Polska Agencja Prasowa: Urodził się pan w rodzinie o tradycjach wojskowych, pana ojciec - Zygmunt był oficerem, pułkownikiem piechoty WP, co miało niebagatelny wpływ na całe pańskie późniejsze życie.
Ppłk Zbigniew Rylski: Ojciec służył w 77. Pułku "Niedźwiadków". Został przeniesiony do Lidy jako podporucznik i tam się urodziłem. Do 1939 r. mieszkaliśmy w koszarach. Wychowywałem się wśród żołnierzy, wojsko mnie ukształtowało. Co kilka lat ojca przenoszono. Przed wojną przeniesiono nas do Dubna na Wołyniu do 43. Pułku Legionu Bajończyków. Kwatermistrz się nie stawił, koszary przejęli harcerze i to dosłownie. Opanowaliśmy wszystkie furtki. Zabraliśmy sztandary do domów. 17 września weszli Sowieci.
PAP: Na terenie koszar w Dubnie NKWD zorganizowało tymczasowy obóz. Panu i innym harcerzom udało się uratować stamtąd polskich żołnierzy.
Ppłk Rylski: Nawiązaliśmy kontakt z obozem jenieckim, które zorganizowało NKWD przy pułkowej kaplicy. To byli policjanci, oficerowie lotnictwa i piechoty. Sowiecki komisarz Ilin przekonywał nas żebyśmy oddali klucze. Pertraktacje trwały trzy dni. Zebraliśmy cywilne ubrania od rodzin i furtkami wyprowadziliśmy czternastu, może piętnastu jeńców. Przenieśli nas na Surmicze, przedmieście Dubna. Jeden sztandar wraz z biblioteką pułkową zakopaliśmy w ogródku mamy.
PAP: Drugi sztandar zabrał pan ze sobą w niebezpieczną podróż do Warszawy.
Ppłk Rylski: Dowiedzieliśmy się, że zaczynają wywozić do Rosji. Mama oddała biżuterię i umówiła się, że nas przewiozą do Brześcia. Przepłynęliśmy przez Bug. Przez kilka dni mieszkaliśmy koło Terespola u rabina, poznałem wtedy smaki, które tkwią we mnie do dzisiaj. Cały czas miałem płat sztandaru pod ubraniem i uratowanym ryngrafem na szyi. Był duży i wypychał ubranie. Na granicy niemiecki wartownik nas zatrzymał i zapytał: "Co on taki gruby? ", "Bo bardzo lubi cukierki" - odpowiedziała mama. Wtedy Niemiec wyjął puszkę z cukierkami i poczęstował mnie.
Pociągiem towarowym przyjechaliśmy do Warszawy, na ul. Widok 1 do babci. Tam odwiedził nas ojciec, spotkanie było bardzo wzruszające, rodzice spotkali się po długiej rozłące…
PAP: Widzimy na ścianie ich piękny portret ślubny. Historia tej miłości to materiał na film.
Ppłk Rylski: Mama była rdzenną warszawianką, ojciec - suwalszczaninem. Spotkali się w stolicy, gdzie po wojennych perypetiach tata leczył postrzelone kolano. Poznali się na koncercie i zakochali nieprzytomnie. Ojciec bez zgody rodziców porwał ukochaną. Młodzi znaleźli sposób, by ich związek zyskał przychylność - postanowili, że wezmą ślub w Częstochowie.
PAP: Praktycznie całą okupację spędził pan na Pradze – na Targowej 15. Tu zdobywał pan szlify w Szarych Szeregach.
Ppłk Rylski: Ojciec nie poszedł do niewoli, był w konspiracji, pracował w Radzie Głównej Opiekuńczej (RGO) jako sekretarz. Ściągnął tam mamę i nas po kolei umieszczał. To był kamuflaż dla działań konspiracyjnych. Był dowódcą Rejonu I i IV, później, jako "Hańcza" - dowódcą Obwodu. Zgłosił mnie do Mietka Weitzkorna - komendantem Szarych Szeregów na Pradze. Wstąpiłem tam. Przestawialiśmy znaki, żeby niemieckie wojsko jadące na front nie trafiło tam prędko. +Będziesz moim łącznikiem+ - powiedział ojciec. Skierowali mnie do szkoły podchorążych.
