Michał Kurtyka były minister środowiska i klimatu, b. prezydent COP24, czyli szczytu klimatycznego w Katowicach, podczas którego wynegocjowano plan wdrażania Porozumienia paryskiego, obecnie jest doradcą międzynarodowym i częścią wąskiego grona ekspertów przy obecnym prezydencie COP27, czyli ministrze spraw zagranicznych Egiptu. W skład jego zespołu oprócz Kurtyki wchodzą m.in. Patricia Espinosa, była szefowa dyplomacji Meksyku i sekretariatu Konwencji klimatycznej, Laurent Fabius b. premier Francji oraz b. prezydent COP w Paryżu, Shinjiro Koizumi b. minister środowiska Japonii. Kurtyka w najbliższych dniach będzie brał również udział w szczycie G20 na Bali, gdzie został zaproszony przez prezydencję Indonezyjską.
PAP: W egipskim Szarm el-Szejk rozpoczął się 27. szczyt klimatyczny. Co roku organizacje ekologiczne wzywają przywódców do zintensyfikowania działań na rzecz klimatu. Szczyt odbywa się w wyjątkowych okolicznościach, bo w dobie kryzysu i wojny na Ukrainie. Czy kwestie klimatu nadal są priorytetowe?
Michał Kurtyka: Po pierwsze prezydentem COP w Egipcie nie będzie minister środowiska, tylko szef dyplomacji, co już pokazuje, że większy nacisk będzie kładziony na kwestie polityczne niż środowiskowe, choć polityki klimatycznej nie można oderwać od polityki.
COP w Szarm el-Szejk, jak i szczyt G20 na Bali, to będą dwa najważniejsze światowe wydarzenia, jeśli chodzi o zarządzanie globalną polityką od wybuchu wojny na Ukrainie. Te spotkania będą wymagały dużo uwagi, jeśli chodzi o wsłuchiwanie się w różnego typu głosy, propozycje i postulaty. Należy podkreślić, że nie jest to jeszcze czas rozstrzygnięć, bo świat dopiero zaczyna zdawać sobie sprawę, że wkracza w epokę chaosu. Otwiera się całe pole rywalizacji i współzawodnictwa, o to żeby nowy światowy porządek zdefiniować.
PAP: Jak zatem Egipt będzie chciał zaznaczyć swoją obecność?
M.K.: Ten COP jak i przyszłoroczny szczyt w Dubaju, będą miały przede wszystkim znaczenie regionalne. Zarówno Egipt jak i ZEA mocno tym żyją i dzięki tym wydarzeniom chcą m.in. wzmocnić swoje interesy.
Moim zdaniem, COP w Egipcie będzie bardzo trudny, ponieważ - jak powiedziałem wcześniej - świat wkracza w epokę chaosu. Oczekiwania w stosunku do kilku tysięcy negocjatorów i tego wydarzenia urosły ponad miarę, wobec tego, co ten szczyt może w rzeczywistości dostarczyć. Moim zdaniem najbliższe COP-y będą przynosiły duże rozczarowanie.
Po szczycie w Paryżu, gdzie wynegocjowano umowę klimatyczną, po szczycie w Katowicach, gdzie powstał rule book, następuje wielka próżnia, jeśli chodzi o światowe regulacje dot. polityki klimatycznej. W coraz bardziej fragmentującym się świecie nie ma też apetytu, żeby takie reguły powstawały.
PAP: Co to oznacza?
M.K.: Niezbędna jest reforma Konwencji klimatycznej, na co zwróciłem uwagę Sekretarzowi Generalnemu ONZ Antonio Guterresowi w 2019 r., kiedy ustępowałem z przewodniczenia negocjacjom klimatycznym. Nacisk powinien być przesunięty z globalnych negocjacji na lokalne implementacje, czyli na regulacje, które są do wdrożenia. Z coraz to bardziej ambitnych celów, przesunąć się w kierunku technologii, sprawiedliwej transformacji.
PAP: Egipt, jako rzecznik Państw południa, Afryki, będzie chciał się upomnieć o dotychczasowe zobowiązania państw rozwiniętych wobec państw biedniejszych.
M.K.: Tak, i to jest kolejny element, który przyczyni się do rozgoryczenia po tym COPie. Państwa rozwijające się, w szczególności Afryka, oczekują od państw rozwiniętych spełnienia obietnicy przekazania im 100 mld dol. rocznie na inwestycje klimatyczne. Ten cel jednak nie został w pełni zrealizowany.
