PAP Life: Ostatnio ciągle ktoś ogłasza, że będzie robił stand-upy. Niedawno zrobił to Paweł Domagała, z nowym stand-upem ruszył w Polskę Maciej Stuhr. Skąd się wzięła moda na stand-up? Czy to kura znosząca złote jajka?
Rafał Rutkowski: Stand-up stał się bardzo popularny. Przez ostatnie 12-13 lat widownia stand-upowa w Polsce rosła z roku na rok niebywale. Teraz już nie dziesiątki, ale setki tysięcy ludzi kupuje bilety na stand-up. To się zrobiła duża sprawa, jeżeli chodzi o popularność, zasięgi i spore pieniądze, które stały się możliwe do wyciągnięcia.
Stand-up wydaje się też bardzo prosty, dlatego że do jego organizacji potrzebujesz w zasadzie kawałka sceny, mikrofon i światło. W porównaniu do kabaretu czy do teatru, w stand-upie stosunek zysków do nakładów jest bardzo kuszący. Wyobraź sobie, że na scenę, która liczy 200 osób, przyjeżdża spektakl, w którym gra pięciu aktorów. Do tego potrzebny jest cały samochód dekoracji, akustyk, oświetleniowiec, trzeba robić próby itd.. A w stand -upie przyjeżdża jeden pan, staje z mikrofonem i to wystarczy. Prawda, że jest różnica?
Wreszcie, po trzecie, stand-up wydaje się niektórym osobom łatwy. Jestem zabawny, opowiadam żarty w domu, wszyscy się śmieją, więc zostanę komikiem i zarobię dużo pieniędzy. Oczywiście, potem się okazuje, że to nie jest takie proste. Ale naturalną rzeczą jest, że aktorzy, którzy mają umiejętność rozśmieszania, biorą się za stand-up. Maciek Stuhr, zanim został aktorem, robił kabaret, więc on, mówiąc kolokwialnie, ma papiery na to, żeby robić stand-up. Tomek Karolak jest facetem z charyzmą, dowcipnym, z osobowością. Paweł Domagała robił stand-up, zanim został piosenkarzem. Oni absolutnie mogą robić świetny stand-up. A przy okazji sukces komercyjny murowany.
PAP Life: Wiadomo, że znane nazwisko przyciąga. Ale kariery w stand-upie robią też kompletnie nieznane osoby.
R.R.: Pytanie, czy im się to spodoba czy nie, czy zostaną na dłużej, czy też mają takie podejście - szybko realizujemy projekt, zbijamy kasę i spadamy. Do stand-upu wchodzi mnóstwo ludzi popularnych z TikToka, Instagrama czy YouTube’a, którzy często zostali do tego namówieni przez producentów chcących to zmonetyzować. Mówią im: „Napisz godzinę śmiesznego tekstu. Ja ci to sprzedam i zarobimy mnóstwo pieniędzy”. A czy to jest stand-up czy nie, to już widownia oceni. Bo czasami ja bym to nazwał „spotkaniem z ciekawym człowiekiem” albo „wieczorem z…” Ale tak jest na całym świecie.
PAP Life: Mam takie wrażenie, że stand-up stał się ogromnym segmentem polskiej rozrywki, który mainstream przeoczył.
R.R.: Zgadzam się. Powiem coś więcej: Polska jest fenomenem, jeżeli chodzi o występy na żywo. Na przykład tzw. teatr objazdowy. Prawdopodobnie jeździ teraz około 200 tytułów teatralnych i jest to ogromna gałąź organizacyjno-producencka. Podobnie jest ze stand-upem. Tylko że stand-up rozwinął się tak szybko, że tzw. mainstream dziennikarski był w szoku, kiedy okazało się, że jeden stand-uper sprzedaje katowicki Spodek. I nazywa się Pacześ, a nie Podsiadło.
