PAP Life: Po kilku latach przerwy wracasz z nową płytą „Śnienie”. Promujesz ją singlem „Amsterdam”. Dlaczego właśnie to miasto?
Anita Lipnicka: Bo ma ono dla mnie znaczenie symboliczne. Kiedy się tam wybrałam po raz pierwszy, miałam 19 lat i właśnie zaczynała się na poważnie moja przygoda z muzyką. Byłam wtedy tuż po nagraniach pierwszej płyty z Varius Manx, mieszkałam z chłopakiem w Łodzi i to z nim pojechałam do Amsterdamu, autostopem! Dzisiaj taka podróż wydaje się nie do wyobrażenia, ale wtedy wszyscy byliśmy dużo bardziej ufni, świat wydawał się przyjaźniejszy. Amsterdam zrobił na mnie ogromne wrażenie, wróciłam oszołomiona jego energią. Od tego czasu zawsze kojarzył mi się z powiewem świeżego powietrza, wolnością, młodością. Ta podróż głęboko zapadła mi w pamięć. Dziś stała się dla mnie metaforą tamtego okresu, kiedy wszystko było jeszcze przede mną, każde drzwi stały otworem, przed oczyma roztaczał się nieskończony ogrom możliwości. W miarę upływu lat ten wybór możliwości się zawęża, nasza perspektywa się przesuwa. W tej piosence nie chodzi więc o konkretne miejsce, raczej o moment w życiu, do którego nie da się już wrócić. Każdy z nas ma taki swój Amsterdam. O tym jest ten utwór, z pozoru radosny, wesoły i słoneczny, ale z pewną nutką nostalgii, tęsknoty za tym, co minęło. Zresztą cała płyta „Śnienie” naszpikowana jest refleksjami na temat mijającego czasu. Pewnie dlatego, że jestem w wieku, kiedy zaczynam częściej oglądać się przez ramię, rozmyślać o tym, co straciłam, co wygrałam, ile jeszcze przed mną.
PAP Life: Wracałaś później do Amsterdamu?
A. L.: To ciekawe, ale nie. Dopiero niedawno, po prawie trzydziestu latach, wybrałam się tam ponownie, żeby nakręcić teledysk do piosenki. Przy okazji powstała też sesja zdjęciowa do okładki płyty. To była taka podróż sentymentalna, rewizja przeszłości.
PAP Life: I jakie teraz miałaś wrażenia?
A. L.: Zobaczyłam to miasto na nowo, wydało mi się jeszcze większe, jeszcze bardziej dynamiczne, tętniące życiem. Ciekawe jest jednak to, co pamięć wyprawia z naszymi wspomnieniami. Kiedy pojechałam tam ze swoją ekipą, by tropić własne ślady, uparłam się, by szukać pomnika krowy, pod którym 30 lat temu rzekomo piłam wino i jadłam frytki z majonezem. Ale żadnego pomnika krowy nigdzie nie było! Czy naprawdę istniał, czy go sobie wymyśliłam, a może to był zupełnie inni pomnik albo w zupełnie innym mieście? Kiedy zestawiamy rzeczywistość z naszymi wspomnieniami, pojawia się mnóstwo nieścisłości.
PAP Life: Czasem wracamy do miejsc, które pamiętamy jako magiczne, a po latach okazują się nijakie.
A. L.: Też wielokrotnie doświadczyłam takich rozczarowań. Myślę, że splot okoliczności jest bardzo istotny. Jakieś doświadczenie może nam obrzydzić albo wyidealizować konkretne przeżycie, że staje się ono niedoścignionym snem w naszej jaźni. Jednym z moich ukochanych europejskich miast jest Porto, od siedmiu lat namawiam męża, żebyśmy się tam razem wybrali. Ale trochę też się tego obawiam. Nie wiem, czy kiedy w końcu tam pojedziemy, nie okaże się, że Porto nie jest już moim miastem ze snów. Że tylko tak je pamiętam.
PAP Life: Każdy z nas ma też miejsce, które go ukształtowało, miało wpływ na późniejsze wybory. Jakie uczucia pojawiają się w tobie, kiedy myślisz o rodzinnym Piotrkowie Trybunalskim?
