PAP: Niezłomni czy realiści? A może ludzie w sytuacji bez wyjścia? Kim byli członkowie polskiego podziemia antykomunistycznego zaraz po II wojnie światowej?
Prof. Rafał Wnuk: Poniekąd znaleźli się w sytuacji bez wyjścia, ale w niejednakowym stopniu dotyczyło to poszczególnych osób. Wiele zależało od tego, czy ktoś z nich był gotowy na ucieczkę w prywatność, co oznaczało jednocześnie rezygnację z walki o Polskę suwerenną. Wraz z końcem II wojny światowej członkowie podziemia byli skazani na przegraną, ale przynajmniej na początku mogli wybrać różne drogi. Jedną z takich możliwości była legalna, choć - jak się z czasem okazało - obarczona ryzykiem represji działalność polityczna w mikołajczykowskim PSL-u. Drugą drogą była działalność polityczna w podziemiu, a jeszcze inną - walka zbrojna. Wszystkie te formy oporu przeciwko rządom komunistycznym w Polsce skończyły się przegraną. W stalinowskiej rzeczywistości żadna forma niepodległościowej aktywności na wygraną nie miała bowiem szans.
PAP: Niektórzy liczyli na wybuch III wojny światowej, ale czy rzeczywiście po konferencji w Jałcie ktoś mógł jeszcze wierzyć w to, że Zachód Polski nie zostawi?
R.W.: Ówcześnie Polacy mieli wszelkie powody, by uważać, że świat, w którym przyszło im żyć, jest wysoce niestabilny. Pamiętajmy, że żyło wtedy pokolenie, które na własnej skórze doświadczyło różnych dramatycznych zwrotów: dwóch wojen światowych, wojny polsko-bolszewickiej, podpisania i zerwania paktu Ribbentrop-Mołotow, upadku państw zachodnich, a wreszcie upadku „tysiącletniej” Trzeciej Rzeszy.
Ludzie byli więc przyzwyczajeni do tego, że sytuacja polityczna szybko się zmienia i nie ma właściwie nic stałego. To pod wpływem takiego doświadczenia wiele osób podejmowało decyzję o oporze wobec systemu, który uważali za równie niestabilny jak ten, który dopiero co na ich oczach obrócił się w gruzy. Byli przekonani, że nie może być mowy o pokojowym, zgodnym współistnieniu tak biegunowo odmiennych od siebie systemów jak ten, który do Polski został wprowadzony wraz z wkroczeniem Armii Czerwonej, i tym zachodnim. Już wkrótce miało się okazać, że do konfliktu między tymi dwoma światami rzeczywiście doszło. Nikt się jednak nie spodziewał, że będzie to długa, kilkudziesięcioletnia zimna wojna.
Byli jednak tacy, którzy zakładali, że zanim dojdzie do nowej, „gorącej” wojny, oba światy będą potrzebować dłuższego czasu na złapanie równowagi i w związku z tym należy się spodziewać kilku, a może i kilkunastu lat względnego pokoju, więc zbrojny opór przeciwko komunistycznym porządkom nie ma sensu. Tych, co tak myśleli, nazywamy dzisiaj realistami.
PAP: Ale ci, którzy ten opór chcieli stawiać, chyba widzieli, że wraz z upływem czasu od końca II wojny światowej rachuby na szybki upadek systemu się nie spełniły?
R.W.: Oceniając postawy i zachowanie tych osób, trzeba uwzględnić okoliczności. Przede wszystkim to, że po upadku Powstania Warszawskiego aż do maja-czerwca 1945 roku poszczególne oddziały podziemia akowskiego nie miały kontaktu z dowództwem. W związku z tym dowódcy tych formacji podejmowali decyzje na własną rękę – jedni o kontynuowaniu oporu, a inni o powrocie do domu. Sytuacja się zmieniła wraz z wycofaniem przez Zachód uznania dla rządu londyńskiego i udzielenia go zdominowanemu przez komunistów Tymczasowemu Rządowi Jedności Narodowej. Obecność w tym gabinecie wicepremiera Stanisława Mikołajczyka, do niedawna szefa rządu na uchodźstwie, sprawiła, że bardzo wielu ludzi uznało dalszą walkę zbrojną za bezsensowną. Znaczna część żołnierzy wyszła z lasów, ale 30 procent tego nie zrobiło. Jedni dlatego, że wierzyli w powodzenie sprawy, inni zaś, bo nie ufali komunistom.