PAP Life: Rafał Pacześ był jakiś czas temu u Kuby Wojewódzkiego. Ostatnio odwiedziła go też Wiolka Walaszczyk.
R.R.: Nie tylko oni. Już kilku komików stało się znanymi celebrytami. Ale dziś to Pacześ jest absolutnym numerem 1 w stand – upie. Ja porównuję karierę stand-upu w Polsce do kariery hip-hopu i rapu, których ani radio, ani telewizja długo nie puszczały. Bały się bowiem tej otoczki subkultury blokowiska, która się z nimi wiązała. A nagle się okazało, że koncerty są wyprzedawane. Wtedy stacje radiowe się obudziły i komercyjny sukces odnieśli choćby Taco czy Quebonafide.
PAP Life: Stand-upem zająłeś się ponad 10 lat temu, więc byłeś jednym z pierwszych. Konkurencja ci teraz nie przeszkadza?
R.R.: Nie, to jest tylko wyzwanie organizacyjne. Chodzi o liczbę sal, itd.. Początki stand-upu były takie, że stand-uperzy dzwonili do siebie i pytali się, kto np. będzie wkrótce w Częstochowie. Po to, żeby się nie kanibalizować. Teraz nie ma już czegoś takiego. W małych miejscowościach, 10-15-tysięcznych potrafi być raz na tydzień występ stand-upowy, a pamiętajmy, że ludzie mają określoną ilość pieniędzy w portfelu. Natomiast ja przez lata na tyle zdobyłem swoją publiczność, że mimo że rośnie konkurencja, mam tzw. stałą wzrostową. Cały czas staram się pisać coraz lepsze teksty i mam większą radość z tego niż 10 lat temu.
PAP Life: Na twoim Instagramie przeczytałam, że ze swoim nowym programem „Żarty dla mas” w niespełna dwa miesiące odwiedziłeś 33 miasta, m.in. Górę Kalwarię, Suwałki, Kutno, Nowy Tomyśl, Siemiatycze Śląskie, itd.. Nie męczy cię takie życie w trasie?
R.R.: Gdyby mi się nie chciało, to bym tego nie robił. Dla mnie od początku stand-up był pasją. Musiałam poświęcić trochę swojego aktorstwa, zrezygnować z niektórych propozycji, czasu, nawet pieniędzy, bo przez jakiś czas dokładałem do stand-upu. Byłem przecież nieznany jako komik, występowałam w małych salkach, nie zawsze bilety się wyprzedawały. Poza tym moja kariera aktora też polegała na tym, że z teatrem Montownia jeździłem po całej Polsce, a nawet Europie, więc jeżdżenie mam wpisane w kod DNA.
PAP Life: Dzisiaj też wyjeżdżasz w trasę?
R.R.: Za dwie godziny - wieczorem mam występ w Bełchatowie. Wczoraj wróciłem z Włoszczowy. Teraz jest o tyle łatwiej, że dzieci są już dorosłe i nie musimy z żoną ich pilnować. Dlatego kiedyś jeździłem w trasy sam, bo Magda musiała zostać w domu, ale od jakiegoś czasu jeździmy razem. Można powiedzieć, że przeżywamy drugi miesiąc miodowy. A poza tym, ja lubię podróżować, lubię występować w nowych miejscach. Fascynuje mnie też to, że w małych miejscowościach są dziś sceny, które mają pojemność np. Teatru Polonia w Warszawie, w którym regularnie występuję.
PAP Life: Czy publiczność stand-upowa jest wszędzie podobna, czy w różnych miejscach co innego ludzi śmieszy?
