Polska Agencja Prasowa: Dla wielu bohaterów tej książki pierwszym zetknięciem się z władzą sowiecką był 17 września 1939 r. Wielu doświadczyło tego dopiero kilka lat później. Co łączy wszystkie wspomnienia o tym momencie, który zaważył na losach autorów publikowanych wspomnień?
Sebastian Warlikowski: Łączy je pamięć o wyjątkowej wrogości wobec Polaków. Funkcjonariusze sowieccy powtarzali więźniom, że są przedstawicielami „pańskiej Polski” i czeka ich kara w zgodzie z sowiecką sprawiedliwością. 17 września dla kilku bohaterów był dniem w środku walki. Często dowiadywali się o sowieckiej agresji z niejasnych plotek. Nikt nie wiedział, czy bolszewicy wkraczają jako sojusznicy, czy wrogowie. Jedna z relacji opisuje moment, w którym dowódca sowieckiego czołgu wychylił się z włazu i krzyknął do polskich żołnierzy: „Niech żyje Polska!”. To wprawiło Polaków w jeszcze większą dezorientację, tym bardziej że później padły strzały w powietrze. Dopiero wówczas okazało się, że sowieci są wrogami, którzy wypełniają sowiecko-niemiecką umowę o rozbiorze Polski.
Po aresztowaniu lub wzięciu do niewoli następowały przesłuchania. Funkcjonariusze tłumaczyli Polakom, że są wrogami zagrażającymi systemowi sowieckiemu i dlatego muszą przejść ścieżkę reedukacyjną, której elementem była praca przymusowa w jednym z obozów Archipelagu Gułag. Podobny schemat dotyczył aresztowanych przez NKWD po ponownym wkroczeniu Armii Czerwonej w 1944 r. Wówczas ofiarami terroru padali żołnierze podziemia niepodległościowego, które dla sowietów było nielegalną organizacją wymierzoną w nowy porządek. To nastawienie sprawiało, że Polacy byli obdarzani szczególną wrogością.
Już na Kołymie lub w innych obozach Polacy dowiadywali się od funkcjonariuszy NKWD, że celem ich pracy nie jest odbycie kary, ale to, aby „zdechli”. Wszyscy więźniowie, którym udało się przeżyć, podkreślali, że Kołyma nie była karą, lecz umieraniem rozłożonym w czasie.
PAP: Jeden z więźniów wspomina, że podstawą działania obozów było założenie, iż „NKWD nigdy się nie myli”. W jaki sposób Polacy uczyli się funkcjonowania w nowej rzeczywistości i potrafili przystosować się do „nowego świata”?
Sebastian Warlikowski: Proszę pamiętać słowa gen. Władysława Andersa oraz Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, którzy podkreślali, że słysząc słowo „Kołyma”, truchlano. Wypowiadając je, zniżano głos. Wokół Kołymy krążyła legenda, porównywano ją z Auschwitz. Mówiono o „białym krematorium”. Przystosowanie do tej rzeczywistości było tym trudniejsze, że nieprzypadkowo nazywano to miejsce „cudną” lub „przeklętą” planetą. Znajdowała się w części kontynentalnej imperium sowieckiego, ale od reszty kraju była oddzielona pasmem górskim, a od reszty świata oceanem. Kołyma była dostępna głównie drogą morską, i to wyłącznie przez kilka miesięcy roku, gdy wody morskie nie były skute lodem. Pamiętajmy, że mrozy na Kołymie sięgają -70 stopni. Do dziś tamtejsi mieszkańcy, gdy jadą do innej części Rosji, mówią, że „jadą na kontynent”. Nie zapominajmy, że więźniowie tworzyli zróżnicowaną mozaikę narodowościową, a to prowadziło do wielu konfliktów. Władze sowieckie mieszały także więźniów politycznych i kryminalnych. Funkcjonariusze NKWD szybko dochodzili do porozumienia z kryminalistami, którzy w ten sposób trafiali na szczyt obozowej hierarchii. Kryminaliści mieli przyzwolenie na zaprowadzanie porządku. Enkawudzistów nie interesowały ich „metody”, a to sprawiało, że zdarzały się morderstwa.
