PAP.PL: Wiosna to początek sezonu dla wielu komercyjnych wypraw w Himalajach. Często nie cieszą się one dobrą sławą wśród zawodowych himalaistów, którzy publikują w sieci zdjęcia przedstawiające długie kolejki turystów, którzy czekają godzinami, by wejść na szczyt. Czy rzeczywiście komercyjne wyprawy są takim złem wcielonym?
Piotr Krzyżowski: Chodzi o turystyczny trend, który w ostatnich czasach bardzo się rozwinął. Ten dynamiczny rozwój i popularność gór wysokich doprowadziły do tego, że zaczyna brakować miejsca dla wspinaczy sportowych. Jednak uważam, że to jest trochę przejaskrawione. Dla mnie góry to wolność, wolność wyboru celu, stylu i tego, z kim się wspinamy. Nie można zabronić ludziom realizowania swoich marzeń. Nawet, jeśli nie są profesjonalnymi wspinaczami, to przy wsparciu dużego zespołu przewodników agencji, mogą zdobyć nawet ośmiotysięcznik. Ludzie wspinający się ze wspomaganiem tlenem zazwyczaj poruszają się szybciej, bo dla nich góra jest niższa o 2000 metrów, dla nich stanie w kolejce nie stanowi problemu. Dla osób, które nie używają tlenu, każda taka chwila zwiększa zagrożenie życia, czy też zdrowia. Z faktem, że turystyka wysokogórska stała się tak bardzo popularna musimy jakoś się pogodzić. Powstało zapotrzebowanie i jeśli ktoś chce wejść na górę w stylu komercyjnym, powiesić sobie piękne zdjęcie z Everestu czy z K2 to zaraz znajdzie się firma, która to oferuje. Kupujemy usługę, która jest zazwyczaj sensownie zaplanowana i realizowana. Z tym wyjątkiem, że kiedy w górach zacznie się dziać coś złego, to musimy pamiętać, że ludzie, którzy są z nami w górach, są w pracy i może się okazać, że będą ratować samych siebie, a nie nas.
PAP.PL: Sytuacja ulega zmianie, gdy robi się niebezpiecznie?
P.K.: Oczywiście wszystko jest pięknie, ładnie dopóki jest dobra pogoda, a ci ludzie, którzy im pomagają nie czują się zagrożeni. Niestety w minionym roku zetknąłem się z sytuacją, kiedy to natknąłem się na ciało wspinacza, który zamarzł pod obozem trzecim. Siedział w masce na twarzy, z butlą z tlenem w plecaku, ubrany w wysokiej jakości sprzęt. Przypuszczam, że mógł to być klient jednej z agencji, która działała wtedy na K2. Dlatego decydując się na komercyjną wyprawę trzeba pamiętać, że nie idziemy w góry z przyjaciółmi, tylko z ludźmi, którzy w ten sposób zarabiają na życie. Oni nie są naszymi partnerami. Dlatego w sytuacji zagrożenia, może się okazać, że będą ratować siebie, nie nas. Kiedy ja się wspinam z moim zespołem, jestem związany z moim partnerem liną, czuję, że mogę liczyć na jego wsparcie i pomoc.
PAP.PL: Znani wspinacze często wykorzystują sławę, żeby prowadzić turystyczny biznes?
P.K.: Tak, często się tak dzieje, że znani wspinacze prowadzą swoje agencje i nie ma w tym niczego złego, kiedy wykorzystują swoją wiedzę i doświadczenie zdobyte podczas wieloletniej aktywności w górach wysokich. Obecnie bardzo mocno rozwijają się agencje należące do Nepalczyków. Nirmala Purje, który wszedł wspomagając się tlenem na wszystkie ośmiotysięczniki w 189 dni teraz prowadzi elitarną agencję Elite Exped. Z tego co wiem, wśród jego klientów można było spotkać księcia, księżniczkę z Bahrajnu, osoby które nie mają wiele wspólnego ze środowiskiem wspinaczkowym. W żaden sposób nie oceniam tego negatywnie, bo góry są dla wszystkich i są synonimem wolności. Dlaczego więc można byłoby im tego zabraniać? Niemniej jednak, jeżeli ja wnioskuję o permit na dany ośmiotysięcznik muszę się wykazać określonym dorobkiem górskim i doświadczeniem, nie wiem więc w jaki sposób działa to w przypadku przyznawania permitów dla osób nie posiadających takiego dorobku i doświadczenia.
PAP.PL: Jednak są następstwa przeludnienia w górach.
P.K.: Niewątpliwie duża ilość osób w górach, pojawiających się dzięki agencjom, może wpływać na ich dewastację. Dla wspinaczy sportowych oznacza to coraz mniej miejsca. Pracownicy agencji rozstawiają 10-15 namiotów w poszczególnych obozach, na samym początku sezonu. Często my nie mamy już gdzie się rozbić, albo pozostają dla nas bardzo niebezpieczne miejsca, np. zagrożone lawinami lub spadającymi kamieniami. Było to widoczne szczególnie w trakcie mojej wyprawy na K2. Nigdy nie spotkałem się z taką ilością śmieci, pozostawionych w poszczególnych obozach i szczątków zniszczonych namiotów. Nie twierdzę, że za to wszystko odpowiadają agencje, ale wiem, że ludzie Gór dbają o naturą, nie zostawiają śmieci, zużytych kartuszy i namiotów, jeżeli nie są zmuszenia do ewakuacji w warunkach zagrażających życiu. Przynajmniej ja i moi towarzysze tak robimy, znosimy wszystko, co wynieśliśmy na górę, bo skoro myliśmy siłę wynieść pełne katusze i jedzenie, to tym bardziej powinniśmy mierz się znieść swoje śmieci.