R.R.: Wydaje mi się, że różnice są kosmetyczne, dlatego że wszyscy, którzy chodzą na stand-up na żywo, oglądają go regularnie na YouTube, który jest kosmopolityczny. Początkowe lata stand-upu były ciężkie. Zdarzało się, szczególnie w mniejszych miejscowościach, że ludzie byli w lekkim szoku, że takim językiem ktoś mówi publicznie ze sceny, padają wulgaryzmy, itd.. Ale teraz już wiedzą, czego mogą się spodziewać i przychodzą po to, żeby się pośmiać, rozerwać i zapomnieć o świecie. Dwa dni temu po występie dostałem na Instagramie prywatną wiadomość od chłopaka, który napisał, że bardzo mi dziękuje, bo ma ciężką depresję, a dzięki mnie przez półtorej godziny miał wolną głowę od swojej choroby. To bardzo motywuje.
PAP Life: Zdarzyło ci się, że ludzie nie śmiali się z jakiegoś żartu, albo nawet wyszli z sali?
R.R.: To się zdarzało i nadal zdarza, choć coraz rzadziej. Takie sytuacje są wpisane w stand-up, bo mówienie żartów, czyli próba rozbawienia obcych ludzi, zawsze jest obarczona ryzykiem. Ktoś nie zrozumie żartu, będzie miał inne poczucie humoru. A może będzie poniedziałek i będzie zmęczony po weekendzie. A może po prostu nie podpasuje mu moja osobowość. Różne warunki sprawiają, że na końcu człowiek się śmieje albo nie. Oczywiście to jest stres dla komika i wtedy trzeba przejść do następnych żartów. To jest coś takiego, jak po przegranej piłce w meczu tenisowym - trzeba natychmiast o niej zapomnieć i grać następną z czystą głową. Zawsze powtarzam, że komik nie jest politykiem - teoretycznie może mówić, co mu ślina na język przyniesie. Ludzie czasami mylą pojęcia i obrażają się na komika za pewne żarty. Jednak tu się nie ma co obrażać. Po prostu więcej na tego komika nie chodź i tyle.
PAP Life: Dziś ludzie oczekują też od polityków, że będą robić show i niektórzy politycy zachowują się jak komicy.
R.R.: Polityka się stabloidyzowała. Polityk częściej myśli, jaki bon mot powiedzieć, żeby to zażarło w mediach, niż żeby wystąpić z jakimś nowym pomysłem, który zmieniłby kraj. Jeśli polityk powie coś śmiesznego, zaliczy jakąś wpadkę, to TikTok, Instagram, YouTube, Twitter natychmiast to powielają i ludzie to oglądają. Problem polega na tym, że błyskawicznie zapominają. To są tzw. gównoburze, które trwają góra kilka godzin, może dobę. Więc politycy są przez to zepsuci, bo wiedzą, że nawet, jak strzelą coś, za co kiedyś musieliby się podać do dymisji, to teraz nie muszą się tego bać. Ale moim zdaniem to wszystko ma tzw. krótkie nóżki. I w polityce, i w sporcie, i w sztuce. Patrzę na komików, którzy zabłysnęli czymś, co nie wynikało z ich pracy, warsztatu, tylko jakimś przypadkiem podskoczyły im zasięgi. Ale to potem zaraz siadało. Moim zdaniem coś, co jest wartościowe, musi być wypracowane. Wtedy jest szansa, że przetrwa dłużej.
PAP Life: Poczucie humoru jest ogromnym atutem. Można się nauczyć być zabawnym?
R.R.: Każdy może się wyuczyć anegdoty, żartu, bon motu, który w towarzystwie wywoła śmiech i ludzie stwierdzą: „O, to jest zabawny człowiek”. Mimo że on kompletnie nie ma poczucia humoru. Natomiast samego wyszukiwania żartu w rzeczywistości, czegoś, co bawi lub umiejętności rozśmieszania, już nie da się nauczyć. To jest dar, tak jak dobry słuch.
PAP Life: Swoją żonę poderwałeś na jakiś żart?
R.R.: Wydaje mi się, że tak. Jeżeli chodzi o stosunki damsko-męskie, to zawsze uważałem, że to jest u mnie o wiele mocniejsza strona niż wygląd. A kobiety na szczęście lubią zabawnych facetów.
