Katarzyna Bareja – kulturoznawczyni i psychoterapeutka. Autorka poświęconej ojcu książki „Żaby w śmietanie czyli Stanisław Bareja i bliscy”.
PAP Life: Jest taki stereotyp, że ludzie, którzy zawodowo zajmują się rozśmieszaniem innych, prywatnie są smutni, wręcz ponurzy. Pani tata do ponuraków nie należał. Podobno był bardzo dowcipny, nie tylko na planie.
Katarzyna Bareja: Poza poczuciem humoru, którym rozpromieniał nasz dom, miał jeszcze jedną zaletą, która jest rzadka. Nie znam drugiego mężczyzny, który byłby tak rodzinny jak Stanisław Bareja. On na co dzień czerpał radość z bycia z nami – moją mamą Hanną, mną i moim bratem Jaśkiem, a także ze swą mamą Stanisławą i przyjaciółmi. Dawał temu wyraz na liczne sposoby – poprzez jak najczęstsze spędzanie z nami czasu, wymyślanie rodzinnych zabaw, jak choćby dobieranie rymów do "zadawanych" słówek, wyszukiwanie śladów wiosny, cytowanie znanych książek w odniesieniu do przygód na spacerach, wspólne śpiewanie piosenek "Mazowsza" i innych, układanie historyjek, których bohaterami byliśmy my, jego dzieci. Tata chętnie snuł opowieści o swoich przygodach w dzieciństwie, o filmach i przeczytanych książkach, a także o pomysłach dotyczących filmowych scen. Zabierał nas na spacery po Mokotowie, pikniki pod Warszawą i na wakacje w "demoludach".
PAP Life: Pani tata miał dar wymyślania historii, ale też dar obserwowania i słuchania, co przydawało mu się w pracy. Wiele pomysłów do swoich filmów czerpał z życia.
K. B.: Rzeczywiście, historia pracownika Muzeum Narodowego oskarżonego o kradzież dzieła sztuki, która była głównym motywem w filmie „Poszukiwany poszukiwana”, dotyczyła mojej mamy. Ona była przez lata kustoszem w Muzeum Narodowym. Któregoś razu zgłosił się rzeźbiarz, domagając się wydania swojej rzeźby, którą rzekomo trzymał w muzealnym depozycie. Rzeźby jednak nie było. Na szczęście mama pamiętała, że ów artysta sam ją kiedyś zabrał, ale nie podpisał protokołu. Wszystko skończyło się dobrze, a tata miał pomysł na intrygę. On podczas pisania scenariuszy wykorzystywał też sytuacje domowe, nasze rozmowy, ale zdarzenia i dialogi zaobserwowane i usłyszane na mieście. Do tej pory odrywam coś nowego podczas oglądania jego filmów. Ostatnio z rozbawieniem spytałam mamę, czy zauważyła, jaki pierścionek nosi Wojciech Pokora jako Marysia w „Poszukiwanym poszukiwanej”. To był jej pierścionek z nefrytem, który oczywiście wrócił do niej po zakończeniu zdjęć.
PAP Life: Pani też „podrzucała” ojcu jakieś historie?
K. B.: Inspirowałam go nieświadomie. W serialu „Zmiennicy” jest taka scena, kiedy facet przykleja się do gumy do żucia, którą młodszy brat jego dziewczyny umieścił pod stołem czy pod krzesłem. Taka sytuacja miała miejsce u nas w domu. Tata zapraszał na swoje imieniny spore grono przyjaciół, więc z całego domu ściągało się krzesła, m.in. z mojego pokoju. Po jednym z takich przyjęć nagle rozległ się wrzask taty: „Katarzyna!”. Okazało się, że moje krzesło zajął właśnie tata, ponieważ było małe i niewygodne, a jako gospodarz chciał, by inni mieli wygodniejsze siedzenia. A na tym moim krześle była przylepiona dawno temu guma do żucia, która wyschła i pokryła się maskującą szarością. Tata się zasiedział i niestety przykleił, więc gdy wstał, to razem z krzesłem. Był na mnie wściekły. Potem powiedział: „Wyobraź sobie, że jakaś pani by na tym usiadła i utknęła, my marzylibyśmy, żeby sobie poszła, a ona by się wstydziła i tak by już siedziała aż do rana!”. Trochę się bałam gniewu taty, ale gdy sobie wyobraziłam ową panią, to zaczęłam się śmiać. I tacie gniew przeszedł, bo przecież lubił rozśmieszać.