Kryminaliści mieli również przywilej zwolnienia z wykonywania pracy. Ich normy wyrębu drewna lub wydobycia surowców musieli wyrabiać pozostali więźniowie. W ten sposób praca stawała się jeszcze większą udręką i wyniszczała siły zesłańców. W takich warunkach istotą przetrwania było zaadaptowanie do nowych warunków, m.in. poprzez kombinowanie, wzajemną pomoc i zdobywanie ważnych informacji. Taką bezcenną informacją mogło być m.in. to, w jaki sposób zdobyć pracę w kuchni lub stołówce i tam najeść się przypaloną kaszą. Pomaganie sobie nawzajem znacząco zwiększało możliwość przetrwania. Rzeczywistość sowieckich obozów pokazywała, że trudno być człowiekiem, ale zarazem bycie nim procentowało. Na drugim biegunie znajdowały się drastyczne sposoby na przetrwanie, takie jak samookaleczenie, aby uniknąć najcięższej pracy fizycznej w nieludzkich warunkach. W ten sposób można było trafić do punktu medycznego, gdzie panowały nieco lepsze warunki.
PAP: Były też „psychologiczne” sposoby na przetrwanie. Jeden z więźniów wspominał, że przeżycie ułatwiało m.in. opowiadanie innym o tym, co jadło się na wolności. Pochodził ze stosunkowo zamożnej rodziny, więc jego historie wywoływały szczególne zainteresowanie. W jaki sposób pozwalało to przeżyć, często aż do roku 1955?
Sebastian Warlikowski: Obozy na Kołymie funkcjonowały do 1957 r. Ci, którzy nie trafili do Armii Andersa i przeżyli, dopiero wówczas wracali do „nowej Polski”, która miała niewiele wspólnego z krajem, który pamiętali. Ich rodzinne strony często znajdowały się poza granicami Polski. Przekroczenie dawnej granicy Polski było dla nich wydarzeniem wzruszającym, ale za chwilę Polacy, którzy pozostali w tych stronach, mówili im, że to już nie jest Polska. Zetknięcie się z tą rzeczywistością było dramatycznym przeżyciem, ponieważ okazywało się, że dawnego świata już nie ma i trzeba budować życie na nowych fundamentach. Powracający szybko dostrzegali też, że nie mogą w otwarty sposób mówić o swoich przeżyciach.
Wspominanie dawnego życia było jednym ze sposobów na przetrwanie. Więźniowie zbierali się i opowiadali, co jedli lub zjedzą, gdy powrócą w rodzinne strony. Wielu wspominało, że ostatnią deską ratunku był także śmiech. Ich poczucie humoru było specyficzne, ale stwarzało psychiczną barierę przed uznaniem, że jedyne, co ich czeka, to powolna śmierć. Tak budowało się morale więźniów.
Często pytano byłych więźniów o to, o czym myśleli, będąc na Kołymie. Jeden z nich odpowiedział, że o niczym. Myślał tylko o tym, co będzie, a nie tym, co dotyka go codziennie. Inny więzień kończył swoje wspomnienia refleksją o zapomnieniu w obozie o normalnym świecie. Mówił, że istniał dla niego tylko świat, w którym można było w każdej chwili zginąć. Inny więzień twierdził, że nie ma sensu opowiadanie o życiu w obozie tym, którzy go nie przeżyli, bo to jak mówienie „ślepemu o kolorach”. Wielu zaznaczało, że to, czego doświadczyli, powinno być wyrzucone z pamięci.