PAP Life: Kiedy odkryłeś w sobie umiejętność rozśmieszania?
R.R.: Bardzo wcześnie, w podstawówce. Zaczęło się od opowiadanie żartów w szkole, robienie jakiś skeczy kabaretowych na koloniach, śmiesznych występów. Lubiłem to, umiałem i sprawiało mi to frajdę. Szybko się zorientowałem, że inni chcą mnie słuchać.
PAP Life: I dlatego poszedłeś na aktorstwo?
R.R.: Absolutnie nie. W Białymstoku, z którego pochodzę, chodziłem na kółko teatralne. Pomyślałem sobie, że spróbuję się dostać na aktorstwo, jako że już wtedy występowałem amatorsko. Ale kiedy już dostałam się do szkoły teatralnej, to zorientowałem się, że to jest coś absolutnie innego, bardzo trudnego, ciężkiego i niemającego nic wspólnego z moim wyobrażeniem o tym zawodzie. Na studiach odkryłem piękno tego fachu, zapomniałem o komedii i chciałem być aktorem tak w ogóle. Po skończeniu PWST razem z kolegami chcieliśmy grać i założyliśmy teatr Montownia. Spodobało mi się aktorstwo teatralne, gdzie można być postacią przez dwie i pół godziny przez przerwy, bez montażu, bez zastopowania ujęcia, jak jest to w kinie czy serialu.
PAP Life: Ale graliście nie tylko spektakle komediowe?
R.R.: Jeśli mieliśmy pomysł na sztukę dramatyczną, to graliśmy. Własny teatr pozwalał nam na pewien rodzaj niezależności i spełnianie marzeń. Dlatego jako aktor jestem spełniony, bo zagrałem sporo dramatycznych ról.
PAP Life: Dziś Montowni już nie ma?
R.R.: Montownia istnieje jako czwórka aktorów. Gramy kilka przedstawień pod afiszem teatru Montownia w teatrach Krystyny Jandy. Natomiast ograniczyliśmy naszą działalność, bo każdy z nas robi wiele rzeczy indywidualnie. Dziś dla nas ten teatr to jest coś w rodzaju ekskluzywnego klubu, który od czasu do czasu, gdy pojawi się jakiś pomysł, będziemy aktywować.
PAP Life: Jesteś postrzegany jako aktor komediowy. Nie przeszkadza ci, że zostałeś tak zaszufladkowany?
R.R.: Nigdy nie rościłem sobie prawa, że jestem aktorem uniwersalnym, który może zagrać wszystko. Dosyć szybko zrozumiałem, że zostałem stworzony do komedii przez to, jak wyglądam, jak się ruszam, jak mówię. Doszło do tego moje poczucie humoru i chęć bawienie ludzi. To spowodowało, że pozbyłem się frustracji i pewnego rodzaju hamulca, i poszedłem w komedię na sto procent. Na Zachodzie komedia jest wyżej ceniona niż u nas, dlatego znani komicy są często bardzo bogatymi ludźmi. U nas ta gratyfikacja za zrobienie komedii jest dużo gorsza i jak ktoś został zaklasyfikowany jako aktor komediowy, to przestają go cenić jako aktora dramatycznego i nie dostaje poważnych propozycji. Rynek jest niewielki, a żyć z czegoś trzeba. Moim zdaniem komedia jest najtrudniejszą ze sztuk. Człowiek wychodzi ze sztuki dramatycznej, nie wie, o co chodzi, ale myśli: „Może nie zrozumiałem, może coś w tym jest”. A komedię łatwo ocenić. Nie rozśmieszyła mnie, to znaczy, że jest kiepska.
PAP Life: Podobno kiedyś występowałeś w Rossmannie, żeby zarobić na życie?
