Znany prezenter o swoim pochodzeniu: tak jak Egipcjanie, mam smykałkę do negocjacji [WYWIAD]

2024-08-10 08:32 aktualizacja: 2024-08-12, 12:11
Robert El Gendy. Fot. PAP/Albert Zawada
Robert El Gendy. Fot. PAP/Albert Zawada
W Kairze jest takie osiedle, „Miasto Umarłych”, gdzie ludzie mieszkają w grobowcach, w zamian za to, że się nimi opiekują. W tych grobowcach śpią, jedzą, tam są sklepy, toczy się niby normalnie życie miejskie. Z jednej strony skrajna bieda, a z drugiej - wzdłuż linii brzegowej Nilu stoją luksusowe apartamentowce, są piękne hotele, dżentelmeni w tweedowych marynarkach, limuzyny – opowiada PAP Life Robert El Gendy, jeden z prowadzących „Pytanie na śniadanie”. Dziennikarz jest synem Egipcjanina i Polki.

PAP Life: Jesteś pół-Egipcjaninem, w dzieciństwie mieszkałeś kilka lat w Kairze. Traktujesz Egipt jak swoją drugą ojczyznę?

Robert El Gendy: Nie, to jest miejsce, w którym mieszka mój tato, część mojej rodziny, tam sięgają moje korzenie i wiem, że odziedziczyłem różne cechy, które łączą mnie z mieszkańcami tego regionu. Mam synów i zależy mi, żeby moje dzieci poznały ten kraj. Dlatego staram się tam jeździć w miarę regularnie. Na tyle, na ile pozwalają mi fundusze, bo to też nie jest tani wyjazd. Więc z reguły wybieramy się raz na rok. Oczywiście Egipt ma niesamowitą historię, wspaniałe miejsca, które trzeba zobaczyć, ale ja traktuję ten kraj bardziej sentymentalnie. Zdecydowanie bardziej energetycznie pasują mi Stany. Byłem tam wielokrotnie, bardzo dobrze się tam czuję i to jest dla mnie to drugie miejsce na ziemi.

PAP Life: Zanim zapytam cię o Stany, chciałabym wrócić do twojego dzieciństwa w Kairze. Co zapamiętałeś z tego okresu? 

R.G.: Pamiętam, że nie było choinki, ale mama z tatą zadbali o święta i zrobili coś na kształt choinki ze świecących lampek. Pamiętam też, że brakowało mi polskiego jedzenia. Ale cała reszta była na plus. Bardzo dużo grałem w piłkę, dużo czasu spędzałem na podwórku. W tamtym czasie nie było w Kairze zbyt wiele boisk, więc szukało się jakiś placyków albo po prostu rozstawiało bramki na ulicy. Kiedyś też przydarzyła mi się taka niefajna historia, bo zgubiłem się w centrum handlowym. Byłem przestraszony, ale zagadałem kogoś po arabsku, bo tata trochę nauczył mnie języka, więc coś tam potrafiłem sklecić i odnaleźli moją mamę. W Kairze łatwo się zgubić, miasto liczy 22 miliony ludzi, szacuje się, że dziennie przybywa 2 miliony turystów. 

PAP Life: Mówisz po arabsku?

R.G.: Już nie. Nie mając regularnego kontaktu z językiem, zatraciłem tę umiejętność, jakieś pojedyncze słowa potrafię z siebie wydusić. 

PAP Life: Kiedy przyjeżdżasz do Egiptu, czujesz się tam obco, czy jesteś u siebie?

R.G.: Bardzo jak u siebie, bo też z wyglądu jestem podobny do mieszkańców Egiptu. Poza tym, tak jak oni, potrafię świetnie negocjować. Myślę, że to mam w genach, więc kiedy idę do sklepu, to nie zrobią mnie w bambuko. Zresztą tam po prostu trzeba się targować, to jest część handlu, wręcz jest niemile widziane nie targowanie się. Ale nie wyobrażam sobie, że mógłbym mieszkać tam na stałe. Czuję się tam dobrze, także dlatego, że mam perspektywę powrotu i z założenia wiem, że będę tam jakiś czas. 

PAP Life: Czy poza wyglądem i umiejętnościami negocjacji, masz jeszcze jakieś inne arabskie cechy?

