PAP Life: Gdyby Kora żyła, 8 czerwca skończyłaby 72 lata. Pamięta pan jej ostatnie urodziny pięć lat temu, niespełna dwa miesiące przed śmiercią?
Mateusz Jackowski: Pamiętam bardzo dobrze. Mama uwielbiała obchodzić swoje urodziny, zawsze zapraszała dużo gości, było dobre jedzenie i świetna zabawa. Te jej ostatnie urodziny, w 2018 roku, odbyły się w knajpce naszej przyjaciółki, niedaleko domu mamy na Roztoczu. Była rodzina, przyjaciele.
PAP Life: Czy mama przeczuwała wtedy, że to jej ostatnie urodziny?
M. C.: Była realistką, więc zdawała sobie sprawę ze stanu swojego zdrowia. Choroba nowotworowa, ale też lata leczenia, były bardzo wyniszczające. Ale na tych ostatnich urodzinach nie czuło się atmosfery oczekiwania na koniec. Na urodzinach celebruje się przecież swoje życie, a nie odchodzenie. I tak wtedy było.
PAP Life: A kiedy pan się dowiedział, że mama jest śmiertelnie chora?
M. C.: W dniu, w którym dostała wstępne wyniki badań w kierunku nowotworu. Ale tak naprawdę zarówno ona, jak i my wszyscy, którzy byliśmy blisko niej, od dłuższego czasu czuliśmy, że dzieje się coś niedobrego. Źle się czuła, miała silne bóle pleców, duże spadki energii. Można to było tłumaczyć zmęczeniem koncertami czy wiekiem, lecz… od jakiegoś czasu widmo choroby wisiało w powietrzu, mimo że się o tym nie mówiło. Mama robiła różne testy, długo nie było żadnej diagnozy, aż w końcu trafiła do specjalisty, który zlecił szczegółowe badania. Wtedy właśnie do mnie zadzwoniła. Potem przyszły wyniki, bardzo złe i rozpoczęła się walka z chorobą. Zdawaliśmy sobie sprawę, że musiałby się zdarzyć cud, żeby udało jej się z tego wyjść obronną ręką, ale z drugiej strony mieliśmy nadzieję, że pojawi się jakaś nowa terapia, nowe leki. Staraliśmy się zyskać na czasie. Mama zrobiła wszystko, co można było zrobić, walczyła do końca, chociaż było to życie w nieustannym bólu. Ale dzięki temu podarowała i sobie, i nam jeszcze pięć lat wspólnego bycia razem. A to bezcenne.
PAP Life: Pomówmy o tym, jak wyglądało to wspólne życie. Urodził się pan w 1972 roku. Pańscy rodzice byli wtedy hipisami. Żyli inaczej niż większość ludzi w tamtym czasie, nie chodzili do pracy na etat, inaczej się ubierali. Kiedy zdał sobie pan sprawę, że wasza rodzina jest inna?
M. C.: Nie wiem, czy rodzice byli bardziej hipisami czy artystami, chyba jedno i drugie na raz. Moim zdaniem było to życie raczej artystyczne, związane ze sztuką, z wolnością i luzem. Mama robiła mi ubrania na drutach, miałem długie włosy. Niekoniecznie mi się to podobało, ale specjalnie z tego powodu nie cierpiałem. Spaliśmy na podłodze, na materacach, co mi się zawsze podobało, tak bardzo, że dopiero od niedawna mam w swoim mieszkaniu normalne łóżko. Moje najwcześniejsze wspomnienia sięgają mieszkania w bloku przy ulicy Ogrodowej w Warszawie. Było bardzo słoneczne i ciepłe, to tam po raz pierwszy usłyszałem „Hamleta” oraz „Paradę słoni i różę”. Nie pamiętam, czy w radio, czy może rodzice puszczali je z taśmy, chyba raczej z taśmy. Zrobiły na mnie duże wrażenie, do dzisiaj są to moje ulubione utwory. Mama nosiła długie kolorowe suknie. Robiła piękne makramy i sprzedawała je. W pewnym momencie nawet utrzymywała z tego dom, bo ojciec nie zarabiał jeszcze dobrze na muzyce.
PAP Life: Pamięta pan to, że żyliście skromnie, że brakowało pieniędzy?