R.R.: Takich występów, żeby zarobić na rodzinę, miałem mnóstwo. Każdy aktor może powiedzieć tonę anegdot na ten temat. Artystą się bywa. Moje życie prywatne zawsze było dla mnie najważniejsze, a kiedy masz dwójkę dzieci, dom, kredyt, to musisz to wszystko ogarnąć, a nie przebierać - to wezmę, tego nie. Ten występ w sklepie Rossmanna był jedną z rzeczy, którą dziś wspominam anegdotycznie, natomiast wtedy była to dla mnie ciężka rzecz do przełknięcia.
PAP Life: Co robiłeś w Rossmannie?
R.R.: Mówiłem fragmenty mojego one-man show. Wcześniej występowałem na imprezach firmowych - to normalne. Tylko w tym przypadku nikt mnie nie uprzedził, że scena będzie w sklepie. Po przyjeździe na miejsce miałem taką myśl, że nie wystąpię. Pamiętam, że zadzwoniłem do mojej żony. Mówię jej, że to jest straszne i czy możemy sobie na to pozwolić, że nie zarobię tych pieniędzy. Magda odpowiedziała, że te pieniądze, które dziś mieliśmy zarobić, wydaliśmy już dwa miesiące temu, bo poszły na rachunki, więc dumę mogę schować sobie w kieszeń.
PAP Life: Masz jeszcze czas na aktorstwo?
R.R.: Jestem zawodowym aktorem, to jest mój zawód i będę go uprawiał do końca życia. Gram w teatrze, od czasu do czasu robię jakieś filmy, ostatnio skończyłem serial. Reżyseruje go Kinga Dębska, którą uwielbiam jako reżyserkę. Grałem w kilku jej filmach.
PAP Life: Oczywiście grasz rolę komediową?
R.R.: Właśnie nie. Kinga dała mi szansę i obsadziła mnie w roli bardzo dramatycznej. Cieszę się, że mam okazję pokazać też takie barwy mojej osobowości aktorskiej.
PAP Life: W ubiegłym roku skończyłeś 50 lat. Wiek jest jakimś ograniczeniem dla stand-upera?
R.R.: Uważam, że komik im starszy, tym lepszy. Oczywiście jeśli jego mózg funkcjonuje, bo jak masz demencję, to odpadasz. Ale nawet komik, który ma już ileś lat i ciężko mu cały czas stać na scenie, może usiąść na krześle. Natomiast starszy komik umie wyciągnąć esencję z tematu i z mniejszej liczby słów zrobić piekielny żart. Mam nadzieję, że teraz wchodzę w moje najlepsze lata, jeżeli chodzi o bycie stand-uperem. Natomiast prywatnie, przy okazji tych urodzin, naszła mnie taka refleksja, że czas zasuwa strasznie szybko. Dlatego, jeśli chce się coś zrobić, to trzeba kreować okazje i je wykorzystywać, a nie czekać, a nuż się kiedyś przydarzy. Bo się nie przydarzy. Albo się przydarzy, tylko człowiek tego nie zauważy. Podjąłem w życiu mnóstwo głupich decyzji, ale te najważniejsze okazały się słuszne. Tak było z moją żoną, po którą pojechałem do Szwecji, rzuciłem wszystko, mimo że była z innego kraju i jeszcze miała dziecko. Tak było z moim aktorstwem. Ale stwierdziłem, że muszę spróbować i z Białegostoku pojechałem do Warszawy. I tak było ze stand-upem. Dziś cieszę się, że jestem tu, gdzie jestem. (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz
ep/
Rafał Rutkowski- aktor i stand-uper. Ukończył PWST w Warszawie (1996). Ma na koncie role w wielu filmach i serialach telewizyjnych (m.in. „Usta usta”, „Przepis na życie”, „Juliusz”). Od 1996 roku związany z Teatrem Montownia, którego jest współzałożycielem. Komik podróżuje obecnie po Polsce ze swoim czwartym solowym programem, "Żarty dla mas".