PAP Life: Jak to się stało, że został pan reżyserem filmu „Sami swoi. Początek”?
Artur Żmijewski: Zadzwonił do mnie producent tego filmu Mikołaj Fajks i złożył mi taką propozycję. Na początku trochę się zdziwiłem, ale potem, gdy przeczytałem scenariusz, zdecydowanie ucieszyłem. Scenariusz jest bowiem świetny, więc po prostu nie mogłem i nie chciałem nie skorzystać z takiej okazji. Oczywiście, gdzieś tam z tyłu głowy pojawiała się myśl: „Boże to jest szaleństwo”, ale z drugiej strony pojawił się też głos: „A dlaczego nie? Jak spadać, to z wysokiego konia”. Po namyśle oddzwoniłem więc do producenta i powiedziałem, że się zgadzam.
PAP Life: Zapytał go pan: „Dlaczego właśnie ja”?
A.Ż.: Nie, uznałem, że nie ma żadnego znaczenia, dlaczego to właśnie ja dostałem tę propozycję. Skoro tak się stało, to znaczy, że producenci mieli do mnie zaufanie, widzieli, co robiłem wcześniej. Media określiły mnie jako debiutanta i nie zamierzam z tym walczyć, choć debiutantem się nie czuję, bo już od kilkunastu lat stawałem po drugiej stronie kamery. Wyreżyserowałem kilka spektakli dla Teatru Telewizji, kilka odcinków „Ojca Mateusza”.
PAP Life: Film to jednak dużo większy projekt.
A.Ż.: To prawda. Ale przyznam, że od dawna marzyłem o tym, żeby wyreżyserować film. Zwłaszcza taki jak „Sami swoi. Początek”. Inny wymiar, inny sposób opowiadania, inni bohaterowie, inny świat. Takiego świata jeszcze nie pokazywałem, dlatego była to dla mnie przygoda i duże wyzwanie. Przed rozpoczęciem zdjęć zbieraliśmy materiały, robiliśmy dokumentację, spotykaliśmy się z charakteryzatorami i scenografami, by porozmawiać o tym, jak ten świat ma wyglądać. Większość zdjęć kręciliśmy w Parku Etnograficznym w Tokarni. To jest przepiękne miejsce, ale ten skansen trzeba było ożywić przez odpowiednio ubranych statystów, jeżdżenie furmankami, saniami, konno, prowadzenie krów. Takich inscenizacji tu się na co dzień nie urządza. Mam z wspomnienia wsi z dzieciństwa, z lat 60. i 70. Wbrew pozorom to nie było bardzo odległe realiów z początku XX wieku, które pokazujemy w filmie. Większość rekwizytów, które spotykamy w skansenie w Tokarni, pamiętam z domu moich dziadków: dzieże, rzeszota, maselnice i inne sprzęty. Nie był to więc dla nie świat kompletnie nieznany, potrafiłem się w nim dość łatwo odnaleźć.
PAP Life: Czy dziś, po zakończeniu zdjęć, może pan powiedzieć, że warto było wziąć udział w tym projekcie? Dużo pan musiał poświęcić?
A.Ż.: Poświęciłem tyle, ile było trzeba, żeby ten projekt zrealizować. Na ostatnim etapie realizacji zdjęć przez cztery tygodnie nie byłem w Warszawie, dzięki czemu mogłem całkiem skupić się na pracy, ominęły mnie różne codzienne problemy. Z bliskimi się widywałem, bo przyjeżdżali do mnie na plan, trochę zwiedzaliśmy okolicę, a jest tutaj wokół mnóstwo malowniczych miejsc. Sporo z nich znam z kręcenia „Ojca Mateusza”, ale odkryłem nowe. A czy było warto wziąć udział w tym projekcie? Oczywiście, że tak. Niezależnie od tego, jak zostanie oceniony, dla mnie jest niezwykle ważny. Wszystko, co jest nas w stanie rozwijać, pokazywać nam nowe drogi, jest warte zaangażowania.
PAP Life: Wiele emocji wzbudziła obsada głównych ról. Postawił pan na niezbyt znanych aktorów.