Trafiłem do zastępcy ojca, podpułkownika Antoniego Żurowskiego "Bobra". "Masz kennkartę na nazwisko Andrzej Kaczor". Zgłosisz się do pułkownika Waligóry na Woli" - powiedział mi. Obserwowaliśmy przejazd jednostek wojskowych. Informacje przekazywaliśmy dowódcy, a ten zanosił je na Bazar Janasza. Tam była komórka, która zbierała dane od wywiadowców. Byłem w w LHD (Lufthilfsdienst - Pomocnicza Służba Przeciwlotnicza), w szkole przy ul. Karolkowej.
PAP: Pana ojciec został aresztowany, jego losy potoczyły się dramatycznie, o czym pan wtedy nie wiedział.
Ppłk Rylski: Doszło do tego w lutym 1944 r. Najpierw wzięli go na Pawiak. Nie wydał nikogo. W maju wywieźli go z warszawskim transportem do Stutthof. Ojciec organizował tam podziemie wśród więźniów wojskowych. Zabili go w marcu 1945 r., gdy zachorował na tyfus.
PAP: Jak zapamiętał pan wybuch Powstania?
Ppłk Rylski: Moment wybuchu powstania był przez żołnierzy AK oczekiwany. 1 sierpnia byłem na Woli. Nasz pluton miał zająć szpital na Czystem, na Dworskiej, ale Niemcy rozproszyli nas ogniem cekaemów. Mieliśmy tylko granaty i pistolety, ale to było mało. Idąc Skierniewicką rozbroiliśmy dwóch Niemców, zdobyliśmy dwa peemy. Z bronią przyjęto nas do batalionu "Parasol", do I. kompanii. Tak znaleźliśmy się u "Gryfa" - Janusza Brochwicz-Lewińskiego. Zbudowaliśmy barykadę róg Karolkowej i Młynarskiej, a później chodziliśmy na patrole. Drugiego sierpnia był zrzut broni. "Parasol" otrzymał też PIAT-y - wyrzutnie przeciwpancerne. Niemcy zaczęli natarcie. Byliśmy w Szpitalu Dziecięcym. Z "Gryfem" obrzuciliśmy butelkami zapalającymi i zrzutowymi granatami Millsa dwa czołgi. Jeden został uszkodzony. Po wypadzie wycofaliśmy się na ul. Wolską 28-34. Niemcy zdobyli barykadę na Młynarskiej. Próbowaliśmy ją odbić, ale się nie udało. Wyszliśmy na cmentarze kalwiński i ewangelicki i tam walczyliśmy, a kwatery były w domu starców, obok cmentarza. Od 6 sierpnia na cmentarzach zaczęła się gehenna. Ostrzeliwali nas każdym rodzajem broni, jaką mieli, włącznie z pociągiem pancernym. Oprócz pocisków raziły nas ostre odłamki kamiennych nagrobków, które też zabijały i raniły. Oprócz nas w I kompanii było 47 harcerzy z Białegostoku - "Narocz", 27 "parasolarzy" plus dowództwo w Pałacu Michlera na Wolskiej, które ochranialiśmy.
PAP: Na Cmentarzu Kalwińskim zginęła córka Melchiora Wańkowicza - Krystyna. Był pan świadkiem tego zdarzenia?
Ppłk Rylski: Był 6 sierpnia. Właśnie wróciliśmy z wypadu na dwa czołgi, które atakowały cmentarz od zachodu. Udało się nam uszkodzić jeden z nich. Od strony północnej, w połowie muru ustawiła się grupa żołnierzy, była z nimi Krysia. Wspaniała dziewczyna, łączniczka "Rafała". Staliśmy jakieś sto metrów od nich, przy budynku kancelarii, z nami stał "Gryf" i "Jeremi", rozmawialiśmy. Nagle w tamtą grupkę rąbnął pocisk z granatnika. Cała szóstka zginęła. To musiało być kilka granatów. Po wojnie "Gryf" mi opowiadał, że owinął ją w biało-czerwoną flagę. Do dziś nikt nie może znaleźć miejsca jej pochówku. Myślę, że ojciec załatwił to w tajemnicy przed nami, bo nieprzytomnie ją kochał i zabrał ją z miejsca, gdzie była pochowana i nie zawiadomił nas o tym. W tamtym miejscu, które pamiętam nie ma jej, a było tam gdzie zginęli.
PAP: W Powstaniu uratował pan rannego dowódcę.
