Pod koniec marca dziennikarz PAP spotkał się z Andrzejem Mularczykiem. Rozmawiali o serialu "Dom". Tekst wywiadu ukazał się 28 marca. Po odpowiedzi na pytania, Andrzej Mularczyk kontynuował swoje wspomnienia przez kilka godzin. Scenarzysta zmarł 21 czerwca br. w wieku 94 lat. Prezentujemy wybrane wątki jego wspomnień - ostatni wywiad, jakiego udzielił.
Polska Agencja Prasowa: Od ponad 70 lat pracuje pan jako dziennikarz, scenarzysta, reporter. W jaki sposób znajduje pan tematy swoich reportaży?
Andrzej Mularczyk: Może zabrzmi to banalnie, ale tak naprawdę najciekawsze tematy reportaży są bardzo blisko nas, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Wystarczy się rozejrzeć, dobrze wsłuchać w to, co mówią przypadkowo napotkani ludzie. Reporter musi mieć bardzo otwarty, wrażliwy słuch. Ważne też, aby chciał słuchać. Wtedy tematy pojawią się same. Jeździłem bardzo wiele po Polsce - autobusem, pociągiem, później własnym samochodem. W podróży ludzie chętnie się otwierają, opowiadają o losach swoich i cudzych. Zdarzało się, że zatrzymywałem się i zabierałem osoby, które czekały na autobus, autostopowiczów. Rzadko podróżowaliśmy w milczeniu. Zwykle opowiadali mi o swoich losach, czasem ciekawych, czasem banalnych. Starałem się wybierać z tego najciekawsze, nietuzinkowe wątki do swoich reportaży. Czasem zaskakiwali mnie niezwykłym dowcipem, tekstem, który później wypowiadali bohaterowie filmu czy serialu. Pewnego dnia podwiozłem osobę, która nie radziła sobie z życiem i sięgnęła po narkotyki, a w latach 70. był to temat tabu, bo przecież oficjalnie w PRL nie było narkomanów. "Wyłącz się, odpadnij" - mówiła i taki tytuł nadałem jednemu z reportaży w zbiorze "Czyim ja życiem żyłem".
Czasem reportaż musiał odczekać kilka, nawet kilkanaście lat, stawał się scenariuszem filmowym, a po latach życie dopisywało zaskakujący epilog. Podam przykład tematu, do którego przez ponad dwadzieścia lat wracałem kilka razy i za każdym razem - inaczej. Pod koniec lat 50., w Bieszczadach Bazyli H., Łemko wysiedlony podczas akcji "Wisła" powrócił potajemnie do gospodarstwa, w którym się urodził i wychował i podpalił je. Zginęło kilka osób, dom i zabudowania gospodarcze spłonęły. On znalazł się tam przypadkowo, bo był zawodowym kierowcą w pewnym mieście na zachodzie Polski, na ziemiach odzyskanych i został wysłany w delegację do Sanoka wraz z grupą innych kierowców po odbiór nowych autobusów z tamtejszej fabryki. Teoretycznie miał alibi, jednak świadkowie widzieli jeden z nowych autobusów na mało uczęszczanej drodze w pobliżu miejsca zbrodni i to był ślad, który zdradził sprawcę. Milicja aresztowała go, otrzymał wysoki wyrok. Wtedy byłem obecny na wizji lokalnej, gdzie w obecności prokuratora i milicjantów sprawca odtwarzał zdarzenie, czytałem akta sprawy, ona mną wstrząsnęła. Podpalił z zemsty, ponieważ nowi właściciele nie chcieli mu odsprzedać domu i ziemi, którą nadal po wysiedleniu uważał za swoją, choć z chałupy na skrawku ziemi przeprowadził się do murowanego poniemieckiego domu z dużym ogrodem. Każdy chce wrócić do domu, w którym się wychował, tęsknotę za nim można zrozumieć, ale nie usprawiedliwia to przecież zabójstwa niewinnych ludzi!
