Andrzej Zieliński: to nie jest zawód dla ludzi o słabej psychice [WYWIAD]

2024-05-18 12:47 aktualizacja: 2024-05-20, 22:45
Andrzej Zielinski w spektaklu „Kim jest Pan Schmitt?”. Fot. FOTON/PAP
Andrzej Zielinski w spektaklu „Kim jest Pan Schmitt?”. Fot. FOTON/PAP
Popularność przyniosły mu role w serialach „Na dobre i na złe” oraz „Odwróceni”. Ale Andrzej Zieliński to aktor, którego żywiołem jest przede wszystkim scena teatralna. Od połowy maja można go oglądać w groteskowej tragikomedii „Kim jest Pan Schmitt?”, z którą będzie podróżować po Polsce. „U nas jest tak, że jak się zaczyna moda na kogoś, to ta osoba wyskakuje z lodówki. Ale z drugiej strony, jak się odmawia, to wszyscy strasznie szybko się obrażają. Bardzo ciężko jest znaleźć balans. Kiedyś odmówiłem pójścia na jeden casting i mój kolega jest obrażony na mnie do dzisiaj” – Zieliński opowiada PAP Life o specyfice swojego zawodu.

PAP Life: Czuł się pan czasem, jak pana teatralny bohater ze sztuki „Kim jest Pan Schmitt?”? Że życie, które pan wiedzie, nie jest pańskie; miejsce, w którym się pan znajduje, wydaje się panu obce?

Andrzej Zieliński: W spektaklu cała ta absurdalna sytuacja została wymyślona po to, żeby opowiedzieć jakąś historię, czy też przekazać pewną prawdę o ludzkich zachowaniach. Natomiast oczywiście - zdarza mi się, że wolałbym być gdzie indziej. Chyba jak każdy człowiek mam różne tęsknoty, które czasem się objawiają. Ale staram się dosyć twardo stąpać po ziemi, więc raczej nie miewam tęsknot nierealnych. Takie trochę kafkowskie sytuacje przytrafiają się pewnie każdemu. Czasem na przykład w urzędach czy dzwoniąc na infolinie, gdzie po drugiej stronie nie siedzą prawdziwi ludzie, tylko jakaś sztuczna inteligencja, z którą nie można się dogadać. To powoduje bezradność czy irytację.

PAP Life: Przewrotne było to, że przed laty w serialu „Odwróceni” grał pan słynnego szefa mafii pruszkowskiej, „Słowika”, czyli... Andrzeja Zielińskiego.

A.Z.: Dokładniej mówiąc, zagrałem postać „Mnicha”, dla którego inspiracją był „Słowik”. To dosyć zabawna historia, bo najpierw miałem grać inną postać. Ale pewnego dnia zadzwoniła do mnie Małgosia Adamska, która robiła obsadę w „Odwróconych” i mówi: „Obydwaj z Arturem Żmijewskim gracie razem w „Na dobre i na złe”, więc głupio by było, gdybyście teraz byli obaj w parze policjantami. Co byś powiedział na rolę „Mnicha”?. Bardzo się ucieszyłem, bo moim zdaniem była ciekawsza. Ale mówię do Małgosi: „Wiesz, kto był inspiracją do tej roli?”. Ona mówi: „Wiem”. „No, kto?” - pytam. „Słowik”. „Czyli?” - dopytuję się. „No, Andrzej Zieliński”. Zamilkła i po chwili krzyknęła: „O k****”. Dopiero, gdy padło nazwisko, dotarło to do niej. Ale z drugiej strony Zieliński to dość popularne nazwisko.

PAP Life: Czy wchodząc w jakąś postać, człowiek lepiej poznaje siebie?

A.Z.: Chyba nie. Mam 62 lata i chyba wiem, kim jestem. Natomiast aktorstwo daje pewien luksus pobycia sobie przez dwie czy trzy godziny na scenie kimś innym. Można zapomnieć o codzienności, znaleźć się w innym świecie, co zawsze jest ciekawe. Oczywiście, budując jakąś postać, jednemu aktorowi przyjdą takie pomysły do głowy, a drugiemu - inne. Ale też to jest świetne, że dwie osoby mogą grać tę samą rolę w bardzo różny sposób.

