecież oficerowie wiedzą chyba, że to będzie sukces. Rosjanie są już blisko, więc nawet, jak nie chcą, to muszą wyzwolić Warszawę, bo chcą dostać się do Berlina. Tak sobie to tłumaczyliśmy.
Okazało się, że Stalina stać było na to, żeby zatrzymać swoje wojska, żeby poczekać ten miesiąc, czy dwa i zniszczyć Armię Krajową. Chciał opanować Polskę, a łatwiej mu ją było opanować, po zniszczeniu AK.
PAP: Czy pamięć o powstaniu warszawskim daje siłę, czy jest raczej traumą, która paraliżuje?
Z.G.: Nie, siły nie może dać. Gdzie tam jest miejsce na siłę? Jeżeli jest jakiś pozytywny element, to tylko to poświęcenie i bohaterstwo tej młodzieży, że zdobyła się na taki niebywały wyczyn. Warszawiacy też zdali egzamin, bo jednak wytrwali w takich tragicznych, śmiertelnych sytuacjach. To był jeden wielki cmentarz, tutaj codziennie ginęły dziesiątki, setki ludzi.
Ludzie, którzy urodzili się już po powstaniu warszawskim, organizują się w różne grupy rekonstrukcyjne, które odtwarzają te dawne wydarzenia. Ja nie mogę na te pokazy patrzeć, bo to nie jest w najmniejszym stopniu to, co było.
Każda akcja, każde wydarzenie, miało swoją atmosferę. To byli przecież ludzie, którzy mieli swój rozum, swoje myśli, swoje emocje i oni patrzą na taką rekonstrukcję, martwą przecież, sztuczną… Te grupy naśladują tych, którzy wtedy rzeczywiście byli bohaterami i stworzyli legendę. Mnie się to nie podoba.
PAP: Co pan czuje myśląc o Warszawie? Czy utożsamia się pan szczególnie z tym miastem, jako uczestnik powstania?
Z.G.: Jednak tak. Ja uważam powstanie za wielki fragment mojego życiorysu. Dla mnie Warszawa to jest miejsce, jakiego innego dla mnie nie ma. Miałem dziesiątki propozycji przedostania się na Zachód, gdy była tamta władza jeszcze. Miałem propozycje dużych zarobków. Na nic się nie zgodziłem.
PAP: Pana wspomnienia, związane ze stolicą, mają bardziej pozytywny czy negatywny charakter?
Z.G.: Ja uważam, że pozytywny. Wszystko, co się tam wtedy robiło, wymagało poświęcenia i jakiegoś takiego potraktowania po ludzku wszystkiego. Po ludzku, ale koniecznie pomóc. Koniecznie pomóc. Ja w ogóle mam taki charakter, że wolę dla kogoś coś zrobić niż dla siebie.
PAP: Wydaje mi się, że taka postawa była znamienna szczególnie dla pokolenia powstańców.
Z.G.: Tak. Ja jestem pewien, że mnie ukształtowały Szare Szeregi. Ta grupa instruktorów, ale nie ta z głównej kwatery, tylko ta grupa, która tworzyła komendę Zawiszaków. To była grupa około 10 młodych instruktorów, zaledwie po maturze, którzy byli nie tylko niezwykle odważni, bohaterscy, ale mieli dobrze wszystko w głowie ułożone. Atmosferę mieliśmy w czasie konspiracji niezwykle przyjemną, chętnie się szło na to wszystko.
****
Zygmunt Głuszek "Victor" - członek Szarych Szeregów, uczestnik powstania warszawskiego, współtwórca Harcerskiej Poczty Polowej, za przepłynięcie Wisły z meldunkami do oddziałów AK na Pradze i powrót do Śródmieścia mianowany podharcmistrzem w wieku 16 lat oraz odznaczony Krzyżem Walecznych. Po wojnie wieloletni dziennikarz. Pracował m.in. w "Życiu Warszawy", "Przeglądzie Sportowym". W latach 1971-1981 był redaktorem naczelnym miesięcznika "Lekkoatletyka".
Autor książek "Hej, chłopcy... Zawiszacy z Szarych Szeregów”, "Hej, chłopcy...Harcerze Szarych Szeregów w Powstaniu Warszawskim" oraz Słownika Biograficznego Szarych Szeregów.
Jego trzej bracia stracili życie w czasie II wojny światowej: Mieczysław (1920-1943) zginął w obozie na Majdanku; Henryk (1924-1943) zmarł po śledztwie w radomskim Gestapo; Roman (1926-1944) "Kaczor", "Gąsior" żołnierz 3. kompanii batalionu "Parasol", poległ 12.08.1944 na Starym Mieście. Najstarszy z braci Ryszard (1918-1976) był więźniem KL Stutthof.
Zygmunt Głuszek zmarł 25 kwietnia 2022 r.
Rozmawiała Katarzyna Krzykowska (PAP)
Autor: Katarzyna Krzykowska
an/