To jednak nie wszystko. Kolejna sprawa dotyczy mechanizmu loss and damage, czyli kompensowania skutków np. powodzi, huraganów w państwach biednych przez kraje bogate, które mają wciąż wysoką emisyjność. Państwa biedne będą przypominać o solidarności, do której nawoływały też państwa bogate. Te ostatnie mają jednak inny problem na głowie, bo konfrontują się z kryzysem energetycznym, inflacyjnym, budżetów państw. Będzie zatem mało krajów, które będą w stanie odpowiedzieć na to zapotrzebowanie w szczególności krajów afrykańskich. Państwa biedniejsze są również rozgoryczone tym jak Zachód zachował się wobec nich w dobie pandemii COVID-19.
PAP: Czyli można to zrozumieć w ten sposób, że państwa biedne oczekują wsparcia ze strony tych bogatych, ale te drugie mówią, że nie mają pieniędzy, bo same muszą przygotować się na chude lata?
M.K. Zdecydowanie tak. Wymiar finansowy będzie bardzo mocno ciążył na tym szczycie. Obawiam się, że rozgoryczenie biednych państw w tej materii będzie rosło.
PAP: Na czym koncentrować się będą gospodarze tegorocznego szczytu?
M.K. Dyplomacja egipska jest bardzo profesjonalnie przygotowana do tej konferencji. Egipt, jako reprezentant interesów Afryki jest też najlepszym miejscem żeby taką debatę dot. różnych, czy nawet sprzecznych interesów, przeprowadzić. Tematem przewodnim konferencji będzie implementacja, czyli wdrażanie konkretnych rozwiązań z zakresu polityki klimatycznej. Drugą sprawą będą finanse. Afryka czeka na konkretne rozwiązania. Pojawią się np. propozycje EBI dotyczące perspektywy wsparcia krajów rozwijających się. Państwa bogate jednak nie chcą dać ryby tylko wędkę. Stąd dyskusja na temat finansowania nie dotyczy tylko cyfr, tylko mechanizmu finansowania. Jak pomóc w finansowaniu, nie po to żeby zasypać jakąś dziurę budżetową jednego projektu, tylko żeby rozruszać maszynę, która absorbując środki będzie mogła autonomicznie radzić sobie z problemami rozwojowymi danego kraju.
Z tym również wiąże się kwestia adaptacji do zmian klimatu w państwach biednych.
PAP: Nie ma jednak w Konwencji definicji loss and damage, ani adaptacji do zmian klimatu.
M.K.: To będzie kolejny temat rozmów, ale z punktu widzenia wyników, będzie bardzo ciężko dojść do czegokolwiek co będzie znaczące. Oczywiście będą konkretne inicjatywy z Zachodu i USA. Na pewno zostaną wykonane gesty, ale jest mi bardzo trudno sobie wyobrazić, żeby spełniały one oczekiwania państw najbiedniejszych, najbardziej narażonych na zmiany klimatu.
PAP: Czy trwająca wojna na Ukrainie odciśnie swoje piętno na negocjacjach?
Oczywiście, że tak. Po pierwsze, inwazja Rosji na Ukrainę postawiła państwa afrykańskie jak i Bliskiego Wschodu przed wizją załamania się dostaw zboża, a co za tym idzie bezpieczeństwa żywnościowego. Do tego dochodzi też coraz większa rywalizacja USA i Chin. Wojna, jak i kryzys energetyczny, wywołały też ogromne podwyżki cen gazu, a co za tym idzie nawozów, które są kluczowe dla rolnictwa. Niebagatelną rolę odegrały też państwa Zachodu, które przepłacając za gaz, doprowadziły do przekierowania dostaw płynnego LNG do siebie. Z jednej strony zapewniły sobie one względne bezpieczeństwo, ale doprowadziło to do deficytu u innych, co wywołało np. blackout w Bangladeszu.
Wojna na Ukrainie uruchomiła domino, które będzie powodować, że coraz więcej krajów będzie miało własne odrębne, autonomiczne strategie, radzenia sobie z sytuacją. Dotyczyć to będzie szczególnie tych państw, które uważają, że zostały pozostawione w tej całej sytuacji same sobie. (PAP)
Autor: Michał Boroń
kgr/