PAP: Na ostatniej stronie pana książki znajduje się fotografia pomnika ku czci ofiar Kołymy. Takich pomników jest we współczesnej Rosji sporo. Jak pogodzić te formy pamięci o zbrodniach komunizmu z wybielaniem tego okresu przez władze współczesnej Rosji lub wpisywaniem ich w program budowy imperium?
Sebastian Warlikowski: Myślę, że to rodzaj „schizofrenii historycznej”. Pomnik „Maski Boleści” znajduje się w Magadanie. Monument odsłonięto w 1996 r. W Magadanie był również inny pomnik. W 1989 r. przed ratuszem wzniesiono popiersie Eduarda Berzina, który był jednym z najważniejszych twórców systemu obozów na Kołymie. W tym czasie powracała świadomość tego, czym był system łagrów. Wciąż żyło tam wielu byłych więźniów, którzy postanowili tam pozostać. Motywowały ich m.in. płace, które ze względu na skrajnie trudne warunki były dwa razy wyższe niż w innych regionach Związku Sowieckiego. Wszędzie były widoczne ślady zbrodni, tak namacalne jak kości więźniów przy drogach śmierci. Mimo to odsłonięto pomnik lokalnego współtwórcy tego systemu, odpowiedzialnego za zbrodnie.
Na pamięć o Kołymie i innych wyspach archipelagu wpływa też odmienność od niemieckich obozów koncentracyjnych. Gdy zwiedzamy Dachau, Auschwitz i inne miejsca zbrodni dokonanych przez niemiecki narodowy socjalizm, natykamy się na ślady tej tragedii, pomniki i ekspozycje muzealne. W ten sposób dowiadujemy się o losach ofiar. Historycy mają nieskrępowany dostęp do materiałów archiwalnych z tych miejsc. Zupełnie inaczej wygląda to w przypadku dawnych obozów sowieckich. Nie istnieje dokumentacja dotycząca ich funkcjonowania. Polityka współczesnej Rosji polega raczej na wmawianiu, że „to historia, do której nie należy wracać”. Oczywiście w ostatnich trzech dekadach podejmowano kroki, które miały na celu upamiętnienie ofiar zbrodni sowieckich. W 2008 r. ówczesny prezydent Dmitrij Miedwiediew złożył kwiaty pod Maską Boleści. Takie gesty, nawet ze strony formalnie najwyższego przedstawiciela władz Rosji, nie zmieniają jednak zasady przemilczania zbrodni komunistycznych. Wpływa na to również fakt, że system terroru był wymierzony w wiele narodów. Rosji trudno przyznać, że ZSRS, którego czuje się spadkobiercą (sam Władimir Putin w 2005 r. za największą katastrofę geopolityczną XX wieku uznał właśnie upadek Związku Sowieckiego), dokonywał mordów wobec tak wielu innych narodowości. W obecnej sytuacji geopolitycznej, kiedy obserwujemy przygotowania do świętowanego na Białorusi Dnia Wyzwolenia obchodzonego 17 września, należy przypominać o znaczeniu tego dnia oraz innych. Narzucenie takiej narracji sprawia, że zapomina się o więźniach łagrów i innych ofiarach zbrodni popełnionych przez system sowiecki.
PAP: Jak dotarł pan do wspomnień, które składają się na tę książkę?
Sebastian Warlikowski: To wspomnienia spisywane głównie w latach dziewięćdziesiątych przez weteranów Armii Andersa. Wyjątkiem są m.in. wspomnienia opublikowane już w latach sześćdziesiątych w Kanadzie. Większość zapisków to zbiory Związku Sybiraków, przechowywane m.in. w Ośrodku Karta. Wiele z nich kończy się wyrażaniem nadziei, że może w końcu kogoś zainteresują losy więźniów łagrów. Wspomnienia Jerzego Michalewskiego pozostały niedokończone. Ich autor nie zdążył spisać całości swoich losów, ponieważ był zajęty pomocą innym, którzy przeżyli. (PAP)
Rozmawiał: Michał Szukała