„Nie śnią mi się wyprawy już zakończone. Nie wracam do przeszłości. To działa w inną stronę - w snach wyobrażam sobie to, co będzie w przyszłości, pojawiają się nowe pomysły projektów” - powiedział PAP 35-letni Bargiel.
PAP: Wejście bez wspomagania tlenem i zjazd na nartach z dwóch Gaszerbrumów sprawiło, że po raz kolejny przeszedł pan do historii himalaizmu - tym razem jako pierwszy człowiek globu, który w ten sposób zdobył wszystkie ośmiotysięczniki w Karakorum (w 2015 r. Broad Peak 8051 m, w 2018 K2 8611 m - PAP).
A.B.: Nie patrzę na to w kategorii pisania historii, czy +odhaczania+ szczytów. Robię to, co jest moją pasją. Ona mnie napędza do organizacji wypraw, realizowania projektu „Hic Sunt Leones”. Lubię wyzwania i stawianie celów sportowych.
PAP: Co było największym problemem podczas realizowania lipcowego projektu „Gasherbrum Ski Challenge”?
A.B.: Największą trudnością była nienajlepsza widoczność podczas wejścia na Gaszerbrum I. Była mgła i musiałem czekać ze zjazdem. Problemem były wysokie, jak na to miejsce, temperatury, co sprawiało, że w niższych partiach śnieg był głęboko przemoknięty. Warunki śniegowe były na obydwu szczytach przyzwoite, a teren podobny do tego, po którym na co dzień, w Tatrach swobodnie się poruszam.
PAP: A techniczne trudności? Porównywalne ze słynnym zjazdem z K2?
A.B.: Nie. Najtrudniejszy moment to Kuluar Japoński na Gaszerbrumie I, gdzie musiałem się posłużyć liną, by dokonać 20-metrowego zjazdu. Decydowały warunki, czyli mgła, która w tym momencie zalegała w tej partii szczytu. Ekspozycja i nastromienie w pozostałych częściach obydwu tras narciarskich było zdecydowanie mniejsze niż na K2. Tam linia zjazdu wymagała połączenia kilku dróg, a tu była dość oczywista, logiczna i przyzwoita.
- Były też momenty, gdy moja linia zjazdu przecinała drogę wspinaczy i musiałem czekać, by nie zrzucić na nich lawin. Bezpieczeństwo wszystkich na ścianie jest dla mnie zawsze najważniejsze. Nie chcę generować zagrożenia dla innych.
PAP: Czekał pan kilka razy podczas zjazdu… na drona, z którego filmowano akcję, ale także na szczytach, bo wszedł pan na nie za wcześnie… Jak zdradzili członkowie wyprawy wyprzedzał pan turystów wysokogórskich, którzy po drodze przygotowanej przez Szerpów, szli korzystając z butli tlenowych.
A.B.: Miałem dobrą aklimatyzację i można powiedzieć, że nie doceniłem swoich możliwości. Wychodziłem za szybko i musiałem zwalniać na końcu drogi, bo było jeszcze ciemno, a zjazd w takich warunkach jest zbyt ryzykowny. Akcja sfilmowania zjazdu z drona też jest wyzwaniem. Trzeba się nawzajem lokalizować, i to ja muszę czekać na drona, a nie on na mnie. Zresztą jeden dron rozbił się o skałę…
PAP: Który moment każdej wyprawy jest najbardziej przyjemny dla pana, a który najmniej?
A.B.: Zjazd to dla mnie zawsze frajda i duża nagroda po wielogodzinnej wspinaczce. Super forma przemieszczania się w górach, bo można minimalizować dyskomfort przebywania na dużych wysokościach.
PAP: Ile czasu zajęło panu pokonanie różnicy kilku tysięcy metrów z obydwu szczytów prawie do samej bazy, do miejsca do którego można zjechać po uszczelinionym lodowcu?
A.B.: Około półtorej godziny.
PAP: A czego nie lubi pan najbardziej?
A.B.: Zdecydowanie przygotowania rzeczy i pakowania. To największe wyzwanie, mimo że model organizacji wypraw przez ponad dekadę udało mi się już opracować.
PAP: Po raz pierwszy w działalności wysokogórskiej wyprawa obejmowała dwa cele. To dla pana było trudniejsze pod względem fizycznym, mentalnym niż pozostałe akcje zakończone zjazdami z ośmiotysięczników?
A.B.: Nie. Przed laty wchodziłem i zjeżdżałem na nartach z pięciu z rzędu szczytów siedmiotysięcznych w Tienszanie i Pamirze (Bargiel uczynił to w 2016 r. w 29 dni 17 godzin 5 minut, co jest rekordem czasowym w łącznym zdobyciu tych pięciu siedmiotysięczników - PAP). Oczywiście trzeba być dobrze przygotowanym fizycznie, ale przede wszystkim znaleźć kluczowe momenty - okna pogodowe i na Gaszerbrumach było podobnie.
PAP: Słynie pan ze znakomitej wydolności organizmu, ale profesjonalnego przygotowania w każdym aspekcie, więc także od strony żywieniowej. Ma pan jakąś ulubioną potrawę, słodkość podczas tego typu wysiłku?
A.B.: Jedzenie jest trudne na tej wysokości. Sprawdziły się wszystkie rzeczy i produkty zabrane z Polski: pasty, makarony, sery, wędliny, orzechy, miody, dżemy, a nawet polski, ciemny, pełnoziarnisty chleb. Miejscowe jedzenie jest monotonne: ryż, dhal (potrawa z roślin strączkowych - PAP) i ciapaty, czyli miejscowe naleśniki. Po kilku dniach, szczególnie w bazie, wszystko ma taki sam smak, i nie mogę na to patrzeć.
PAP: Przed atakiem szczytowym wspomaga się pan żelami energetycznymi, napojami izotonicznymi? Zdradzi pan skąd pan czerpie tyle energii i siły?
A.B.: Na żele i inne chemiczne rzeczy mam już +uczulenie+, bo przez wiele lat uprawiałem sport, startowałem w zawodach i te żele i batony były non stop wsparciem w rywalizacji. Teraz mnie od nich +odrzuca+. Piję tylko wodę z miodem, mogę zjeść jakąś zupę, czy naleśnika.
PAP: Menu w drodze na Gaszerbrumy?
A.B.: Chleb z dżemem i kisiel. Tak wiem, niewiele to. Naprawdę na tych wysokościach trudno coś jeść.
PAP: Wyprawa się skończyła, a pan już myśli o następnym wyzwaniu, celu?
A.B.: Nie. Musimy nabrać - jako ekipa - trochę dystansu, odpocząć, +złapać+ równowagę. Mam wizję co do kolejnego kroku, ale to nie jest moment na planowanie już teraz. Trzeba pożyć +w dolinach+ i wynagrodzić najbliższym długą nieobecność, a mam bardzo dużą rodzinę.
PAP: Jak długo +resetuje+ się pan po takiej wyprawie? Jest pan ratownikiem TOPR-u - ochotnikiem, jak zadzwoni telefon, że jest akcja to pan pójdzie już w następnym tygodniu?
A.B.: Dwa tygodnie będą odpoczywał, na pewno, ale bezczynnie za długo nie lubię siedzieć. Ostatnio oprócz przygotowania do wyprawy na Gaszerbrumy dużo czasu pochłonął mi międzynarodowy kurs przewodnicki. Mam nadzieję, że +nadrobię+ też tę moją nieobecność i będę brał udział w akcjach TOPR-u jesienią, gdy będę miał więcej czasu.
Rozmawiała Olga Miriam Przybyłowicz
sm/