PAP Life: Czy to prawda, że Stanisław Bareja zaczął kręcić filmy fabularne, bo reżyserom płacono o 100 złotych więcej niż twórcom filmów dokumentalnych?
K. B.: Zgadza się, chociaż myślę, że tata ze swoim zmysłem obserwacji byłby też doskonałym reżyserem filmów dokumentalnych. Ale kiedy założył rodzinę, to uważał, że powinien o nią zadbać, dlatego zdecydował się na zawód reżysera filmów fabularnych. Tata niezwykle kochał i szanował mamę, dzielił się z nią obowiązkami w takim zakresie, jaki w tamtych czasach nie był powszechny. To on robił zakupy, jeździł po nie na samodzielnie złożonym rowerze, a siatki obijały mu się o nogi. Potem wracał do domu i zabierał się do gotowania, a ja mu pomagałam. Zresztą tata na swoim składaku zjawiał się w różnych miejscach Warszawy i okolic: w warsztatach, urzędach, w pralniach, na bazarach i poczcie. Może dzięki temu, że nie wyróżniał się wyglądem i strojem, ludzie nie krępowali się przy nim mówić w sposób, jaki słyszymy w jego filmach. Tata zawsze był sobą. Naturalny, pogodny, ciekawy ludzi i świata, nigdy niczego nie udawał.
PAP Life: To, że Stanisław Bareja był genialnym scenarzystą i kultowym reżyserem wszyscy wiemy. Ale o tym, że był też świetnym kucharzem i wielkim smakoszem, wie niewiele osób. Co było jego specjalnością?
K. B.: Gotował w naszym domu na co dzień. Myślę, że sceny robienia posiłków przez Marysię w filmie „Poszukiwany poszukiwana” zrealizowano tak dobrze właśnie dzięki temu, że tata wiedział, jak się gotuje. Ze względu na problemy z zaopatrzeniem w produkty żywnościowe robił przede wszystkim dania polskiej kuchni. Przyrządzał bigos, żur, różnego rodzaju barszcze, zupę ogórkową, chłodnik, kotlety schabowe, wątróbkę z cebulką, czasem piekł kurczaki, kaczkę pieczoną z pomarańczami lub rybę po francusku. Tata miał też talent do tworzenia nowych i oryginalnych potraw z niewielkiej ilości składników.
PAP Life: Filmy pani taty widzowie pokochali od początku, ale krytycy wypowiadali się o nich z lekceważeniem. Powstał nawet termin „bareizm”, którym recenzenci określali kino o niskiej wartości artystycznej. Poza tym wiele jego scenariuszy było odrzucanych, a z gotowych filmów wycinano wiele scen. Jak pani tata to znosił?
K. B.: Po męsku, z godnością i spokojem. Przynajmniej na zewnątrz, bo myślę, że jego choroba serca miała związek z tym, co przeżywał. Mnie prosił, żebym nigdy nie czytała recenzji na jego temat, bo będzie mi przykro. Miał rację. Gdy w końcu sięgnęłam do recenzji podczas pisania pracy magisterskiej na temat filmów ojca, to było to bardzo nieprzyjemne doświadczenie. Przy okazji wyjaśnię, że termin „bareizm” stworzył w latach 50. przyjaciel taty, reżyser Janusz Weychert. I to był komplement. „Bareizm” oznaczał rodzaj bardzo specyficznego, wnikliwego, ale dobrodusznego poczucia humoru. Dopiero potem pewien zazdrośnik, fałszywy przyjaciel, zmienił pierwotne znaczenie tego słowa. Cóż, wybitni ludzie często są otaczani przez osoby, którzy im zazdroszczą. A tata był wybitny w rozśmieszaniu. Myślę, że o wiele łatwiej jest kogoś wzruszyć, poruszyć, przerazić niż rozśmieszyć. A tata to potrafił jak mało kto.
PAP Life: Przez wiele lat mieszkaliście na tzw. osiedlu autorów na Mokotowie, waszymi sąsiadami byli wybitni twórcy, w waszym domu bywało wielu znakomitych reżyserów, pisarzy. Pamięta pani te spotkania?