PAP Life: Myślę, że wielką wartością tego zawodu jest literatura, z która aktor, zwłaszcza teatralny obcuje na co dzień. A to niewątpliwie wzbogaca wewnętrznie.

A.Z.: Tak, dlatego czasem uśmiecham się, jak aktor wypowiada się na jakiś temat i ktoś w mniej lub bardziej obcesowy zarzuca mu: „A co ty tam wiesz, jesteś tylko aktorem”. Natomiast tak jest, że literatura, szczególnie ta, z którą zderzamy się w pracy w teatrze, napisana przez znakomitych autorów, jest bardzo uniwersalna. I kiedy przeczyta się w życiu naprawdę dużo, a do tego miesiącami pracuje się nad jednym tekstem, analizuje go na różne sposoby, to nabywa się wiedzę o ludzkiej naturze, ludzkich słabościach i wielkościach, więc także o sobie. Dzięki temu rozumie się więcej, widzi się więcej.

PAP Life: Dlaczego w ogóle został pan aktorem?

A.Z.: Nie wiem. Zdaję sobie sprawę, że ta odpowiedź jest trochę głupawa, ale jest prawdziwa. Naprawdę w momencie, kiedy po liceum podejmowałem decyzję, co dalej, nie wiedziałem nawet, że istnieje szkoła aktorska. W przeciwieństwie do moich kolegów i koleżanek aktorów, nie chodziłem na żadne kółka teatralne, nie uczestniczyłem w konkursach recytatorskich. Kiedyś nagrałem z radia monolog Michnikowskiego i wygłaszałem go w szkole i na koloniach, ale traktowałem to jak dobrą zabawę. Ktoś - już nie pamiętam kto - zwrócił mi uwagę, że jest taka szkoła aktorska i że może bym tam pasował. Postanowiłem, że przystąpię do egzaminów. Ale nawet za bardzo nie wiedziałem, jak się trzeba przygotować. I oczywiście nie dostałem się na pierwszym razem. Ale wtedy zobaczyłem, że są tam ludzie, z którymi przebywanie sprawia mi przyjemność. To zadziałało na mnie jakoś mobilizująco. Zatrudniłem się jako maszynista w teatrze w Tarnowie, moim rodzinnym mieście. Za rok zdawałem kolejny raz do PWST w Krakowie, zostałem przyjęty i później już jakoś poszło. Nie żałuję.

PAP Life: Trudno jest być w Polsce aktorem?

A.Z.: Zależy, co rozumiemy przez zawód aktora. Ludzi pracujących w teatrze jest stosunkowo niewielu. Natomiast w filmie czy serialu to zupełnie co innego. Zauważyłem, że osoby, które przez dłuższy czas nie mają styczności ze sceną, już się boją na nią wejść. Teatr weryfikuje pewne sprawy warsztatowe. Natomiast ja po tylu latach uprawiania tego zawodu, wiem, po jakie instrumenty sięgać, aby pomóc sobie zrozumieć postać, która mam stworzyć. A jeżeli czegoś nie wiem, to nad tym pracuję. Oczywiście w dalszym ciągu mam jakieś zagwozdki, które sprawiają mi mniejszą lub większą trudność. Na szczęście niemal na początku swojej aktorskiej drogi znalazłem się w teatrze Ateneum, gdzie miałem mistrzów, od których naprawdę można się było uczyć. W teatrze, kiedy pracuje się parę miesięcy nad przedstawieniem, ma się realny wpływ na efekt końcowy, nic nie powstaje samo. Aczkolwiek też oczywiście zależy się od innych ludzi. I wtedy okazuje się, jak ważny jest zgrany zespół teatralny, gdzie nie traci się czasu na tłumaczenie pewnych rzeczy. Kiedy ludzie są zaznajomieni ze sobą, ze swoimi możliwościami i starają się po prostu wykorzystywać wszystkie dobre cechy. Na pewno to nie jest zawód dla introwertycznych samotników.

PAP Life: Mówiąc „trudno”, miałam na myśli, że w tym zawodzie bardzo dużo zależy od szczęścia, przypadku, a aktorów jest więcej niż ról do zagrania.

A.Z.: Oczywiście, że tak. Ale chcę też wierzyć, że ludzie utalentowani wcześniej czy później znajdą swoje miejsce. Różnie niestety bywa.