A. L.: Faktycznie tam się wszystko zaczęło. Wracam do tego miasta, chociaż przyznam, że coraz rzadziej. Tak naprawdę mam coraz mniej powodów, żeby tam jeździć. Myślę, że ogromny wpływ na to miała śmierć mojego ojca, który nie żyje już od wielu lat, a moja mama właściwie mieszka ze swoją mamą w Tomaszowie Mazowieckim. Mój rodzinny dom stał się więc domem duchów. Kiedy ostatnio byłam w Piotrkowie przy okazji koncertu, doświadczyłam bardzo złożonych emocji. Zaczęłam się nawet nad tym zastanawiać, czemu są takie ambiwalentne, dlaczego nie jest tak, że wracam do Piotrkowa i mówię: „Wow, jak mi tu dobrze, chcę tu dłużej zostać!” Może chodzi o to, że już dawno odseparowałam się emocjonalnie od tego miejsca. Z rozrzewnieniem wracam za to do wspomnień z wczesnego dzieciństwa związanych z okolicami Piotrkowa, z tamtejszą cudowną przyrodą. Do przepięknych łąk i lasów, do rzeki Pilicy, do Sulejowa, w którym mieszkała moja prababcia. Potem, gdy jako nastolatka stawiałam pierwsze kroki na scenach piotrkowskiego amfiteatru czy domu kultury, to też były ważne dla mnie miejsca. Jednak większość z nich już zniknęła. Nie ma kina Havana, gdzie oglądałam pierwsze filmy Polańskiego, nie ma kawiarni Ormianin, w której godzinami przesiadywaliśmy ze znajomymi po szkole... Ale pamiętam także, że dość wcześnie pojawiło się u mnie silne pragnienie, by wyrwać się z rodzinnego miasta i popędzić w świat. Gdy więc teraz tam wracam, mam poczucie wygranej, że zrobiłam to, co chciałam, że tak dużo przeżyłam, a na pewno nie byłoby mi to dane, gdybym tam została.
PAP Life: Świat szybko cię porwał. Chodziłaś jeszcze do liceum, a twoje piosenki śpiewała już cała Polska.
A. L.: Ale zanim to się stało, bardzo ważnym doświadczeniem był wyjazd do Tokio. Miałam wtedy 15 lat. To był chyba mój pierwszy krok milowy, który miał wpływ na to kim dziś jestem. Po trzech miesiącach spędzonych w Japonii, tak egzotycznej, tak innej niż rzeczywistość, w której dorastałam, wróciłam do domu, do swojej ławki szkolnej. Ale wiedziałam, że jestem już w zupełnie innym punkcie niż moi znajomi, że wystrzeliłam jak rakieta w przestrzeń międzyplanetarną i już nic mnie nie zatrzyma. Obudził się we mnie apetyt na więcej. To odkrycie, że świat jest tak wielki, tak różnorodny, że tyle jest do zobaczenia, utwierdziło mnie w przekonaniu, że wszystko jest możliwe, wystarczy tylko chcieć, by spełnić swoje marzenia.
PAP Life: W Tokio pracowałaś jako modelka. Jak do tego doszło?
A. L.: Moja mama przeczytała w gazecie ogłoszenie o naborze dziewcząt do konkursu, którego finałem miało być podpisanie kontraktu z jedną z wiodących agencji modelek w Tokio. Nie mówiąc mi nic o tym, wysłała kilka moich zdjęć. Pewnie nawet nie wierzyła, że coś z tego wyjdzie. Wkrótce jednak ktoś zadzwonił z Warszawy i zaproszono mnie na próbne zdjęcia. To było i dla niej, i dla mnie, wielkie zaskoczenie. Cały proces eliminacji i przygotowań trwał pół roku. W końcu jako jedna z pięciu finalistek dostałam kontrakt w Japonii. Pojechałam, zamieszkałam z dwiema dziewczynami w wynajętym mieszkaniu. Z dnia na dzień znalazłyśmy się w Tokio, nie mówiąc nawet w języku angielskim! Teraz, gdy o tym myślę, wydaje mi się, że to był tylko sen.
PAP Life: Miałaś wtedy zaledwie 15 lat. Nie bałaś się?
