9 maja, występując w Parlamencie Europejskim w Strasburgu, kanclerz Niemiec Olaf Scholz po raz kolejny wysunął postulat reformy systemu głosowania w Radzie UE, by więcej decyzji zapadało większością kwalifikowaną.
"Potrzebujemy więcej decyzji Rady UE, które będą zapadać kwalifikowaną większością - np. w polityce zagranicznej, podatkowej. Będę starał się przekonać moich parterów w radzie co do tej sprawy. Sceptykom chciałbym powiedzieć: to nie jednogłośność czy 100-proc. poparcie wszystkich decyzji daje największą legitymację demokratyczną. Wręcz przeciwnie - to właśnie walka o większość i sojusze cechują nas jako demokratów. Poszukiwanie kompromisów, które uwzględnią interesy mniejszości, jest właściwym działaniem. To odpowiada naszemu wyobrażeniu o liberalnej demokracji" - tłumaczył Scholz.
W rozmowie z PAP Ryszard Legutko przewiduje, że gdyby takie zmiany weszły w życie, to byłoby to wyjątkowo niekorzystne dla Polski.
"W przypadku takich krajów jak Polska i mniejszych równałoby się to z faktycznym odebraniem suwerenności. Będzie można albo grać w tej drużynie 'grzejąc ławę', czyli nie mając wpływu na strategię i po prostu godząc się na wszystkie niekorzystne rozwiązania, albo być bezsilnym, nie akceptując ich, a i tak będąc zobowiązanym do realizacji. Przedsmak takiego systemu mamy w przypadku Fit for 55, który został przepchnięty prawem i lewem. Co z tego, że się na to nie zgadzaliśmy? Wszystkie inne rzeczy, które będą dla nas nieprzyjemne będą przechodzić właśnie w taki sposób, a nawet jeszcze łatwiej" - alarmuje profesor filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, zwracając uwagę, że argumentacja Niemiec w tej sprawie, to "niezwykła sofistyka".
Tworzenie blokującej mniejszości bez udziału jednego z wielkich graczy jest właściwie niemożliwe
"Argumentacja Olafa Scholza jest taka, że przecież demokracja polega na negocjacjach, rozmowach, zawieraniu sojuszy, więc jeżeli obejmiemy wszystko mechanizmem podwójnej większości, to będzie to impuls do tego, żeby rozmawiać, zawierać sojusze. Jest to argument dość perwersyjny. System podwójnej większości jest przecież niesłychanie nierównościowy. Sprawia on, że stworzenie blokującej mniejszości bez udziału jednego z wielkich graczy jest właściwie niemożliwe" - wyjaśnia Legutko.
Czy chcemy być rządzeni przez kraj, który notorycznie popełnia katastrofalne błędy?
"Mówiąc o demokracji i negocjacjach, kanclerz Niemiec nie ukrywa, że chce wziąć 'odpowiedzialność' za Unię. W niemieckiej debacie jest to eufemizm zastępujący słowo 'przywództwo'. Zatem Scholz wcale nie ukrywa jakie ma cel i że środkiem do jego osiągnięcia jest likwidacja zasady jednomyślności. Powinniśmy sobie zadać zupełnie racjonalne pytanie: czy chcemy być rządzeni przez kraj, który notorycznie popełnia katastrofalne błędy - polityka wobec Rosji, migracja, polityka finansowa - i jest niezdolny do autorefleksji?" - postuluje eurodeputowany PiS.
Jak wskazuje, immanentną cechą świata niemieckiej polityki i jego uczestników jest "nagminne stosowanie kuriozalnego zabiegu: rytualne deklarowanie żalu za popełnione zbrodnie, czy błędy i wyciąganie z tego wniosku, że dzięki temu ich państwo stało się prymusem liberalnej demokracji i dlatego jest predestynowane do pouczania innych, do odgrywania szczególnej roli".
"Co ciekawe, nie dostrzegam, by w Europie zdawano sobie sprawę z tego problemu. Jakkolwiek przyjęcie kanclerza Niemiec w PE było generalnie chłodne, nie był on szczególnie celebrowany, to jednak mało kto zakwestionował postulat przywództwa niemieckiego. Dla polityków opozycyjnych i części inteligencji w Polsce taka wizja ma zapewne dodatkowy walor, ponieważ wyobrażają oni sobie, że będą kimś w rodzaju namiestników. To jest dla nich dobra rola i oni się nie odżegnują. Wiadomo, że nic nie będą mogli zrobić, ale będą reprezentantami tego świata "cywilizowanego', 'oświeconego'. A suwerenność jest sprawą drugorzędną" - ubolewa Legutko.
Ocenia, że jest to "stary polski grzech": widzieć siebie, jako wykonawców czyichś poleceń; być prymusem na służbie, ale nie w roli decydującej.
"To jest ogromny paradoks, że część polskich polityków i inteligencji tak głęboko zinternalizowała czarną legendę tworzoną przede wszystkim przez Prusy o rzekomej wrodzonej nieumiejętności Polaków do samodzielnego rządzenia się. Co ciekawe, ta inteligencja obnosi się z tym, jako cnotą. I oni zawsze staną w konflikcie między polskim rządem a instytucjami europejskimi po tej drugiej stronie. Zwłaszcza teraz" - dodaje europoseł.
"Jest to atrofia aktywnego patriotyzmu. Być może jest to jedna z przyczyn, przez którą straciliśmy niepodległość parę wieków temu. Bądź co bądź ta ilość elit, która żyła z posłuszeństwa i wykonawstwa była całkiem spora. 'Solidarność' nie była w stanie tego zmienić. Ta choroba się znów teraz pojawiła. Szczególnie zadziwiające jest to w przypadku polityków. Mówi się, że polityka to walka o władzę. Wśród naszej opozycji mamy przedziwne rozumienie polityki i jej sympatyków: zdobyć władzę po to, żeby ją oddać" - konkluduje prof. Legutko.
Z Brukseli Artur Ciechanowicz (PAP)
jc/