PAP Life: Marian Opania powiedział kiedyś, że aktorstwo to zawód piękny i diabelski. Jeśli traktuje się go poważnie, nie sposób ustrzec się jego toksyczności. Jak pan myśli, co miał na myśli?

A.Z.: Uwielbiam Manieczka. To jest wspaniały aktor o olbrzymiej wrażliwości. Może mieć rację, ale to oczywiście zależy od tego, co znaczy „poważnie traktuje”. Bo jeżeli poważnie, to znaczy w taki sposób, który może prowadzić do jakiegoś nadwyrężenia psychicznego. Nie warto. Są przecież osoby, które poległy psychicznie przez ten zawód. Za moim czasów często mówiono w szkole, że to jest jakaś misja czy powołanie, ale myślę, że bez przesady. Do tego, żeby ludzi, wzruszać, przerażać, rozśmieszać, potrzebne są pewne instrumenty, których musimy się nauczyć. Należy pamiętać, że to jednak jest zawód i jak mamy na przykład zagrać narkomana, to nie znaczy, że mamy ćpać przez jakiś czas, żeby sprawdzić, jak to jest. Trzeba mieć wyobraźnię i narzędzia, które pozwolą nam ten temat zbadać i później to pokazać. Bardzo ważna, może wręcz najcenniejsza, jest umiejętność obserwacji, podpatrywanie zachowań, odruchów i wykorzystywanie tego potem przed kamerą, na scenie.

PAP Life: Często ten zawód wykonują osoby o dużej wrażliwości, które nie radzą sobie z poczuciem niespełnienia, odrzuceniem.

A.Z.: Sam miałem z tym kłopot przez wiele lat, jakaś żółć we mnie była. Podejrzewam, że jak większość aktorów miałem jakieś wyobrażenia, że powinienem coś robić, a to robi zupełnie ktoś inny. I mija rok, drugi, piąty, czasem 10 lat – i nic się nie zmienia. Więc oczywiście to nie jest zawód dla ludzi o słabej psychice.

PAP Life: I jak pan sobie z poradził z tymi frustracjami?

A.Z.: Nie wiem, czy sobie poradziłem. Po prostu przyszedł jakiś moment, że trochę się zmieniła moja sytuacja zawodowa, aczkolwiek nawet dzisiaj czasem też pojawiają się takie myśli. Najczęściej moje frustracje polegały na tym, że szedłem do kina na jakiś film - najczęściej zagraniczny, byłem zachwycony, że go widziałem. Ale z drugiej ciążyła mi świadomość, że nigdy w czymś takim nie zagram, bo nie będę miał możliwości.

PAP Life: Z drugiej strony, kiedy przychodzi sukces, popularność, nie każdy potrafi to udźwignąć. Miał pan taki moment upojenia: „O, jestem świetny”?

A.Z.: Nie, ponieważ w mojej ocenie ten mój cały sukces, to jest taki sukcesik. Na pewno to, że spotkałem na swojej drodze wielu wspaniałych aktorów - niektórzy z nich już nie żyją, a miałem przyjemność z nimi grać, z nich czerpać, to jest sukces. Każdy co innego rozumie pod hasłem „sukces”. Dla jednego będą to Oscary, a dla innego najbliższa premiera. Ważne też jest życie.

PAP Life: O pana życiu prywatnym trudno znaleźć jakieś informacje.

A.Z.: Nie znajdzie pani. Myślę, że to nie jest takie interesujące. Moja narzeczona też nie chce, żebym wrzucał na social media nasze wspólne zdjęcia, a ja rozumiem i szanuję jej decyzję. Myślę, że im więcej ludzie naczytają się o aktorze w jakiś gazetkach czy portalach, tym bardziej później próbują tego szukać w jego pracy i coś tam sobie przekładać. A to zawsze jest mylące. Jeżeli ktoś już ma mnie oceniać, to niech to robi ze względu na to, czy mu się podobało, czy nie to, jak zagrałem. A to, jak żyję, nie powinno mieć żadnego znaczenia.

PAP Life: Podobno bardzo lubi pan gotować. Co dzisiaj będzie pan przygotowywał na obiad?

