W pobliżu Białego Domu z dnia na dzień przybywało zabitych deskami lokali. Na ulicach prowadzących do rezydencji prezydenta USA jeszcze w poniedziałek po zmroku widać było jeszcze latynoskie ekipy remontowe montujące drewniane osłony na witryny i drzwi. Przypomina to koniec wiosny i odbywające się wówczas gwałtowne antyrasistowskie protesty, gdy właściciele lokali w centrum Waszyngtonu decydowali się na podobne środki zapobiegawcze.
"Wygląda to bardzo ponuro i źle wróży. Nie mamy zaufania do siebie ani do instytucji" - ocenia spotkana przez PAP przed Białym Domem mieszkanka Waszyngtonu. Wielu przyznaje, że nie przypomina sobie podobnej sytuacji w okresie wyborczym.
W poniedziałkowy wieczór pod prezydencką rezydencją zgromadziło się kilkadziesiąt osób. Była grupa z bębnami, dziennikarze, gapie oraz kilkanaście osób dyskutujących o polityce. O wysłuchanie argumentów było trudno przez kakofonię ulicznych kaznodziejów, z których jeden, wzywając do nawrócenia, rytmicznie uderzał o asfalt wielką metalową rurą.
Restauracje i sklepy w pobliżu Białego Domu w większości były w poniedziałek czynne. O tym, że do zabitego deskami lokalu (łącznie z drzwiami) można wejść, świadczyły przyklejone do nich karteczki z napisem "otwarte".
Przedsiębiorcy z amerykańskiej stolicy nie chcą kusić losu. Z witryn u jubilerów w centrum zniknęła pokazowa biżuteria. W salonie Tesli nie ma już modeli samochodów, które dało się wcześniej zauważyć przez szybę z ulicy.
O swój biznes nie martwi się Kim, właściciel sklepu monopolowego w Chinatown. Mężczyzna uspokaja, że wszystko prawdopodobnie rozejdzie się po kościach i na ulicach miasta będzie spokojnie. Okolica nie cieszy się najlepszą renomą, stąd przedsiębiorca już dawno zainwestował w metalowe zasłony, które spuszcza na noc. "Gdyby doszło do grabieży, to nie ma znaczenia, czy osłona jest drewniana czy metalowa" - przyznaje zarazem.
Z Waszyngtonu Mateusz Obremski (PAP)