M. C.: Jako małe dziecko kompletnie tego nie odczuwałem, moje dzieciństwo było beztroskie. Rodzice sporo czasu spędzali w domu, dużo jeździliśmy też po Polsce, odwiedzaliśmy znajomych, często w domu ktoś u nas był, nocował. W wakacje wyjeżdżaliśmy na miesiąc albo dwa. Pamiętam wyprawę na Kretę, podróż do Włoch. Mieszkaliśmy w grocie na plaży, mieliśmy sporo przygód, tata albo Kamil Sipowicz, który wtedy z nami pojechał, pływali ze mną. W Wenecji się zgubiłem, na szczęście jacyś ludzie się mną zaopiekowali, poczekałem na mamę i wszystko dobrze się skończyło. W pewnym momencie, nie wiem, z jakich powodów, być może finansowych, musieliśmy się wyprowadzić z mieszkania na Ogrodowej. Zamieszkaliśmy wtedy w domu przeznaczonym do rozbiórki. W 1978 roku wróciliśmy do Krakowa, bo tata wygrał syrenkę, którą wymienił na talon mieszkaniowy. Dostaliśmy mieszkanie w bloku przy ulicy Kazimierza Wielkiego, trzy pokoje. Ja i mój brat Szymon zajęliśmy jeden, rodzice drugi, a trzeci pokój był gościnny. Rodzice byli bardzo towarzyscy, bywało u nas mnóstwo gości.
PAP Life: A jak pan wspomina początek lat 80., czyli początki Maanamu. Nagle pańscy rodzice stali się sławni. Jak wtedy zmieniło się wasze życie?
M. C.: Popularność Maanamu nie przyszła z dnia na dzień, oczywiście był słynny występ na festiwalu w Opolu w 1980 roku, gdzie Kora brawurowo wykonała piosenki „Boskie Buenos” oraz „Żądza pieniądza”, ale to nie oznaczało jeszcze sławy. Popularność przyszła z czasem, to był pewien proces. Myślę, że fakt, iż rodzice są sławni, najwyraźniej docierał do mnie, gdy zabierali mnie i brata na koncerty Maanamu. Kiedy widzisz te tłumy ludzi, którzy przeżywają muzykę, a rodziców na scenie, to zauważasz zmianę.
PAP Life: Rodzice zabierali pana na koncerty?
M. C.: Najczęściej w czasie wakacji, bo chodziłem już do szkoły. Pamiętam, jak zabrali mnie i Szymona w długą, ponad miesięczną trasę, w trakcie której Maanam grał dwa koncerty dziennie. Tego wymagał kontrakt z firmą Abrakadabra. Czytałem po latach tę umowę i nie mogę uwierzyć, że ojciec ją podpisał. Abrakadabra, abrakadabra, abrakadabra… Po miesiącu ciężkich koncertów nikt z Maanamu nie dostał ani grosza. Do dzisiaj mam przed oczami scenę, kiedy stoją na korytarzu jednej z hal koncertowych i nie wierzą w to, co słyszą. Ale generalnie nasza sytuacja finansowa bardzo się poprawiła, rodzice wyjeżdżali grać na Zachód, przywozili nam dużo fajnych rzeczy.
PAP Life: Kto się wami zajmował w czasie tras koncertowych?
M. C.: Zawsze ktoś z nami był, przeważnie jechała z nami opiekunka lub opiekun. Podczas tras spędzaliśmy dużo czasu z rodzicami, były wspólne obiady, kolacje. A w trakcie koncertów szwendaliśmy się wokół sceny, w sumie wchodziliśmy, gdzie chcieliśmy. Był taki fajny ochroniarz, Fazi, który stale miał nas na oku. Oczywiście zdarzały się różne sytuacje, czasem gdzieś się zagubiliśmy, kiedyś Szymon podobno usnął pod sceną. Ale przeważnie rodzice wyjeżdżali w trasy koncertowe bez nas, czasem nie było ich w domu przez kilka tygodni. Nie mieliśmy z nimi kontaktu, bo wtedy nie było przecież telefonów komórkowych, w domu długo nie mieliśmy telefonu stacjonarnego. Dla nas ich nieobecność była w pewnym sensie normalna, wiedzieliśmy, że rodzice jechali do pracy, a ich praca polegała na graniu koncertów. Poza tym dzieci mają mnóstwo zajęć, więc czas płynął nam szybko. W wakacje często wszyscy razem jeździliśmy do Rabki, gdzie przez kilka lat rodzice wynajmowali dom, albo do Olsztyna, do cioci Hani lub dziadków.