A. L.: Różne rzeczy mogły się wydarzyć. Na każdym kroku czyhały na nas różne pokusy, niebezpieczeństwa – alkohol, narkotyki, przypadkowe znajomości. Dziś, z perspektywy bycia mamą, powiem szczerze, że nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, żeby puścić córkę na drugi koniec świata. Pod względem zawodowym wszystko było w porządku, wbrew przestrogom ciotek i wujków, którzy mówili, żeby mnie nie puszczać, bo to może być handel kobietami i skończymy w agencji dla prostytutek itd. Cała sytuacja była transparentna i niezwykle profesjonalna, ale trudna do udźwignięcia emocjonalnie. Wszystkie czułyśmy się totalnie wyobcowane, niepewne tego, co nas czeka. Pamiętam, że w pierwszych dniach pobytu każda z nas wymiotowała z nerwów. Po trzech miesiącach sama podjęłam decyzję o powrocie do Polski, bo pozostanie w Japonii oznaczałoby przerwanie edukacji, a ja wiedziałam, że chcę skończyć szkołę. Nie wiem, skąd była we mnie ta dojrzałość, zdrowy rozsądek. Jednak, mimo, że nie było mnie tylko chwilę, kiedy wróciłam, byłam już innym człowiekiem. Utwierdziłam się też w przekonaniu, że skoro dałam sobie radę w Tokio, to mogę wszystko, jakby wstąpiła we mnie jakaś moc.
PAP Life: Może stąd wzięła się twoja odwaga, żeby potem wyjść na scenę i śpiewać swoje teksty do tysięcy ludzi.
A. L.: Być może. Ta przygoda pozwoliła mi uwierzyć, że mam siłę sprawczą. Zrozumiałam wtedy, że ode mnie wiele zależy, że mój los nie jest przesądzony i mogę sama stać się kreatorką własnej życiowej ścieżki. Kiedy po dwóch latach spędzonych w Varius Manx podjęłam decyzję, że odchodzę, wiele osób dziwiło się, mówiono, że przekreślam swoją karierę. A ja, chociaż nie miałam żadnego planu B, czułam, że muszę to zrobić. To znowu była jedna z tych ważnych dla mnie decyzji, przesądzająca o tym, co będzie dalej. Byłam wycieńczona sławą, którą spłynęła na mnie jak grom z jasnego nieba, poza tym z każdym dniem rodziło się we mnie coraz większe poczucie jakiejś krzywdy, że jestem eksploatowana ponad siły, wystawiona na świecznik, odarta z prywatności, a na nic się to nie przekłada, bo mój standard życia wcale zmieniał się wprost proporcjonalnie do rosnącej popularności. Wydałam dwie hitowe płyty, a stać mnie było najwyżej na kolorowy telewizor. Kiedy zaczęłam dociekać, zadawać zbyt wiele pytań dotyczących umów, finansów, słyszałam odpowiedzi w stylu: ciesz się, że jesteś sławna. Serio? Dlatego postanowiłam się od tego odciąć, odejść z wytwórni fonograficznej, z którą byłam wtedy związana, zakończyć współpracę z Varius Manx i przejąć kontrolę nad własnym życiem. Bez względu na konsekwencje.
PAP Life: Wtedy wyjechałaś do Londynu i w twoim życiu zaczął się wątek brytyjski, który trwa do dzisiaj.
A. L.: To prawda, ten wątek się ciągnie i pewnie się nie skończy. Zabawne, że kiedy patrzymy, jak te życiowe puzzle się układają, to dostrzegamy, że wszystkie zdarzenia są jak naczynia połączone, każdy ruch ma swój sens. Skąd wziął się Londyn? Nie wymyśliłabym, że chcę tam polecieć. To też była seria przypadków. Gdy odeszłam z zespołu, na mojej drodze pojawił się Wiktor Kubiak, producent wykonawczy musicalu „Metro". Poznałam go przez realizatora dźwięku płyt Varius Manx, który jednocześnie był związany ze Studiem Buffo i „Metrem”. Wiktor Kubiak w tamtym czasie sprawował też opiekę menadżerską nad Edytą Górniak, która wtedy rezydowała w Londynie i pracowała nad swoją anglojęzyczną płytą. Pojechałam do Londynu, poznałam Wiktora, który po kilku dniach zapytał mnie, czy nie chciałabym podpisać z nim kontraktu. Zdecydowałam się na ten krok i to była bardzo dobra decyzja. W Londynie odzyskałam równowagę wewnętrzną, poszłam do szkoły, nauczyłam się angielskiego. Jednocześnie był to dla mnie intensywny etap samorozwoju. Cały czas biegałam po galeriach sztuki, teatrach, salach kinowych. Otwierały mi się oczy i głowa.
PAP Life: Nagrałaś dwie świetne solowe płyty, które dostały mnóstwo nagród. A jednak zdecydowałaś się na powrót do Polski. Dlaczego?