Spośród tych, którzy wyszli z podziemia, wielu tam zostało przez komunistów poniekąd znów wypchniętych. Jedni, bo groziło im aresztowanie, a inni, bo obserwując poczynania rządzących, szybko stracili złudzenia. Jednocześnie jednak podziemie słabło, bo kolejni dowódcy wycofali się z działalności, inni ginęli, a część uciekła na Zachód. W ich miejsce dowództwo nad poszczególnymi, liczącymi nawet kilkaset osób oddziałami obejmowali coraz częściej dwudziestoparolatkowie, ludzie wychowani przez wojnę, słabiej wykształceni od swoich poprzedników i ze słabszym kręgosłupem moralnym, więc słabła dyscyplina.
PAP: To przez to władze dostały argument do nazywania podziemia bandami?
R.W.: W propagandzie komunistycznych władz bandami nazywano akowców już dużo wcześniej. Przyspieszyła za to brutalizacja – i to z obydwu stron. Niektórzy członkowie podziemia żyli nadzieją, że komunistów uda się odsunąć od władzy przy urnie do głosowania. Okazało się jednak, że wybory z 19 stycznia 1947 r. zostały sfałszowane. Komuniści nie zamierzali bowiem liczyć się z wolą społeczeństwa. W tym właśnie momencie załamała się wiara wielu ludzi w szybkie zwycięstwo nad nowym reżimem, a gwoździem do trumny dla podziemia stała się ogłoszona miesiąc później – 22 lutego 1947 r. - amnestia. Wkrótce potem w podziemiu pozostały tylko jednostki i nieduże grupy, które stopniowo były wyławiane i rozbijane.
PAP: Tych, którzy w podziemiu wytrwali, dziś niektórzy chcieliby przedstawiać wyłącznie w dobrym świetle i nazywać "żołnierzami wyklętymi". Czy to trwanie rzeczywiście może służyć za podstawę do oceny moralnej i politycznej?
R.W.: Moim zdaniem to nie jest obiektywny miernik, chociażby z tego powodu, że część z tych, którzy wytrwali najdłużej, wcale nie zamierzała tego robić. Przykładem może być Stanisław Marchewka, ostatni oficer podziemia akowskiego, który zginął z bronią w ręku. Zanim do tego doszło, Marchewka, który miał na koncie udane ataki na posterunki i konwoje milicyjne w Grajewie, Łomży czy Szczuczynie, już w styczniu 1946 r. wyszedł z konspiracji. Wrócił do niej cztery lata później w obawie przed aresztowaniem, a zginął 4 marca 1957 r. Nieco krócej, do śmierci w 1954 r., w podziemiu wytrwał jego dowódca, a zarazem szef Inspektoratu Łomżyńskiego AK Jan Tabortowski. Wcześniej jednak skorzystał z amnestii 1947 r. i próbował ułożyć sobie normalne życie. To długie trwanie w podziemiu nie było więc kwestią ich wyboru, co oczywiście ich zaangażowania i twardości nie umniejsza.
Analizując losy różnych osób, doszedłem do tego, że o tym, kto wytrwał najdłużej, decydowały indywidualne, nieoczywiste predyspozycje. Trzeba było umieć zerwać wszystkie kontakty rodzinne, bo ludzie kontaktujący się z bliskimi byli mocno narażeni na wpadkę. Ważna była również umiejętność trzymania języka za zębami. Nie wolno było zdradzić się, kogo się zna, gdzie zamierza się pójść i co zrobić. Konieczne było także żelazne zdrowie. Bez tego ostatniego nie było mowy, by przeżyć w leśnej jamie lub wilgotnym bunkrze, z lichym wyżywieniem, bez dostępu do leków i lekarza. Przeciętny człowiek w takich warunkach nie jest w stanie przetrwać nawet kilku tygodni, a niektórzy spędzili tak kilka lat.