A.Ż.: Nie chcę chwalić dnia przed zachodem słońca, ale uważam, że wybraliśmy bardzo dobrze i odtwórcy głównych ról świetnie się sprawdzili. Zarówno Adam Bobik jako Pawlak, jak i Karol Dziuba jako Kargul. Te role są wiodące, bo to jest film o konflikcie Pawlaka z Kargulem. Na Adama zdecydowaliśmy się dość szybko, trudniejsze okazało się znalezienie kandydata do roli Kargula, choćby ze względów na warunki fizyczne. W końcu Kargul mówi do Pawlaka: „Ty konusie”, więc musi być to uzasadnione. Dość długo szukaliśmy aktora, który będzie co najmniej 10 centymetrów wyższy od Adama. Bardzo dobrze zagrały też filmowe partnerki bohaterów: Weronika Humaj i Paulina Gałązka. Pozostałe role są drugoplanowe, tym niemniej bardzo ważne. Dlatego cieszę się niezmiernie, że wielu znakomitych aktorów, których znam zarówno z pracy, jak i prywatnie, zechciało się pochylić nad tym projektem: Zbyszek Zamachowski jako stary Pawlak, Janusz Chabior w roli starego Kargula, Mirosław Baka, Agnieszka Suchora. No i zgodziła się też Ania Dymna, która czterdzieści kilka lat temu jako młoda dziewczyna zagrała w drugiej i trzeciej części trylogii Sylwestra Chęcińskiego, czyli filmach „Nie ma mocnych” oraz „Kochaj albo rzuć”.
PAP Life: Pański film na pewno będzie porównywany do tych trzech komedii Sylwestra Chęcińskiego, które są uznawane za kultowe. Nie boi się pan tych porównań?
A.Ż.: Wszelkie obawy, jakie mógłbym mieć, schowałem głęboko do kieszeni w momencie, w którym podjąłem decyzję, że to robię. To samo zresztą powiedziałem współpracownikom podczas naszego pierwszego spotkania poświęconego czytaniu scenariusza. Oczywiście mam świadomość, że nasz film wzbudzi duże kontrowersje i będzie porównywany. My nie możemy jednak podchodzić do filmów Chęcińskiego z pokorą i na kolanach, bo nie kręcimy kolejnej części jego trylogii. Historia, którą my pokazujemy, jest kompletnie inna. Wspólnym mianownikiem jest konflikt Pawlaków i Karguli, ale w innych pokoleniach. Opowiadamy o tym, co się stało przed ich przyjazdem na Ziemie Odzyskane, przedstawiamy zupełnie inny świat, którego w filmach Sylwestra Chęcińskiego nie ma, poza scenami wspomnień, które Pawlak snuje w „Samych swoich”. W tym sensie jest to film zupełnie odmienny od trylogii Chęcińskiego, nie zamierzamy konkurować z żadną z jej części. Robimy osobną opowieść, choć wiemy, że będzie ona traktowana jako swego rodzaju dopełnienie.
PAP Life: W serialu „Ojciec Mateusz” stawał pan zarówno przed, jak i za kamerą. Miał pan pokusę, by w filmie „Sami swoi. Początek” też zagrać jakąś rolę?
A.Ż.: Były takie zakusy, ale odpowiem żartem: skoro nie mogłem zagrać księdza, to nie interesowała mnie żadna inna rola. A mówiąc poważnie, uznałem, że skupienia się na jednym zadaniu, czyli reżyserii, jest w tym przypadku zdecydowanie najlepszym rozwiązaniem.
PAP Life: W swojej karierze aktorskiej pracował pan z wieloma wybitnymi reżyserami, którzy mieli różne metody pracy. A jakim pan jest reżyserem?
A.Ż.: Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Ale mogę powiedzieć, co dla mnie jest w najważniejsze w reżyserii. To jest to, czego uczyłem się dawno temu, jeszcze w czasach, kiedy w kamerze była taśma i na początku zdjęć ważne było to, ile tej taśmy mamy. Teraz nas to nie obowiązuje, natomiast zawsze obowiązuje nas zbudowanie relacji pomiędzy bohaterami i pilnowanie, żeby te relacje nie wyszły poza pewne tory. Wyznaję zasadę, którą przekazał mi nieżyjący już niestety Maciej Prus, że dobry reżyser to jest taki, który doskonale wie, w którym momencie aktor na temat granej przez siebie roli wie troszkę więcej niż on. Wtedy trzeba mu pozwolić grać, pilnując tylko, że te wszystkie sznurki ładnie się składały, czyli pilnując relacji między ludźmi. Uważam, że co najmniej połową sukcesu jest dobre obsadzenie ról. Jeżeli aktor rozumie, co ma zagrać, jeżeli czuje i wie, czego się od niego wymaga i czego wymaga od niego postać, to potem relacje buduje się na zaufaniu. Ja nigdy nie lubiłem pracy w konflikcie, ani jako aktor, ani jako reżyser. Uważam, że jeżeli stworzy się fajna ekipa, to wtedy powstają dobre rzeczy. Tu mam wrażenie, że udało nam się taką ekipę stworzyć. Nastąpił dobry splot okoliczności, szczęście nam sprzyjało, może poza nielicznymi momentami, gdy potrzebowaliśmy do zdjęć słońca, a padał deszcz albo kiedy miał być śnieg, a padał deszcz i nagle wszystko spłynęło, więc musieliśmy śnieżyć. Ale to częste przy pracy nad filmem.