PAP Life: A na co dzień kto się wami opiekował?
M. C.: Mieliśmy różne opiekunki i opiekunów. Pamiętam Mikrusa, studenta ASP, do dziś mam w domu jego obraz. On uczył nas grać w badmintona i kiedyś zamiast lotki wziął żabę. Teraz brzmi to dość makabrycznie, ale wtedy wydawało nam się to bardzo śmieszne. Najlepiej jednak radziła sobie z nami pani Lusia, to była wspaniała kobieta, która sama miała trzech synów, więc doskonale wiedziała, jak wychować chłopaków. Była dla nas jak babcia. Mama bardzo ją szanowała i kochała. Pani Lusia stworzyła nam naprawdę ciepły dom, z pysznym jedzeniem. Moim ulubionym daniem były mielone kotleciki cielęce z zasmażanymi buraczkami i ziemniakami puree, no i najlepsze na świecie pierogi ruskie. Mama też bardzo lubiła jej kuchnię, zwłaszcza pierogi. Kiedy wracała z koncertów, zawsze czekał na nią wielki garnek wypełniony nimi po brzegi. Mama bardzo lubiła też sama gotować i robiła to świetnie, była genialną kucharką, ale preferowała raczej kuchnię włoską. Dużo też improwizowała, jej kuchnia zawsze była bardzo eklektyczna.
PAP Life: A czy po takim powrocie z trasy mama sprawdzała wam lekcje, interesowała się, co się dzieje w szkole?
M. C.: Rodzicom zależało, żebyśmy się dobrze uczyli, ale nie mieli wobec nas jakiś wielkich oczekiwań. Jeśli pojawiały się problemy, to organizowali nam korepetycje, prosili też opiekunów, żeby bardziej nas pilnowali.
PAP Life: Mama chodziła czasem na wywiadówki?
M. C.: Była raz czy dwa razy, ale były to bardzo kontrowersyjne wizyty, więc dała sobie spokój. Kiedyś poszła do szkoły i na wywiadówce ostro włączyła się w pogadankę na temat życia seksualnego dorastającej młodzieży, o którym prelegentka nie miała wielkiego pojęcia. Po całej tej dyskusji okazało się, że mama pomyliła klasy. Jednak na wywiadówki raczej chodzili nasi opiekunowie. Rodzice rzadko byli w domu i trudno było ich wezwać do szkoły.
PAP Life: Czy to prawda, że w odrabianiu lekcji pomagał panu znany dziś aktor Jacek Poniedziałek?
M. C.: Tak! Jacek Poniedziałek był wówczas wielkim fanem Maanamu i w pewnym okresie był częstym gościem w naszym domu. Był ode mnie o kilka lat starszy, więc czasem odrabiał ze mną lekcje, chociaż pewnie nie była to matematyka. Jak miałem 10 lat, dostałem od niego wspaniałą książkę „Tajemniczy przybysz” Marka Twaina. Wywarła na mnie niesamowite wrażenie, zwłaszcza końcówka. Do dziś ją mam i co jakiś czas czytam z przyjemnością.
PAP Life: Czy inni fani Maanamu wystawali pod waszym domem?
M. C.: Nie pamiętam sytuacji, żeby byli uciążliwi czy namolni, pod blokiem nie wystawały wycieczki fanów, także dlatego, że nie było dokładnie wiadomo, kiedy rodzice będą w domu. Maanam miał bardzo dużo fanów, a że nasz dom był otwarty, to jak pojawił się ktoś fajny, to czasem rodzice zapraszali go na herbatę czy kawę, nie było żadnego problemu.
PAP Life: Bycie synem Kory przynosiło panu więcej profitów czy kłopotów?