K. B.: To przeważnie były spotkania twórcze. Częstymi gośćmi byli m.in. Staszek Tym i Jacek Fedorowicz. Kiedy się zjawiali, tata zamykał się z nimi w pokoju, żeby nie przeszkadzać reszcie domowników i brali się do układania scenek oraz dialogów. Często wybuchał tam taki śmiech, że mój ówczesny chłopak wychodził na klatkę schodową, kładł palce na ustach, żebym nic nie mówiła, stał i wsłuchiwał się z rozanieloną twarzą. Sugerował mi nawet: „Nagraj, jak twój stary się śmieje, bo nikt się tak nie śmieje jak on”. A ja sobie myślałam: „Dobra, mamy czas”. Okazało się, że nie mamy, bo tata zmarł przedwcześnie. Ale ten jego śmiech zostanie ze mną na zawsze. Czasami głos mego brata Jaśka brzmi trochę jak głos taty i wyobrażam sobie przez chwilkę, że to on.
PAP Life: Wszyscy wiemy, że Stanisław Bareja, podobnie jak Alfred Hitchcock, pojawiał się w swoich filmach. Ale podobno grała w nich cała wasza rodzina. Skąd ten pomysł?
K. B.: Oczywiście z miłości. Chciał nas uwiecznić, choć był niezwykle skromny i uważał, że jego filmy przetrwają góra dwa, trzy lata, bo później nikt nie zrozumie już aluzji do ówczesnych problemów. Liczył na to, że może kawałek taśmy będzie mógł wziąć sobie do domu i będzie miał nas na pamiątkę. Mama grała w „Żonie dla Australijczyka” – pojawiła się na pokładzie Batorego. Ja wystąpiłam w "Nie ma róży bez ognia", "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz", w "Misiu" i serialu "Alternatywach 4". Z kolei mój brat to ten chłopiec, który liczył ludzi czekających w aptece albo recytował wierszyk dziadkowi pod Dworcem Centralnym w "Brunecie wieczorową porą". Grała też babcia Stasia, czyli mama Stanisława Barei oraz dalsi krewni oraz przyjaciele taty.
PAP Life: Do wszystkich osiągnięć Stanisława Barei należy dorzucić jeszcze jedno. Podobno był prekursorem emotikonów?
K. B.: Tak! Wymyślił takie znaki emocjonalne. Odkryłam to kilka lat temu i to była dla mnie zachwycająca niespodzianka od taty. Znowu powraca temat głębokiego sensu życia rodzinnego i przyjaźni. Tata pisał do swoich przyjaciół listy. Ale oni te listy zachowali przez kilkadziesiąt lat i przekazali naszej rodzinie. Kiedy je przejrzałam, zachwyciłam się na widok nieprzyzwoitych rysuneczków, które wyrażają stan emocjonalny piszącego. Były to głównie... penisy w różnych stadiach "rozwoju" – od stanu zamyślenia, przez smutek po entuzjazm, itd.
PAP Life: Z wątku rozrywkowego przejdźmy na poważny. Stanisław Bareja już w lata 70. zaangażował się w działalność opozycyjną. Zdawała pani sobie z tego sprawę?
K. B.: Zawsze był zainteresowany literaturą podziemną, a poza tym był mądrym człowiekiem i wielkim patriotą, więc to było nieuniknione, że związał się z opozycją. W naszym domu działy się różne ciekawe rzeczy, ale mnie trzymano z daleka od tych spraw. Zresztą tata mówił, że to zasada konspiracji, aby jak najmniej wiedzieć o sobie nawzajem. Ale gdy się dostałam na kulturoznawstwo na Uniwersytecie Śląskim, to spytał, czy chciałabym zostać kurierem. Byłam bardzo dumna, że mi to zaproponował. Woziłam dokumenty do Bytomia, ale nigdy nie dowiedziałam się, dla kogo to robię. Było oczywiste, że jak tata coś mi proponuje, to jest to uczciwe i porządne zadanie, więc je wykonam. On sam, gdy wyjeżdżał za granicę, zawsze przemycał nielegalne materiały, na różne sposoby, na przykład nielegalne książki wwoził w okładkach tych wydawanych oficjalnie. Celnicy nigdy się nie zorientowali. Kiedyś razem z mamą i bratem przemycili na dachu malucha powielacz z Austrii. To po prostu niewiarygodne, że im się udało. Tata zawsze prowadził samochód, ale wtedy przed granicą czesko-polską rodzice zamienili się miejscami. Stwierdzili, że jeżeli zostaną złapani, to mama da radę w więzieniu, a tata ma chore serce, więc nie może się tam znaleźć. Poza tym w domu była i nielegalna ciemnia i odbywały się zebrania opozycyjne.