PAP: Czy nazywanie tych osób "żołnierzami wyklętymi" trafnie oddaje ich los? Dlaczego głośno o tych osobach stało się dopiero w ostatnich latach?
R.W.: Określenie „żołnierze wyklęci” w moim przekonaniu nie opisuje rzeczywistości, tylko ją wykrzywia. Po pierwsze, wielu działaczy antykomunistycznego podziemia nie uważało się za żołnierzy, tylko działaczy politycznych. Po drugie, należy sobie zadać pytanie, przez kogo zostali oni wyklęci. Według części zwolenników tego określenia - przez komunistów. Nie widzę powodu, by patrzeć na podziemie przez komunistyczne okulary. Inni twierdzą, jakoby to podziemie „wyklęła” powstała po 1989 r. wolna Polska. Takie podejście uważam za tyleż niemądre, co głęboko nieprawdziwe. Jest wręcz przeciwnie, dopiero w niepodległej III RP mogły się rozwinąć badania nad antykomunistycznym podziemiem. Po trzecie, określenie „żołnierze wyklęci” sugeruje, jakoby chodziło o wspólnotę wartości, czy wręcz jednolitą organizację. Tymczasem na powojenne podziemie składały się grupy i organizacje o bardzo zróżnicowanych programach, odmiennych profilach ideowych, ostro ze sobą rywalizujące, niekiedy zwalczające się z bronią w ręku. Nie istniała żadna organizacyjna czy polityczna „wyklęta” wspólnota.
Jeśli zaś chodzi o obecność tego podziemia w naszej historii, to trzeba sobie jasno powiedzieć, że od połowy lat 40. obowiązywała doktryna, iż władzy ludowej sprzeciwiała się wyłącznie drobna grupka faszystów i ludzi zwiedzionych, a komuniści doszli do władzy dzięki powszechnemu poparciu.
Historycy o powojennym oporze nie pisali, można było co najwyżej w „tygrysach” przeczytać coś o bandytach i reakcjonistach, bo tak wówczas nazywano ludzi podziemia. Nawet na emigracji pierwsze opracowania dotyczące tego tematu zaczęły się pojawiać dopiero w latach 80. Wiele zmieniła dopiero postawa ludzi zaangażowanych w trakcie stanu wojennego w solidarnościowe podziemie. Niektórzy z nich zaczęli bowiem traktować członków podziemia antykomunistycznego jako swoich poprzedników – tych, którzy realizowali te same wartości: antykomunizm i służba niepodległej Polsce. Dopiero jednak po przełomie 1989 roku pojawiła się możliwość poważnych badań naukowych, choć na początku tym zagadnieniem zainteresowana była tylko garstka historyków.
Kolejny przełomowy krok to powstanie IPN, bo pojawiła się szansa na dostęp do archiwów bezpieki. Gdy zaś działalność antykomunistycznego podziemia powojennego została wpisana do lansowanej przez prawicę polityki historycznej, nastąpił prawdziwy wysyp artykułów i książek. Wraz z postępem badań okazało się jednak, że obraz wydarzeń i uczestniczących w nich ludzi jest bardziej skomplikowany. Nie da się chociażby obronić pokazywania całego antykomunistycznego podziemia jako heroicznych bojowników bez skazy i nie chodzi tylko o relacje z mniejszościami narodowymi. O tych „skazach na pancerzach” pisał na przykład Piotr Zychowicz.
