"Gdy byliśmy w podstawówce, nasze matki były już stare". Fragment książki "Było. Nostalgicznie o czasach przełomu"

2023-03-07 17:27 aktualizacja: 2023-03-08, 10:37
Okładka książki "Było. Nostalgicznie o czasach przełomu", fot. wydawnictwo Estymator
Okładka książki "Było. Nostalgicznie o czasach przełomu", fot. wydawnictwo Estymator
"Było. Nostalgicznie o czasach przełomu" Sebastiana Markiewicza to zbiór opartych na faktach opowiadań, których akcja rozgrywa się w latach 80. i 90. XX wieku, czyli w okresie późnego PRL-u i w początkowym okresie transformacji. Lektura nostalgiczna, a zarazem pełna emocji i poczucia humoru. Właśnie ukazała się jako ebook i audiobook. Książka dostępna jest w większości księgarni internetowych.

Książka „Było. Nostalgicznie o czasach przełomu” zajęła pierwsze miejsce w X edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego „Tutaj jestem” (Białystok 2020). Drugie, elektroniczne wydanie tym różni się od pierwszego, że zawiera dwa, niepublikowane wcześniej opowiadania „Kanikuła” i „Bracia mniejsi”.

Sebastian Markiewicz, ur. w 1978 r. w Warszawie. Absolwent filologii rosyjskiej ze specjalizacją translatorską na Uniwersytecie Warszawskim oraz studia podyplomowe z zakresu tłumaczeń prawniczych i sądowych na tejże uczelni. Przez wiele lat pracował w administracji publicznej. W ramach tej pracy mieszkał w Taszkencie, Kijowie, Moskwie, a nawet w Lublinie. Tłumacz przysięgły języka rosyjskiego. Laureat wielu konkursów literackich. Obecnie pracuje w redakcji zagranicznej Polskiej Agencji Prasowej. Ma żonę i dwoje dzieci.

Dzięki uprzejmości wydawnictwa Estymator publikujemy fragment książki „Było. Nostalgicznie o czasach przełomu”.

"Dzieciństwo. Szkic

Gdy byliśmy w podstawówce, nasze matki były już stare. Miały zazwyczaj luki w uzębieniu, trwałą ondulację, ubierały się w szare ciuchy z epoki i niemal wszystkie paliły papierosy. Przeważnie miały około trzydziestu lat, ale wyglądały jak lata osiemdziesiąte. Jednako szare i brzydkie, jak ekrany dźwiękochłonne wzdłuż dróg, których wtedy jeszcze nie było. Ani dróg, ani tych nieszczęsnych ekranów. Wbite w szare ciuchy, wydawały się bezkształtne i nijak nie kojarzyły się z kobiecością.

Ich głównym zajęciem – oprócz palenia papierosów – było gotowanie obiadu i pytanie, czy odrobiliśmy lekcje. Nie woziły nas na zajęcia dodatkowe, bo nie miały czym ani dokąd. Naprawdę mało który z nas robił coś poza szkołą. Kilku grało w piłkę w klubie, co przekładało się na słabsze wyniki w nauce – taka korelacja – i utyskiwanie matek, bo „prać te ciuchy bez przerwy trzeba”.

No, na religię nas ganiały do sal katechetycznych. Ale nie wszystkie i głównie przed pierwszą komunią.

Wymieniały się słuchami, gdzie co rzucili. I ile znowu trzeba w szkole za komitet zapłacić. I jaka w ogóle drożyzna. A my nie mogliśmy zrozumieć tej sprzeczności – jeśli nie ma nic, to jaka może być drożyzna?

Matki zawsze szły „kupić coś na obiad”. Zastanawiało nas, dlaczego codziennie muszą „kupić coś na obiad”, tak jakby nie można było kupić produktów na kilka dni. Tak jak z papierosami – każdego dnia szły do kiosku po swoje radomskie czy extramocne (mało która paliła choćby carmeny; 

zagranicznych nie palił nikt, pudełka po zagranicznych się zbierało i dumnie prezentowało jako kolekcję), jakby nie można było kupić fajek na zapas. Przecież były w porównaniu z dzisiejszymi tanie jak przysłowiowy barszcz.

Matka Rosy wyglądała wyjątkowo staro. Jej nadejście zwiastował stukot wiele razy zelowanych butów. Szła zgarbiona, dźwigając siaty z zakupami, w szarym płaszczu, który mógł mieć tyle lat co ona, ze wzrokiem wbitym w krzywy osiedlowy chodnik. Zmartwień dodawał jej fakt, że dość szybko owdowiała – jej mąż wpadł pod tramwaj, a do wychowania miała dwóch synów, bo Rosów było dwóch. Trzeba przyznać, że poradziła sobie z ich wychowaniem nader dobrze. Nie wiem, czy dzięki swojej stanowczości i matczynej opiece, czy dzięki temu, że Rosy to były spokojne chłopaki. A przecież u nas na osiedlu spokojny chłopak to była rzadkość.

Tylko matka rudego Kiryły wyróżniała się z tego grona. Wyprzedzała epokę. Teraz matki tak wyglądają. Miała kolorowe ciuchy, była szczupła i wysoka, miała białe zęby i coś pstrokatego wetkniętego w długie blond włosy. W ogóle nie wyglądała jak matka. Bardziej jak dziewczyna z filmu, ale nie polskiego. Jak postać, która wskoczyła do szarej rzeczywistości końcówki Polski Ludowej z zupełnie innej bajki. Kiedyś zasiedzieliśmy się u Kiryły, a jego matka poczęstowała nas obiadem. Spaghetti z tuńczykiem i kaparami. Nikt z nas nie wiedział, co to jest tuńczyk ani co to są kapary. Nazwę „spaghetti” kojarzyliśmy z filmów. Bardzo nam smakowało, już nigdy potem tuńczyk nie był tak pyszny, jak wtedy. Kapary też. Po obiedzie matka Kiryły zamknęła się w swoim pokoju, puszczała z adapteru dziwną muzykę, której nie znaliśmy, i tańczyła. Sama. Podglądaliśmy ją przez dziurkę od klucza. Jakiś czas potem uświadomiłem sobie, że słuchała Led Zeppelin.

Rudy Kiryła mieszkał bez ojca. Ojcowie to inna historia. Większość z nich przypominała mojego. Też wyglądali na dziesięć lat więcej, niż mieli. Byli robotnikami, którzy dostali mieszkanie z przydziału; pracowali przeważnie w jednym z pobliskich zakładów, do domu wracali w roboczych ciuchach przesiąkniętych wonią potu, smarów, benzyny i wszystkiego tego, czego używało się na zakładzie. Z kieszeni wystawała im żółta metrówka, doskonałe narzędzie do otwierania piwa. Śmierdzieli papierosami i wódką. Po domach chodzili w siatkowych podkoszulkach. Mieli umięśnione ręce, a muskuły te powstały na skutek ciężkiej pracy. Jakże różniły się od rąk dzisiejszych ojców, które są jednakowej grubości od nadgarstka do barku. Nie upiększali ich pseudotatuażami, które wyglądają jak kartka wyrwana z notatnika pacjenta szpitala psychiatrycznego. W większości byli robotnikami w pierwszym pokoleniu, co najbardziej uwidaczniało się w okolicach Wszystkich Świętych, gdy przez dwa, trzy dni nie miałem się z kim bawić, bo koledzy wyjeżdżali na groby".

js/