R.G.: Jestem bardzo rodzinny. Porównuję mężczyzn w Egipcie i w Polsce, i u nas dla wielu facetów praca jest priorytetem. Kiedy wracają do domu, są zmęczeni, muszą odpocząć i dziecko jest na dalszym planie. W Egipcie jest inaczej, nawet kiedy mężczyźni ciężko pracują, to w domu dzieciaki są najważniejsze. Wydaje mi się, że opiekuńczość, odpowiedzialność za rodzinę wyniosłem stamtąd. Poza tym poczucie dumy, własnej wartości - to też cecha arabska.

PAP Life: Przeciętnemu Polakowi Egipt kojarzy się z kurortami wakacyjnymi - Hurghadą, Marsa Alam, Sharm el Sheik. Wielu naszych rodaków nigdy nie było w Kairze, nie oglądało piramid w Gizie, bo to za daleko.  

R.G.: Moim zdaniem tak naprawdę to żadna odległość. Kiedyś też jeździłem z dzieciakami do Hurghady czy do Sharm el Sheik i stamtąd leciałem samolotem do Kairu liniami krajowymi, które kosztują naprawdę niewiele, chyba w okolicy 100 dolarów. Lot trwa niespełna godzinę. Można połączyć odpoczynek ze zwiedzaniem, tylko trzeba się zorganizować i nie zakładać, że biuro podróży nam wszystko załatwi, bo ono jest przede wszystkim od tego, żeby zarabiać.

PAP Life: Często jeździsz z dziećmi.  A dzieci w podróży mają swoje potrzeby. Dla nich najważniejsze, żeby był basen, zjeżdżalnie, zabawa, zwiedzanie ich nie interesuje… 

R.G.: Moi synowie są w różnym wieku: 22, 13 i 11. Najstarszy ma już swoje życie i sam non stop podróżuje, bo jest stewardem w jednej z linii lotniczych. Jego marzeniem jest zostać pilotem i stara się do tego dążyć. Oczywiście jedzie z nami odwiedzić dziadka w Kairze, ale przeważnie teraz podróżuję z dwójką młodszych. Już są starsi i jest łatwiej, ale wiadomo - człowiek uczy się na błędach i zbiera doświadczenia. Pamiętam wyjazd do Barcelony, kiedy jeden był jeszcze niechodzący, w takiej chuście do noszenia, a drugi w wózku. To była jedna wielka męka. Dla nich i dla nas. Ciągły płacz i lament, bo gorąco, więc dla nich rzeczywiście najlepiej byłoby spędzić czas na plaży. Teraz są już ciekawi świata. Latamy razem do Barcelony na mecze, bo jesteśmy fanami FC Barcelony i Roberta Lewandowskiego. W Kairze jest mnóstwo rzeczy do zobaczenia, piramidy, Muzeum Egipskie, gdzie są mumie i cała historia związana z faraonami. Ale myślę, że dla moich dzieci to jeszcze nie jest odpowiedni czas na takie zwiedzanie.

PAP Life: Powiedziałeś, że dla ciebie drugim ważnym krajem są Stany. Dlaczego?

R.G.: Jako dziecko oglądałem amerykańską koszykówkę, jestem w niej zakochany, Michael Jordan był moim idolem. Non stop o tym gadałem, nawet nauczyłem moją mamę całego składu Chicago Bulls. Cały czas mi gdzieś to towarzyszyło, do tego amerykańskie filmy, muzyka. Ameryka zawsze była mi przychylna, dobrze mi się kojarzy, jeździłem tam za Marcinem Gortatem przez 12 lat jego kariery. Dzięki niemu zobaczyłem wiele miast i do tej pory, jak tylko mogę, to tam latam na mecze NBA. Tak było w ostatnią Wielkanoc, kiedy poleciałem na dwa mecze w dwóch miastach: Nowym Jorku i Waszyngtonie. W Stanach czuję się dobrze, mam tam znajomych, przyjaciół, swobodnie rozmawiam. Ludzie są pozytywnie nastawieni do świata, oczywiście czasem ten uśmiech jest sztuczny, ale wolę to niż narzekanie. Myślę, że mimo wielu negatywnych zmian, nadal jest to kraj dużych możliwości.

PAP Life: Czy któraś podróż zmieniła twoje życie, zainspirowała cię do podjęcia jakiś ważnych decyzji?