Ppłk Rylski: Przez pierwsze dni bardzo się bałem, do momentu zranienia "Gryfa". To był 8 sierpnia, koło kaplicy Halpertów na Młynarskiej. Niemcy rozbili czołgami mur cmentarny i szli prosto na nas, strzelali. W pewnym momencie widzę: "Gryf" leży, postrzał w szczękę, krew. Podbiegła sanitariuszka, ale do dziś nie wiem, kto to był. Podejrzewam, że była to Maria Bartnik - "Diana", zginęła 12 sierpnia na Starówce. Na noszach przenieśliśmy "Gryfa" do szpitala Bonifratrów. Duża sala, ranni leżą pokotem na podłodze. "Panie doktorze, nich mu pan zrobi natychmiast opatrunek, on umrze!" - "Co pan mi mówi, przecież widzę!" - odpowiedział. Zrobiło się nerwowo. Jeszcze w LHD skończyłem kurs sanitarny w Szpitalu Maltańskim, miałem o tym pojęcie. To było załamanie, groziłem mu, że go zastrzelę! Teraz mi wstyd: lekarzy dwóch, parę sanitariuszek, tylu rannych, a ja robię takie hece! Przestraszył się, zawołał siostrę i opatrzyli go, „Gryf” przeżył. Walczyliśmy do 9 września, później przeszliśmy przez Gęsią i ruiny getta. Nocowaliśmy w baraku w "Gęsiówce". "Parasol" objął Pałac Krasińskich.
PAP: Walczyliście na gruzach getta. Tam został pan ranny.
Ppłk Rylski: Niemcy wysyłali samoloty, które krążyły nad nami i zrzucały małe bomby i te większe - 50 kg. Kryliśmy się za stertami gruzów, ocalałymi kominami. 13 sierpnia dostałem postrzał w lewą rękę, w nadgarstek. To było przy ul Nowolipie. Była przecięta tętnica, fontanna krwi. Złapałem się za rękę, krew ciekła przez palce, ale krwotok trochę się zmniejszył, zarzuciłem peem na lewe ramię i pobiegłem do wschodniej bramy Pałacu Krasińskich. Wbiegłem i zemdlałem przy fontannie. Stamtąd mnie zabrali do Zbyszka Dworaka na operację.
PAP: Uratował panu rękę.
Ppłk Rylski: Niestety przez trzy lata nie mogła się zagoić. Dopiero po wojnie lekarka wyleczyła mi ranę lapisem. Z Pałacu Krasińskich przeszliśmy kanałami na Warecką. Przede mną szedł "Jeremi". Już we wrześniu przechodziliśmy do budynku ZUS - obecnego szpitala Czerniakowskiej róg Książęca przekopem od Placu Trzech Krzyży. Był wysokości dorosłego człowieka. Niemcy nas ostrzeliwali z cekaemów ze szpitala wenerycznego. Kwatery mieliśmy na Zagórnej 14,16 i 18, obok szkoły. 9 września zajęliśmy placówkę w przedwojennym PKO na roku Ludnej i Okrąg. Mury były grube, nie mogli nam nic zrobić. Cała Ludna była obstawiona przez II i III kompanię "Parasola". Solec też był przez nas zajęty przez nas i przez batalion "Zośka". Dowódcą był kpt "Jerzy" - Ryszard Białous z "Zośki", bo "Jeremi" był już wtedy ciężko ranny. Na Czerniakowie razem z "zośkowcami" walczyliśmy do ostatniej chwili walk do 23 września. W tym czasie tarnopolanie z 1. AWP dotarli do nas przez Wisłę. Niektórzy oddawali nam broń, bali się walczyć w mieście. Na otwartym terenie mogli być cudowni, ale nie wiedzieli, jak się zachować między budynkami. Starsi, którzy obsługiwali broń przeciwpancerną (rusznice) mieli doświadczenie, a młodsi kryli się po piwnicach. Pomocy dużej nam nie udzielili, taka była prawda. Na przyczółku walczyliśmy do 23 września.
PAP: Jaka była najtrudniejsza sytuacja w czasie Powstania?
Ppłk Rylski: Najgorsze działo się na Czerniakowie. Nie było wody, brakowało żywności. Piliśmy wodę z ziemi, z kałuż. Rozdmuchiwało się ten brud z wierzchu i piło się tylko trochę, żeby tylko zamoczyć usta. Ostatnie dni były straszne! Dom po domu - to były bastiony walki. Niemcy w jednym domu, my - w drugim. Niemcy w jednym pokoju, my - w drugim. Walka przebiegała w bardzo bliskiej odległości. Powoli przesuwaliśmy się w kierunku Wisły. A tam, na statku "Bajka" setki ludzi leżących na pokładzie. Ręce trzymali w wodzie i prosili "wody, wody!".