PAP Life: Czy doświadczenie aktorskie przydaje się w pracy reżysera? I odwrotnie, czy kiedy staje pan przed kamerą, wykorzystuje pan to, czego dowiedział się jako reżyser?
A.Ż.: To, że jestem aktorem, bardzo mi pomaga w pracy reżyserskiej, dlatego że rozumiem fizyczne ograniczenia człowieka. Jeżeli tworzymy jakąś scenę i ja od kolegów oczekuję czy wymagam pewnego efektu, to potem, gdy sam staję przed kamerą, rozumiem, z czym oni muszą się mierzyć. Tego typu doświadczenie, jakim jest reżyseria, uczy przede wszystkim pokory. Rozumiem, że ten zawód też ma swoje słabości, z którymi trzeba walczyć.
PAP Life: Niektórzy reżyserzy mówią, że nie chcieliby być aktorami, bo wtedy nie mają kontroli nad całością. Reżyser rządzi, aktor słucha.
A.Ż.: Na pewno coś w tym jest. W tym sensie rozumiem kolegów aktorów, którzy wolą grać w teatrze, bo na scenie praca reżysera na pewnym etapie się kończy, a potem zostaje przedstawienie, które jest żywym organizmem, wciąż się zmienia, rozwija, bo aktorzy za każdym razem grają inaczej. Natomiast w filmie nad całością panuje reżyser i to on ma decydujący głos co do ostatecznego kształtu. Prawda jest taka, że nierzadko wyobrażenia aktora o roli, którą zagrał, są odmienne od tego, co potem widzi na ekranie. Z doświadczenia wiemy i nikt nie robi z tego tajemnicy, że czasem w montażowni można ze słabo zagranej sceny zrobić zupełnie dobrą. Ale można też spartolić wybitną.
PAP Life: Woli pan być aktorem czy reżyserem?
A.Ż.: Lubię oba swoje zawody i nie zamierzam rezygnować z żadnego.
PAP Life: Ma pan już konkretne plany zawodowe na przyszłość?
A.Ż.: Muszę dokończyć film „Sami swoi. Początek”, a w wakacje wracam na plan „Ojca Mateusza”. Będę musiał więc pogodzić obowiązki związane z montażem oraz postprodukcją z graniem w serialu. To na razie tyle. Są na horyzoncie plany bardziej dalekosiężne, ale jeszcze nie na tyle sprecyzowane, by o nich mówić.
PAP Life: Dawno nie mieliśmy okazji zobaczyć pana w dużej roli w filmie. Dlaczego?
A.Ż.: To pytanie nie do mnie. Ja bardzo chętnie bym taką rolę zagrał, ale od jakiegoś czasu takich propozycji nie dostaję. Być może muszę jeszcze trochę poczekać na swój czas. Może na pewne role jestem już za stary, a na inne z kolei za młody. (PAP Life)
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska
Artur Żmijewski – jeden z najpopularniejszych polskich aktorów teatralnych, filmowych, telewizyjnych i dubbingowych. Na dużym ekranie debiutował w 1984 roku rolą powstańca w filmie Ludmiły Niedbalskiej „Dzień czwarty”. Grał m.in. w filmach Tadeusza Konwickiego, Krzysztofa Zanussiego, Władysława Pasikowskiego, wystąpił także w kilku międzynarodowych produkcjach. Ogromną popularność przyniosła mu Jakuba Burskiego w serialu „Na dobre i na złe”, w którym występował w latach 1999-2012. Od 2008 roku gra tytułową rolę w serialu „Ojciec Mateusz”. Wyreżyserował kilka spektakli dla Teatru Telewizji oraz kilka odcinków wspomnianego serialu. „Sami swoi. Początek” jest jego reżyserskim debiutem filmowym.
jos/