PAP.PL: Nie liczą się ze stratą sprzętu, z którego można ponownie skorzystać?
P.K.: Agencje często wszystko zostawiają na górze i schodzą na dół. Przy kosztach klienta, który płaci 25, 30 a słyszałem, że nawet i 60 tysięcy dolarów za K2, dla nich koszt 1000 dolarów za namiot, w którym śpi wielu klientów, to żaden koszt. To na pewno jest czarna strona biznesu w górach wysokich.
PAP.PL: Firmy proponujące komercyjne wyjazdy wysokogórskie często kuszą w internecie. Wystarczy polubić, czy obserwować strony lub grupy o tematyce górskiej, żeby otrzymać oferty. Czytamy o perspektywie zdobycia pięknego szczytu, ale brakuje tam informacji o tym, jak amatorzy powinni przygotować się do takiego wyjazdu.
P.K.: Najważniejsze to znać swoje słabe i mocne strony. Pierwszym krokiem, jaki ja poleciłbym każdemu, kto chce wybrać się w góry wysokie, to dokładne zbadanie swojego ciała. Przede wszystkim serca. Nie mówię tutaj o sportslabach, laboratoriach gdzie człowiek jedzie na rowerze, czy biegnie z maską i dostaje bardzo precyzyjne wyniki. Na początku warto udać się do kardiologa, zrobić echo serca, próbę wysiłkową. Takie badania przeprowadzone u dobrego specjalisty, któremu powiemy, z czym chcemy się zmierzyć mogą nam wiele powiedzieć. Należy ustabilizować swój organizm, bo czasami poprzez złą dietę, czy korzystanie z używek, mamy zaburzoną pracę wielu jego układów. Kolejnym krokiem jest sprawdzenie, zbadanie swojego układu motorycznego. Wiemy, że będziemy tam poruszać się na nogach, wchodzić w górę, schodzić na dół. Musimy mieć sprawne stawy, duży zakres ruchu. Jeżeli mamy jakieś przykurcze, nasze stawy nie są elastyczne, narząd ruchu nie funkcjonuje prawidłowo, to jest czas na to, żeby nad tym popracować z fizjoterapeutą, trenerem personalnym.
PAP.PL: Jakich szczegółów najpewniej nie poznamy przed rozpoczęciem wyprawy?
P.K.: Agencje nie powiedzą o tym, że oferowany tlen przy tym przepływie, który podawany jest obecnie, czyli 4 litry na minutę, to jest obniżenie wartości góry o ok. 2000 metrów. Czyli wejście na ośmiotysięcznik staje się tak naprawdę wejściem na sześciotysięcznik. Nikt nie mówi, co będzie dziać się z naszym organizmem. Jak aparat tlenowy zamarznie, jak on będzie nieszczelny, jak tlen się skończy. Wtedy w ciągu czterech-sześciu godzin, organizm wchodzi w stan choroby wysokościowej, może się pojawić obrzęk płuc, obrzęk mózgu. Agencja traktuje nas, jak klientów i na tym się często kończy. Jeśli wybieramy się w góry w swoim zespole ludzi, których znamy, to wiemy, że możemy na siebie liczyć. Zatem jeżeli korzystamy z usług agencji, nie bójmy się zadawać trudnych pytań.
PAP.PL: Na ile jest ważne dobre wyposażenie?
P.K.: Jeśli mamy dobry sprzęt, to nie znaczy, że jesteśmy gotowi ruszyć w góry. Musimy przede wszystkim potrafić z niego korzystać. Góry, zwłaszcza wysokie, to jest świat zero-jedynkowy. W tym świecie jesteśmy tylko my, parter, nasz sprzęt i umiejętności, jakie posiadamy. Jeżeli nie przepracowaliśmy odpowiednio okresu przygotowań, nie nabyliśmy wiedzy i umiejętności to poniesiemy porażkę. W najlepszym wypadku tylko nie zdobędziemy szczytu, a w najgorszym możemy stracić zdrowie lub życie. Musimy mierzyć się z celem na miarę naszych możliwości. Nie rzucać się bezpośrednio sprzed biurka na ośmiotysięcznik, tylko powoli przyzwyczajać swój organizm do wysiłku i wysokości. To jest ważne, ale mało się o tym mówi. W obecnych czasach, wszystko chcemy osiągnąć szybko, czasami na skróty. Tymczasem wspinanie w górach wysokich to długi proces, to bieg długodystansowy, a nie sprint. O sukcesie decyduje konglomerat wielu drobnych czynników, które osobno mogą być bez znaczenia, ale razem gwarantują sukces.
PAP.PL: Rola tragarzy często jest umniejszana. Szerpowie mają szczególne znaczenie dla przebiegu wypraw?
P.K.: Jest diametralna różnica, czy torujemy drogę sami w śniegu po pas, czy robi to za nas Szerpa czy HAP-s, który dodatkowo nosi nam namiot, kuchenkę, gaz, jedzenie. Często tacy wspinacze idą bez użycia tlenu, ale niosą ze sobą w plecaku tylko podstawowe rzeczy, jak rzeczy osobiste kurtkę itp. Zdarza się niestety, że ludzie ci osiągają naprawdę wielkie sukcesy i są sławni, nie mówią jednak o wsparciu zaplecza. A przecież w żaden sposób nie obniża to wartości ich wyczynów. Po prostu Szerpom, HAP-som też należy się szacunek. Jeśli oni wykonują dla kogoś pracę, powinno się o nich mówić, szanować za to, co robią. (PAP)
Rozmawiała: Klaudia Grzywacz
kgr/ kw/