Jak podało w komunikacie dowództwo odpowiedzialne za region Bliskiego Wschodu, celami kilkudziesięciu uderzeń były obozy, przywódcy i agenci Państwa Islamskiego, a łącznie uderzeń było ponad 75. W operacji wykorzystano bombowce B-52, myśliwce F-15 i samoloty szturmowe A-10.
CENTCOM podał, że wciąż ocenia skutki uderzeń, lecz dotąd nie ma informacji o ofiarach cywilnych.
"Nie powinno być żadnych wątpliwości – nie pozwolimy, by Państwo Islamskie (ISIS) się odtworzyło i wykorzystało obecną sytuację w Syrii" – powiedział szef CENTCOM gen. Michael Erik Kurilla.
"Wszystkie organizacje w Syrii powinny wiedzieć, że pociągniemy je do odpowiedzialności, jeśli w jakikolwiek sposób będą współpracować z ISIS lub je wspierać".
Jak powiedział na briefingu prasowym w niedzielę wysoki rangą urzędnik Białego Domu, USA utrzymają obecność wojskową we wschodniej Syrii w ramach na misji przeciwko Państwu Islamskiemu. Jak ocenił, niedzielne uderzenia były "znaczące", a w ataku użyto ponad 140 bomb i rakiet.
"Nie mam jeszcze oceny uderzenia, ale zakładam, że jest całkiem udane i znaczące, ponieważ ISIS nadal chce się odbudować. Nie byli w stanie tego zrobić, bo wywieraliśmy na nich nieustanną presję, miesiąc po miesiącu. I zapewnimy, że nie będą mogli skorzystać z okazji obecnych zmian" - powiedział urzędnik.
W Syrii pozostaje ok. 900 żołnierzy USA, zlokalizowanych głównie w garnizonie At-Tanf na wschodzie kraju. Głównym partnerem amerykańskich sił są kurdyjskie Syryjskie Siły Demokratyczne (SDF), które w przeszłości ścierały się zarówno z wojskami reżimu Asada, jak i Turcją i wspieranymi przez nią grupami rebeliantów w północnej Syrii.
Z Waszyngtonu Oskar Górzyński (PAP)
osk/ kar/ mar/