Antykomunizm podziemia powojennego okazał się jednak atrakcyjnym mitem dla części politycznego spektrum. Pod koniec pierwszej dekady XXI wieku ten temat został odkryty przez świat polityki jako swego rodzaju opowieść tożsamościowa i zaczął być coraz ważniejszy dla polityków, a nie tylko dla naukowców. W 2015 r. stał się zaś częścią oficjalnej polityki państwa. Chodziło o dowodzenie, że to właśnie te osoby, które po wojnie walczyły zbrojnie z komunistyczną władzą, zachowały się właściwie. Nastąpiła instytucjonalizacja, a z drugiej zaś strony - instrumentalizacja opowieści o podziemiu. Do dziś z czymś takim mamy do czynienia.
PAP: Co składa się na tę opowieść?
R.W.: Przede wszystkim dwa elementy, według których podziemie antykomunistyczne było jednością i że to była walka zbrojna. Oba te założenia są nieprawdziwe - podziemie antykomunistyczne wcale nie było jednością, a walka zbrojna była tylko jedną z możliwych postaw reprezentowanych przez tamtych ludzi. Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość powstało jako organizacja, która miała być w założeniu niewojskowa, a na jakieś 100 tysięcy ludzi, którzy przez podziemie powojenne się przewinęło, w lesie z bronią w ręku w ręku walczyło zaledwie 20-22 tysiące. Mit żyje już jednak własnym życiem i są takie osoby, które nie chcą przyjąć wiedzy, która ten mit mogłaby naruszyć.
PAP: Czy coś oprócz mitu po podziemiu zostało?
R.W.: Mit to wcale nie tak mało, nie należy lekceważyć znaczenia siły, z jaką działa na wyobraźnię społeczną. Mit o "żołnierzach wyklętych" jest kolejnym wcieleniem romantycznego myślenia o historii. Takiego, w którym najwyższą wartością jest walka zbrojna, a najwyższym dowodem oddania ojczyźnie - śmierć na polu walki.
Jednocześnie jednak warto pamiętać, że to właśnie Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość - najważniejsza organizacja powojennego podziemia - odwołała się do koncepcji walki bez walki. To na tej idei bazowały opozycja antykomunistyczna z lat 70. i 80. oraz "Solidarność". Niektórzy spośród ówczesnych opozycjonistów zdobywali szlify jeszcze w Armii Krajowej i podziemiu antykomunistycznym. Świadomie rezygnowali z walki zbrojnej, odwołując się między innymi do klęski Powstania Warszawskiego.
PAP: Czy da się porównać położenie opozycji z późnych lat PRL-u z tym, w którym było podziemie poakowskie?
R.W.: Sytuacja konspiratorów z pierwszych lat powojennych przypomina grecką tragedię, gdzie każdy wybór jest mniej lub bardziej zły. Wojenne pokolenie straciło wolną ojczyznę i rozpaczliwie starało się ją odzyskać, na co nie było wówczas szansy. Opozycja późnego PRL-u to ludzie nie tyle odrzucający system polityczny, ile próbujący go zreformować, zbudować „socjalizm z ludzką twarzą”. Zasadniczo różny był też poziom ryzyka. Konspiratorzy z lat 40. i 50. na co dzień musieli się liczyć z utratą życia lub spędzeniem wielu lat w ciężkim więzieniu. Opozycjoniści lat 70. i 80. mogli stracić pracę, niekiedy spędzić w celi kilka miesięcy, rzadziej lat, w zdecydowanie łagodniejszych już warunkach. Ryzyko śmierci było nieporównanie mniejsze. To zasadnicza różnica. (PAP)
Rozmawiał Józef Krzyk
Książka "Niezłomni czy realiści? Polskie podziemie antykomunistyczne bez patosu" Rafała Wnuka i Sławomira Poleszaka ukazała się nakładem Wydawnicwa Literackiego w Krakowie.
Prof. Rafał Wnuk jest dyrektorem Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku oraz badaczem antysowieckiego i antyniemieckiego oporu, dr Sławomir Poleszak jest pracownikiem Instytutu Studiów Politycznych PAN oraz Ośrodka "Brama Grodzka" w Lublinie.
kno/