A. L.: Londyn dał mi mnóstwo możliwości, miałam okazję poznawać nowe smaki, chłonąć wrażenia i doświadczenia, pracować z topowymi muzykami, których nazwiska znałam z płyt swoich ulubionych wykonawców. To wszystko było dla mnie fascynujące! Ale w pewnym momencie dotarła do mnie gorzka prawda, że tam zawsze będę tylko obywatelką drugiej kategorii, że to, skąd pochodzę, jednak determinuje moje losy, w jakiś sposób mnie ogranicza, że moja pozycja startowa jest zupełnie inna niż osób, które tam się urodziły czy wychowały. Nie było sensu się dłużej czarować marzeniami o podboju świata.
PAP Life: Wróciłaś z Anglii i związałaś się z Walijczykiem, Johnem Porterem. Byliście parą, macie córkę Polę, wspólnie nagraliście kilka płyt po angielsku. A siedem lat temu wyszłaś za mąż za Marka Graya, który jest Anglikiem. Przypadek?
A. L.: Chyba nie. Jeżeli wierzyć w to, że nie żyjemy tylko raz, że kiedyś już tu byliśmy i urodzimy się ponownie, to można założyć, że nie ma przypadków. To, że nas ciągnie w jakąś stronę, w pewne miejsca czy do konkretnego człowieka, musi mieć jakieś uzasadnienie. Mnie wiele razy zaskoczyła w życiu moc przeznaczenia. Może z tą Anglią łączyły mnie silne więzy w poprzednim wcieleniu? (śmiech). Mam córkę z Johnem, który jest Walijczykiem od lat zakotwiczonym w Polsce, mój mąż jest Anglikiem, nagrałam pięć płyt w Anglii, mam tam sporo znajomych, z którymi łączą mnie bliskie, przyjacielskie relacje. A zatem ta przeplatanka moich związków z Wielką Brytanią trwa cały czas.
PAP Life: Masz swoją Anglię w Warszawie.
A. L.: Trochę tak. W domu z konieczności mówimy z Polą po angielsku, bo Mark nadal nie zna dobrze polskiego, choć przeprowadził się tu dla mnie 8 lat temu. Ale we mnie samej chyba nic angielskiego nie ma. Brytyjczycy zachowują sporą rezerwę w kontaktach, są niezwykle uprzejmi, ale zdystansowani. Z moją otwartością, temperamentem, niestabilną naturą bliżej mi raczej do nacji południowych: Hiszpanów, Włochów czy Greków. Gdy chcę coś powiedzieć, to walę prosto z mostu, bez zastanowienia, co na pewno nie jest angielskie.
PAP Life: Często latasz do Londynu?
A. L.: Dość często. Rodzice i dzieci mojego męża mieszkają w Anglii, więc spotykamy się z nimi albo tam, albo tutaj. W Londynie studiuje córka Marka, on sam pracuje dla londyńskiej firmy. To się wszystko jakoś splata. Choć Londyn, do którego dziś wracam, to jest już inne miasto niż to, które pamiętam z mojego wyjazdu w połowie lat 90.
PAP Life: Przez wiele lat śpiewałaś wyłącznie po angielsku, teraz wróciłaś do śpiewania po polsku.
A. L.: To prawda, przez 12 właściwie nie śpiewałam po polsku. Kiedy byłam z Johnem, zawiesiłam działalność solową i graliśmy tylko w duecie. Co prawda John mówi po polsku, ale niezbyt gramatycznie, kiedy próbowaliśmy nagrać coś w naszym języku, to brzmiało to śmiesznie i niewiarygodnie. Łatwiej było mi śpiewać po angielsku niż jemu na polsku. Potem płytą „Hard Land of Wonder” wróciłam do śpiewania solo, ale ten album też był cały napisany po angielsku i nagrany w Anglii. Dopiero na płycie „Vena Amoris” wróciłam do ojczystego języka, choć też nagrałam ją w Anglii i z angielskimi muzykami. Najnowszy album „Śnienie” jest już cały po polsku i nagrany z polskimi muzykami.
PAP Life: Od lat mieszkasz w Warszawie. Inspiruje cię to miasto?