M. C.: W dzieciństwie sława rodziców nie ma dla dziecka większego znaczenia. Dzieci są dziećmi, mają swoje światy. Natomiast z perspektywy lat mogę powiedzieć, że bycie synem Kory i Marka Jackowskiego miało zdecydowanie więcej plusów niż minusów. Zdaję sobie sprawę, że od lat jestem postrzegany przez pryzmat mamy, co oznacza, że ludzie przeważnie z automatu zakładają, że jestem fajny. A ja to ewentualnie potwierdzam albo nie. Myślę, że problem, który mnie dotknął, polegał na tym, że moi rodzice osiągnęli sukces, który nie wiązał się z pracą w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Może dlatego miałem w swoim życiu epizody odrealnienia, bo wydawało mi się, że pewne rzeczy wydarzą się same i nie trzeba nad nimi pracować. Zawsze jednak kończyło się tak, że życie weryfikowało różne sytuacje i okazywało się, że jednak wszystko trzeba robić po kolei. A im większa dyscyplina, tym większa wolność. Tak naprawdę moi rodzice byli bardzo pracowici, nic samo nie przyszło, to był olbrzymi wysiłek. Ten wzór, mimo że to zrozumiałem wiele lat później, jest bardzo ważny. Biorąc pod uwagę to, jak moi rodzice funkcjonowali, kim byli, to muszę powiedzieć, że dobrze mnie wychowali.
PAP Life: W pewnym momencie dowiedział się pan, że pański brat Szymon nie jest synem Marka Jackowskiego tylko Kamila Sipowicza. Miało to wpływ na pana życie? Na relacje z mamą czy bratem?
M. C.: Dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Mój brat jest moim bratem, niezależnie od tego, kto jest jego ojcem. Znam go od zawsze, a moja mama jest jego mamą, to wystarczy. Nie pamiętam, kiedy dokładnie się dowiedziałem się, że Szymon jest synem Kamila. Miałem wtedy chyba 10 lat. I szczerze mówiąc, zawsze dziwiłem się, że prawda tak późno wyszła na jaw, bo kiedy patrzy się na Szymona, to od razu się rzuca w oczy, że jest podobny do Kamila.
PAP Life: Kiedy miał pan 16 lat, Kora, już po rozwodzie z pana ojcem, przeprowadziła się z Kamilem Sipowiczem i Szymonem do Warszawy. Pan został sam w Krakowie. Nie za wcześnie na dorosłe życie?
M. C.: Myślę, że to się wydarzyło trochę za wcześnie. Jeśli w wieku 16 lat można robić, co się chce, to raczej wybierze się zabawę, a nie naukę. W tym okresie życia nie ma się jeszcze dojrzałej osobowości, dużo się eksperymentuje.
PAP Life: Jak pan eksperymentował?
M. C.: Przede wszystkim było dużo dobrej zabawy. Miałem wolne mieszkanie, trochę pieniędzy od rodziców, więc korzystałem z wolności. Najlepiej bawiło się oczywiście ze studentami z AWF-u. Choć chodziłem do LO im. B. Nowodworskiego, jednego z najlepszych liceów w Krakowie o bardzo tradycyjnym podejściu, to rzadko tam bywałem. Maturę zdałem przyzwoicie, bo się skoncentrowałem. Ale już na studia dostałem się za trzecim podejściem. Chciałem studiować na krakowskiej ASP, ale w końcu wylądowałem na anglistyce w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Niestety, wtedy już pracowałem i nie byłem w stanie skończyć nauki. Dopiero dużo później zrobiłem inne poważne studia i ogólnie wszystko dobrze się skończyło. W 1994 roku przeprowadziłem się do Warszawy i wtedy ożywiły się moje kontakty z mamą. Mieszkaliśmy osobno, ale zawsze mogłem przyjść do niej do domu zjeść obiad czy też po prostu z nią pobyć.
PAP Life: Jak w dorosłym życiu wyglądały wasze relacje?
M. C.: Oprócz tego, że się kochaliśmy, to się przyjaźniliśmy. Mama, co dla niektórych osób może być zaskoczeniem, była bardzo rodzinna.
PAP Life: Słucha pan piosenek Maanamu?
M. C.: Czasami puszczam sobie w domu, często słyszę je w radiu czy telewizji. Czasem zdarza się, że mam jakiś problem lub po prostu sobie rozmyślam, to nagle słyszę piosenkę mamy. Czuję się wtedy tak, jakby mówiła właśnie do mnie.