Na początku lat 70. wątek Bazylego H. stał się lejtmotywem odcinka "Numer próbny" w serialu "Droga" Sylwestra Chęcińskiego. Z nim świetnie mi pracowało się przy ekranizacji "Samych swoich". Niektóre wątki zmodyfikowaliśmy, bo serial ma swoje wymagania. Do akcji wszedł główny bohater Marian Szykuła, który zawsze pomagał innym, samemu wplątując się w kłopoty. W serialu pomógł wykryć prawdziwego sprawcę, choć przez chwilę sam był zatrzymany jako podejrzany o zbrodnię. Telewizja po raz pierwszy wyświetliła serial w 1975 r., później jeszcze wiele razy go emitowała. Historia miała swój finał w stanie wojennym. W 1982 r. pojechałem w Bieszczady. Miałem pewien ślad - słyszałem, że Bazyli H. wyszedł już z więzienia i jeździ taksówką. Odnalazłem go na postoju, wsiadłem i zamówiłem długi kurs - cofnęliśmy się o ponad 20 lat - do punktu wyjścia. Nie chciałem moralizatorstwa, potępiania go, tylko aby opowiedział mi, dlaczego tak postąpił. Ten epilog opisałem w "Czyim ja życiem żyłem". I tak niezwykła, tragiczna historia stała się tematem reportażu, scenariusza i ponownie - innego już reportażu zamykającego sprawę, w której narratorem był sprawca.
PAP: Ile jest Andrzeja Mularczyka w jego reportażach i scenariuszach?
A.M.: Całkiem sporo. Nie tylko mnie, ale i moich najbliższych. W serialu "Dom", w scenie sądu uczelnianego ZMP nad Talarem pokazałem własne przeżycia z początku lat 50., kiedy w redakcji tygodnika Związku Młodzieży Polskiej "Pokolenie" traktowano mnie i Jurka Janickiego pogardliwie jako inteligentów, których ostrzegano, że nie będziemy już potrzebni, bo "za kilka lat przedstawiciele klasy robotniczej ujmą pióra w swoje ręce".
W moich reportażach i scenariuszach pojawili się moi bliscy, mój ojciec. W filmie "Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni" opowiedziałem historię taty, który we wrześniu 1939 r. był dowódcą 2 Pułku Strzelców Konnych w Wołyńskiej Brygady Kawalerii. Jego podkomendni dokonali słynnego wypadu pod Kamieńskiem i nocą z 3 na 4 września zadali poważne straty niemieckiej kolumnie pancernej, spalili cysterny z benzyną, czołgi. (...) Nie musiałem długo szukać postaci do filmu "Sami swoi". Pierwowzorem postaci Kazimierza Pawlaka był mój stryj Jan Mularczyk, który z Boryczówki w rejonie tarnopolskim (ob. Ukraina) po wojnie trafił na Ziemie Odzyskane koło Ścinawy. Z kolei wątek Kargulów - wiecznych oponentów i sąsiadów Pawlaków, zbudowałem na podstawie autentycznych losów rodziny Denderysów.
PAP: Czy pańscy bohaterowie są w 100 procentach autentycznymi postaciami?
A.M.: Zwykle tak, choć czasem jedna postać składa się z kilku autentycznych pierwowzorów. Ta prawda jest dla mnie ważna, bo zwykle okazuje znacznie ciekawsza od literackiej fikcji. Życie pisze nieprawdopodobne scenariusze i dlatego warto z niego czerpać. W PRL nie o wszystkim można było pisać. Np. pracując z Jurkiem Janickim poruszaliśmy tematy kresowe. Władza tolerowała je tylko do pewnego stopnia. Już przy "Samych swoich" sondowałem, na ile można sobie pozwolić. Staraliśmy się przekazać więcej historycznej prawdy, niż w danym momencie można było opisać. (PAP)
Autor: Maciej Replewicz
kgr/