PAP Life: Pani zdecydowała się w pewnym momencie wyjechać z Polski. Czy Stanisław Bareja kiedyś myślał o emigracji?
K. B.: Sama bym się raczej nie zdecydowała na wyjazd, to był pomysł mojego ówczesnego narzeczonego, z którym wiązałam nadzieje na wspólne rodzinne życie. A tata o emigracji nigdy nie myślał. Kiedy wracaliśmy do Polski z wakacji za granicą, z Bułgarii czy Rumunii, to po potyczkach z celnikami, które później oczywiście ośmieszył w swoich filmach, po przekroczeniu ostatniej granicy, gdy wreszcie znajdowaliśmy się w Polsce, tata zatrzymywał samochód i z rozanielonym wyrazem twarzy patrzył przed siebie i się uśmiechał. Bardzo Polskę i Polaków kochał. I mam wrażenie, że jest to jeden z głównych powodów popularności jego filmów. Tata w swoich filmach nigdy nie był patetyczny, jedyny poważny tekst to jest końcowy tekst w „Misiu” na temat tego, czym jest tradycja i miłość do kraju. On wtedy tak siebie troszkę odsłonił prawdziwego, nie żartownisia, nie kpiarza, ale Polaka z krwi, kości i z tej ziemi.
PAP Life: Który swój film Stanisław Bareja lubił najbardziej?
K. B.: „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”. Ten film został zniszczony, pocięty i trochę przegapiony w tamtych czasach. „Brunet wieczorową porą” też został pocięty tak straszliwie, że do tej pory część widzów nie rozumie intrygi. Ja też za pierwszym razem nie zrozumiałam i wstydziłam się tacie powiedzieć, że nie do końca wiem o co chodzi. Ja najbardziej lubię sceny z „Misia”, bo tylko tam tata gra rzeczywiście prawdziwego siebie. Jako pan Jan w delikatesach londyńskich w „Misiu” jest całym sobą. Witając prezesa Ochudzkiego, obejmuje go, całuje i mówi „No musi przecież pan coś zjeść”. Taki było w rzeczywistości – gdy ktoś przychodził do naszego domu, to tata zaraz proponował coś do jedzenia.
PAP Life: Podobno jest dużo scenariuszy Stanisława Barei, które nie zostały zrealizowane?
K. B.: Jest ich sporo. Ostatnim scenariuszem był "Inkluz". Inkluz to moneta o magicznych właściwościach, która zawsze wraca do swojego pierwotnego właściciela. W moim życiu to tata okazał się inkluzem, który codziennie do mnie wraca – w powiedzonkach na ulicy, w radiu i telewizji, we wspomnieniach i filmach, listach i snach. Inkluzami są też jego filmy, które "rozdał" między rodaków i które wciąż do nas wracają – w postaci powiedzonek, które już wrosły w codzienną mowę, wspominanych scen i stale cytowanych dialogów. (PAP Life)
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska
Stanisław Bareja – reżyser i scenarzysta kultowych polskich komedii m.in. „Żona dla Australijczyka”, „Mąż swojej żony”, „Poszukiwany poszukiwana”, „Nie ma róży bez ognia”, „Brunet wieczorową porą”, „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”, „Miś”, a także seriali „Alternatywy4” i „Zmiennicy”. Często współpracował z Jackiem Fedorowiczem, Jerzym Dobrowolskim i Stanisławem Tymem. Od lat 70. angażował się w działalność opozycyjną. Zmarł 14 czerwca 1987 r. w wyniku wylewu krwi do mózgu w Essen, gdzie przebywał na stypendium. Miał 58 lat.
kgr/