R.G.: Z każdej coś przywożę. Z pewnością jedną z najważniejszych była pierwsza podróż do Stanów. Byłem wtedy na studiach i to był wyjazd w ramach wymiany studenckiej. Byłem w Nowym Jorku we wrześniu 2001 roku, kiedy doszło do ataku na World Trade Center. Stałem wtedy na ulicy po drugiej stronie rzeki, widziałem go na własne oczy. Dziesięć dni wcześniej byłem na szczycie jednej z tych wież, też w godzinach porannych, więc pojawiły się różne myśli, co by było, gdyby… W czasie ataku byłem po drugiej stronie rzeki. Po kilku dniach, kiedy można było wjechać do strefy zero, pojechałem tam i zrobiłem wiele zdjęć tych zgliszczy. Czułem, że to jest historyczny moment i że chciałbym go uwiecznić. Wtedy zacząłem tak realnie myśleć o dziennikarstwie. Chciałem opowiadać o tym, co się dzieje na świecie. To miało więc na mnie ogromny wpływ, bo zostałem dziennikarzem. Przez wiele lat pracowałem w redakcji sportowej. Mam za sobą trzy igrzyska olimpijskie, każde z nich było organizowane na innym kontynencie. Dzięki pracy zwiedziłem kawał świata i traktuję to jak prawdziwe błogosławieństwo.

PAP Life: Pomyślałeś kiedyś, żeby zostać korespondentem wojennym?

R.G.: Nie miałem takiego planu, później samo życie mnie poprowadziło na rewolucję arabską. Relacjonowałem wydarzenia z Kairu z placu Tahrir. Dzisiaj, z perspektywy czasu, wiem, że to było ogromne ryzyko. Nie umiałem nawet uciekać przed strzelającymi. Bo tu nie chodzi tylko o bieganie zygzakiem, tylko chociażby o to, żeby mieć za plecami ścianę. Sam na to bym nie wpadł, potem dostałem reprymendę od naszego korespondenta, który widział, co ja robię i aż złapał się za głowę. Byłem też w Grecji w czasie protestów w centrum Aten, gdzie było bardzo niebezpiecznie. Zaliczyłem więc takie dwa wypady, ale powiedziałem sobie, że więcej tego nie zrobię, bo mam dzieci i muszę być za nie odpowiedzialny. 

PAP Life: Nawet w zwykłej podróży mogą zdarzyć się niebezpieczne sytuacje. Miałeś takie?

R.G.: Tak, sam byłem sobie winien. Na przykład Buenos Aires to miasto, które spowodowało, że z chojraka stałem się bardzo rozważnym człowiekiem. Miałem taką sytuację, kiedy myślałem, że nie wyjdę z niej cało. Po prostu poszedłem do dzielnicy, gdzie nie powinienem pójść, ale myślałem, że to tylko takie gadanie, żeby odpędzić turystów takich jak ja. Ale też Argentyna ma drugie oblicze, ludzie są tam bardzo otwarci, serdeczni, jak nigdzie indziej. 

PAP Life: W jakie miejsce już więcej nie wrócisz? 

R.G.: Myślę, że już nie pojadę do Dubaju. Jest sztucznym miastem, na środku pustyni, ze sztuczną wyspą. Nie czułem żadnej tożsamości. Wszystko było takie nijakie, choć pełne przepychu. Dla chłopców to było fajne doświadczenie, bo zobaczyli parki wodne, o których marzyli, tam byli ich bohaterowie z Internetu, jacyś youtuberzy, więc mieli okazję popływać w tych samych miejscach. Odhaczyliśmy i myślę, że wystarczy. 

PAP Life: Masz swoją listę marzeń, gdzie chciałbyś pojechać? 

R.G.: Nowa Zelandia - bardzo mi się podoba roślinność, lasy. Chciałbym też zobaczyć Japonię, Australię, bo to są miejsca, w których nie byłem, Mam nadzieję, że mi się kiedyś uda tam dotrzeć. 

PAP Life: Twoim zdaniem warto podróżować, bo…

R.G.: Warto jeździć, żeby poznać inne nacje, inne spojrzenie na świat. Wielką pokorę wywiozłem z Pekinu, widziałem ustrój, który tych ludzi męczy, ale mimo to oni mają taką wielką chęć życia i potrafią sobie z tym radzić. W Chinach ogromne wrażenie zrobiły na mnie pracujące małe dzieci. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że tam tak jest, ale co innego czytać, oglądać w telewizji, a co innego, jak to się widzi na własne oczy. 