PAP Life: Niedawno ukazała się biografia pana mamy „Kora. Się żyje”, w której szczegółowo opisana jest prywatność pana rodziców, rozpad ich małżeństwa, romanse. Jak pan się czuje, kiedy ktoś prześwietla życie mamy?
M. C.: Może zacznę od tego, że rozwód rodziców odbył się w sposób przyjacielski i spokojny. Przez długi czas w ogóle nie zdawałem sobie z tego sprawy, bo taty przecież wcześniej często nie było w domu. W pewnym momencie jednak już było wiadomo, że rodzice się rozeszli. Mama nigdy nie mówiła o ojcu źle, wprost przeciwnie. Zawsze powtarzała, że ojciec jest jeden, że z kimkolwiek ona będzie, to Marek Jackowski zawsze będzie moim ojcem. Rodzice tworzyli niezwykle twórczy duet, w pewnym momencie każde z nich poszło jednak własną drogą i zaczęło solową karierę, ale wiem, że oboje mieli plany, żeby znów razem tworzyć. Śmierć ojca niestety definitywnie zamknęła temat. Kiedy mama dowiedziała się, że tata nie żyje, bardzo to przeżyła, chociaż od wielu lat nie byli razem. Natomiast, jeśli chodzi o jej biografie. Szczerze? Nie czytałem ani tej, ani poprzedniej, która wyszła rok temu. Zostawiam to czytelnikom. Rozmawiałem z autorkami, mam do nich zaufanie i zakładam, że zrobiły to dobrze. Dla mnie jest jeszcze zbyt wcześnie na czytanie biografii mamy, odeszła tak niedawno.
PAP Life: Czuje pan potrzebę, aby pielęgnować pamięć mamy, jej dorobek?
M. C.: Oczywiście. Od 10 lat znowu mieszkam w Krakowie, niedaleko stąd jest skwer im. Olgi Jackowskiej „Kory”, uczestniczyłem w jego otwarciu. Kiedy niedawno odbyła się tam impreza dla dzieci, które miały m.in. malować kamyki jak moja mama, to pokazałem im kilka jej autorstwa. W miarę możliwości staram się być obecny na wydarzeniach, które w jakiś sposób wiążą się w pielęgnowaniem pamięci o niej. Wszyscy jako rodzina dbamy też o to, żeby utwory Maanamu pojawiały się w odpowiednich projektach – filmach czy innego typu produkcjach, żeby wykonywali je utalentowani ludzie. Z ostatnich takich rzeczy fantastycznym projektem jest wydana kilka miesięcy temu płyta „Kora nieskończoność” Michała Pepola. Dobra sztuka się nie starzeje, dlatego ludzie wciąż słuchają Maanamu, a dla młodych artystów twórczość moich rodziców jest i będzie inspiracją. Marek Jackowski był genialnym kompozytorem, a Kora pisała piękne teksty. Czego chcieć więcej? (PAP Life)
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska
jc/
Mateusz Jackowski jest synem Kory i Marka Jackowskiego. Skończył studia w Krakowskiej Wyższej Szkole Promocji Zdrowia i jest dietetykiem klinicznym, członkiem Polskiego Towarzystwa Dietetyki. Jako grafik komputerowy wielokrotnie tworzył projekty okładek do albumów zespołu Maanam, m.in. „Miłość jest cudowna”. Mieszka w Krakowie z żoną Moniką. Ma 50 lat.
Kora (właśc. Olga Sipowicz) była wokalistką i autorka tekstów. Przez wiele lat związana z zespołem Maanam, z którym wydała 11 albumów studyjnych i wylansowała wiele przebojów, m.in. „Boskie Buenos”, „Cykady na Cykladach”, „Nie poganiaj mnie, bo tracę oddech”, „Szare miraże”, „O! nie rób tyle hałasu”, „Kocham cię, kochanie moje”, „To tylko tango”, „Krakowski spleen”, „Róża”, „Lucciola”. Jej pierwszym mężem był gitarzysta i kompozytor Marek Jackowski, drugim – Kamil Sipowicz. Zmarła 28 lipca 2018 roku po długiej walce z chorobą nowotworową.