A. L.: Mnie inspiruje raczej przyroda, natura. Gdybym mogła, najchętniej mieszkałabym w lesie. Ale lubię Warszawę, która stała się moim rodzinnym domem zastępczym, bo tu mieszka mój brat z żoną i dziećmi oraz najbliższy przyjaciel, którego znam jeszcze z Piotrkowa Trybunalskiego. Za każdym razem, kiedy wracam do Warszawy, czuję, że jestem stąd, że tu zapuszczam korzenie. Wiem, że mimo marzeń o posiadaniu jakiegoś skromnego lokum na południu Europy, głównie ze względu na pogodę, na pewno nie byłabym w stanie na stałe wyemigrować. To jest zadziwiające, jak miejsce, w którym osiadamy, decyduje o naszym poczuciu tożsamości.
PAP Life: Skoro mówimy o ważnych dla ciebie miejscach, to muszę zapytać, dlaczego ślub z Markiem wzięłaś na greckiej wyspie Hydra?
A. L.: Hydra jest dla mnie wyjątkową kropką na mapie świata. Pokochałam ją dawno temu, kiedy jeszcze mało kto stąd wiedział o jej istnieniu. Pierwszy raz pojechałam tam ponad 15 lat temu, po przeczytaniu biografii Leonarda Cohena, który zawsze był dla mnie największym śpiewającym poetą. Z tej książki dowiedziałam się, że Cohen spędził na Hydrze wiele lat swojego życia, uciekał tam przez zgiełkiem Nowego Jorku, miał tam dom, w którym powstało wiele ważnych dla mnie piosenek. Wybrałam się więc na Hydrę sama, by tropić ślady Cohena, odwiedzałam miejsca, które rozpoznawałam z jego biografii, jego ulubione plaże, bary, w których przesiadywał, znalazłam też jego dom. Wtedy był to nie lada wyczyn, bo domu Cohena nie dało się znaleźć na żadnej mapie czy aplikacji w telefonie, po prostu trzeba było odliczać kroki, np. skręcić w prawo, potem daj czterdzieści kroków w lewo, za sklepem z zielonymi drzwiami prosto trzydzieści schodków pod górę itd. Na Hydrze nie ma ruchu ulicznego, aut ani motorów. Życie mieszkańców koncentruje się w okolicach portu, a całe miasto pnie się po skarpie w górę i jest usłane pajęczyną przesmyków dostępnych jedynie dla pieszych i osiołków, które są tam jedynymi środkami transportu. Dlatego to miejsce jest takie magiczne i zachowuje swój niezmienny urok. Kiedy podjęliśmy z Markiem decyzję o ślubie, od razu powiedziałam mu, że jeśli już, to chcę zrobić to tylko tam, w obecności najbliższych nam osób, gdzieś na maleńkiej dzikiej plaży. I tak właśnie wyglądał nasz ślub. Później kilkukrotnie byliśmy razem na Hydrze, choć przyznam, że ostatnio wracałam stamtąd zasmucona, bo „moja” wyspa stała się atrakcją turystyczną. Ale nadal po sezonie ją kocham. Marzę, by spędzić tam swoją emeryturę!
PAP Life: Jest miejsce, w którym jeszcze nie byłaś, a bardzo chciałabyś?
A. L.: Chciałabym wybrać się na długa wyprawę do Stanów, przemierzyć ten kraj samochodem, poznać różne jego oblicza. Byłam w Nowym Jorku, na Florydzie i w Chicago, ale nie widziałam tych prawdziwych Stanów, które są tak różnorodne, fragmentami wciąż dzikie. Stamtąd pochodzi przecież tylu artystów, którzy mnie inspirują. Taka wyprawa musiałaby trwać co najmniej kilka tygodni, więc też wymagałaby dokładnego zaplanowania. Wciąż jednak wierzę, że wszystko się może zdarzyć, więc na pewno kiedyś zrealizuję i to marzenie. Ale póki co przede mną promocja nowej płyty i trasa koncertowa, w którą ruszam już jesienią! (PAP Life)
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska
jc/
Anita Lipnicka – piosenkarka, autorka tekstów, kompozytorka. Karierę muzyczną rozpoczęła w wieku 19 lat, gdy została wokalistką zespołu Varius Manx, z którym nagrała dwie płyty „Emu” (1994) i Elf (1995). W 1996 roku rozpoczęła karierę solową. Za debiutancki album „Wszystko się może zdarzyć” otrzymała status trzykrotnie platynowej płyty. W latach 2003-2015 była w związku z Johnem Porterem, z którym razem nagrała cztery płyty. W 2016 poślubiła Marka Graya. W październiku ukaże się jej nowy album „Śnienie”.