Z kolei w Kairze jest takie osiedle, „Miasto Umarłych”, gdzie ludzie mieszkają w grobowcach, w zamian za to, że się nimi opiekują. W tych grobowcach śpią, jedzą, tam są sklepy, toczy się niby normalnie życie miejskie. Z jednej strony skrajna bieda, a z drugiej luksusowe apartamentowce, piękne hotele wzdłuż linii brzegowej Nilu, dżentelmeni w tweedowych marynarkach, limuzyny.

PAP Life: Podróżujesz z planem czy spontanicznie? 

R.G.: Tylko spontanicznie, nie mam czasu na planowanie, często kupuję bilety w promocjach, wyjeżdżam na dwa, trzy dni. Siedzę w jednym miejscu, nie zaliczam kolejnego muzeum, tylko chłonę atmosferę. Myślę, że Barcelonę bardzo dobrze poznałem dzięki temu, że często tam bywam i głównie poruszam się w obrębie jednej dzielnicy. Ostatnio trafiłem do małego lokalu, który prowadzą ci sami właściciele od kilkudziesięciu lat, jadłem tam cudowne tapasy – z szynką, serami i bagietką.  Wszyscy dookoła tam się znali, każdy miał do opowiedzenia jakąś historię, na ścianach zdjęcia znanych ludzi, głównie Hiszpanów, nie wszystkich byłem w stanie rozpoznać, ale całe wrażenie wow. Poprzez takie historie lokalsów buduje się obraz całej nacji.

PAP Life: Jedzenie w podróży jest dla ciebie ważne?

R.G.: Bardzo. Dlatego nie lubię hoteli, które proponują biura podróży, bo tam wszędzie jest to samo. Nawet jak zdarzyło mi się tam trafić, to i tak uciekałem, żeby zjeść coś na mieście. Kieruję się głównie pierwszym wrażeniem, czyli wchodzę tam, gdzie jest dużo lokalsów, stoliki są zajęte. Można zjeść naprawdę dobrze i za nieduże pieniądze, tylko trzeba zejść z głównego szlaku. Niestety, zawsze z każdej podróży przywożę też trochę kilogramów. Ostatnio chyba dużo podróżowałem, bo przytyłem. Poza tym przywożę z wyjazdów oliwę. Sam bardzo lubię gotować i często inspiracją są właśnie podróże.

PAP Life: Jednym z trendów podróżniczych jest coolcationing, czyli urlop w poszukiwaniu chłodu. Na topie są kraje skandynawskie z Laponią, Islandia. Lubisz „zimne” kierunki?

R.G.: Chyba jedyne z takich miejsc, które mnie interesuje to Alaska, która jest różnorodna, bardzo dzika i prawdziwie samotna. Wiem, że do takiej wyprawy będę musiał się solidnie przygotować. W Skandynawii już byłem i jakoś nie tęsknię. Chyba z racji moich korzeni nie lubię marznąć, naprawdę przy 19 stopniach potrafię szczekać zębami. Z drugiej strony upały też mnie męczą i kiedy jest naprawdę gorąco, chowam się do cienia.

PAP Life: Gdybyś miał w perspektywie trzy dni wolnego, gdzie byś się pojechał?

R.G.: Jeżeli chodzi o Polskę, to chciałbym do Białowieży. Kręci mnie Podlasie, mają tam fajne trasy rowerowe, a ja bardzo lubię jeździć rowerem. Natomiast zagranicą takim miejscem, które bardzo bym chciał zobaczyć, jest Nazare w Portugalii, gdzie są największe fale surferskie na świecie. Surferem nie jestem, ale widziałem filmiki stamtąd i te fale wysokości wieżowców robią kolosalne wrażenie. Poza tym, interesuje mnie kuchnia portugalska. Alkoholu właściwie w ogóle nie piję, ale skusiłbym się na kieliszek portugalskiego wina i sardynki.  (PAP Life)

Rozmawiała Iza Komendołowicz

Robert Sharif El Gendy – dziennikarz, prezenter telewizyjny. Przez wiele lat związany z redakcją sportową TVP, obecnie jest jednym z prowadzących „Pytanie na  śniadanie”. Urodził się w Olsztynie, pierwsze lata swojego dzieciństwa spędził w Kairze, skąd pochodzi jego ojciec. Ma 45 lat. Jest ojcem trzech synów.

kgr/