PAP: Jak wydostał się pan z przyczółku?
Ppłk Rylski: Zgodnie z rozkazem "Jerzego" jako ranny z ręką w gipsie miałem być przeprawiony na drugą stronę Wisły. Rannych umieszczano w łodziach. Niektórym się udało. Było już ciemno. Siedziałem na końcu łódki od strony brzegu jako jeden z ostatnich. Chmara cywilów rzuciła się na łódkę, chwytali się, żeby płynąć obok, ale część próbowała się władować do środka i łódka zatonęła. Tam było ze dwa metry głębokości. Dopłynąłem z powrotem do brzegu. Miałem przy sobie cztery granaty. Rozebrałem się do kąpielówek, kenkartę zawinąłem w chusteczkę, zawiązałem na szyję i do wody.
PAP: Musiał pan chyba użyć całej siły woli, by przepłynąć rzekę.
Ppłk Rylski: Płynąłem na jednej ręce, a gips na drugiej nasiąknął wodą ciągnął mnie na dół. W połowie Wisły straciłem siły "Panie Boże, koniec ze mną!" - pomyślałem sobie. W tym momencie wyciągnąłem ręce - a tu piasek! Chwilę odpocząłem, a potem dostałem "szwungu". Niemcy otworzyli ogień z lewego brzegu. Celowali po głowach. Ludzie ginęli. Nie myślałem o tym - cel był tylko jeden: dopłynąć do brzegu. Druga połowa i toń przy brzegu. Dopłynąłem do brzegu, dalej była łąka przy Wale Miedzeszyńskim. Wyszedłem na brzeg, niedaleko wybuchł niemiecki pocisk z granatnika. Straciłem równowagę. Znaleźli mnie artylerzyści. Byłem półprzytomny. Dali mi szklankę wódki i "świnną tuszonkę" na zakąskę, a to było biały tłuszcz, te konserwy robili Amerykanie dla Rosji. Po tym dostałem krwawej dyzenterii. Przyszła polska żandarmeria, ale zobaczyli że jestem chory i nie trafiłem do cywilnego szpitala, tylko do milicyjnego, w Otwocku. Głównym ordynatorem był Polak. Przyszedł do nas przed pierwszą w nocy i ostrzegł "Chłopaki, pryskajcie! Bo już Informacja wywiozła paru!" - powiedział. Wyszliśmy. Wróciłem na Targową i pytam kolegów z AK: "Co robić?". A oni: "Idź do lasu!".
PAP: Pan do lasu nie chciał.
Ppłk Rylski: Chciałem do wojska. Trafiłem do 5. Samodzielnego Batalionu Transportu Samochodowego w Niemcach koło Lublina. Poszedłem na front, ranili mnie po raz trzeci nad Nysą. Prawo jazdy zrobiłem w czasie okupacji na kursach u Prylińskiego. Byłem dowódcą drużyny, potem - plutonu, później - szefem kompanii w stopniu podchorążego. Zaproponowano mi stanowisko szefa głównego magazynu części zamiennych do pojazdów WP. Magazyn był ogromny, a odpowiedzialność - jeszcze większa. "To nie dla mnie!" - powiedziałem, bo części do aut były warte fortunę, kupowali je cywile, a kradzieże były nagminne. Poszedłem od dowództwa na ul. Litewską. Gdy wyszedłem od generała, na ulicy podszedł oficer, podoficer i trzech żołnierzy. Byli z Informacji Wojskowej. W styczniu 1946 r. Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie skazał mnie na sześć lat więzienia, straszyli że dostanę karę śmierci. Przeszedłem przez więzienia w Rawiczu, Wronkach i Sieradzu. Wypuścili mnie po amnestii 1947 r. (PAP)
Ppłk Zbigniew Wiesław Rylski ps. Brzoza jest jednym z ośmiu żyjących żołnierzy batalionu AK "Parasol". Kawaler Orderu Virtuti Militari, dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych. 23 stycznia br. obchodził 100. urodziny.
Rozmawiali Maciej Replewicz i Joanna Stanisławska
mr/ js/