A.Z.: Z gotowaniem to prawda. A dziś będę robił tteokbokki, moja narzeczona uwielbia to danie. Jest bardzo popularne w Korei. To takie ryżowe, grube kluski, które najczęściej robię z tofu i z broccolini. Potem dodaje się do tego posłodzony i rozcieńczony gochujang, czyli taką pastę z papryki gochugaru, najpopularniejszej w Korei i troszeczkę poddusza. A jutro wyjeżdżam ze spektaklem „Prawda” (reż. Wojciech Malajkat, poza Zielińskim występują Beata Ścibakówna, Marta Żmuda Trzebiatowska i Tomasz Sapryk), więc nie będę gotował przez trzy dni.

PAP Life: Gdzie będziecie grali?

A.Z.: Wrocław, Toruń, Poznań. A niedługo ruszamy w trasę z „Kim jest pan Schmitt?”. Przez całe życie byłem związany z teatrami repertuarowymi i w pewnym momencie pojawiła się w mnie chęć, żeby grać nie tylko w Warszawie. Zobaczyć, jak to jest występować, gdzie indziej. To bardzo ciekawe doświadczenie.

PAP Life: Ale nadal jest pan we Współczesnym?

A.Z.: Już nie, zwolniłem się. Ale nie wykluczam, że kiedyś jeszcze będę.

PAP Life: Dlaczego pan odszedł?

A.Z.: Jest kilka powodów. W pewnym momencie zorientowałem się, że gram w bardzo podobnych rzeczach. Chociaż ostatnio nie, dlatego że pojawił się Marek Modzelewski ze swoimi wspaniałymi sztukami, z którymi też miałem szansę się zmierzyć. Ale jak już powiedziałem, chciałem mieć większy wpływ na to, kiedy i gdzie pracuję, a jeżdżąc po Polsce ze spektaklami nie mogę być na etacie.

PAP Life: Wracając do „Kim jest Pan Schmitt?”. O czym, w głębszym wymiarze, jest ta sztuka?

A.Z.: O tym, jakie są granice konformizmu.

PAP Life: Czy zdarzało się, że przyjmował pan propozycje ról, które panu kompletnie nie odpowiadały? Bo rachunki trzeba było płacić.

A.Z.: Oczywiście, że się zdarzało. Chociaż akurat ja chyba za dużo odmawiałem różnych rzeczy. To nie znaczy, że żałuję. U nas jest tak, że jak się zaczyna moda na kogoś, to ta osoba wyskakuje z lodówki. Ale z drugiej strony, jak się odmawia, to wszyscy strasznie szybko się obrażają. Bardzo ciężko jest znaleźć balans. Kiedyś odmówiłem pójścia na jeden casting i mój kolega jest obrażony na mnie do dzisiaj. A sytuacja była absurdalna, bo słyszę, że ktoś proponuje mi rolę, a potem się okazało, że mam gdzieś pójść i w jednej scenie wejść na koniec, i powiedzieć jedno zdanie. Więc pytam się: na jakiej podstawie ktoś miałby oceniać, czy to ja będę grał, czy ktoś inny? I nie poszedłem, co zostało bardzo źle przyjęte. Trudno, takie rzeczy w tym zawodzie się zdarzają.

PAP Life: Coraz więcej aktorów bierze się za reżyserię. Nie ma pan takich ciągot, żeby wziąć sprawy we własne ręce?

A.Z.: Mam, ale trochę się przed tym bronię. Dlatego że nam się wszystkim wydaje, że po paru latach uprawiania zawodu aktora, każdy może zostać reżyserem. To nie jest do końca prawda. Poza tym, jestem zwolennikiem intensywnej pracy, ale nie za długiej, ponieważ moja percepcja tego nie wytrzymuje. A reżyser musi mieć percepcję, która pozwala na myślenie nie tylko o jednej roli, a o wszystkich. Do tego dochodzi inscenizacja, muzyka, światło, itd.. Nie wiem, czy jestem na to gotowy, ale może taki moment nastąpić. (PAP Life)

Rozmawiała Iza Komendołowicz

ep/

Andrzej Zieliński – aktor teatralny, filmowy i dubbingowy. Rozpoznawalność zapewniła mu rola doktora Adama Pawicy w serialu „Na dobre i na złe”. Wystąpił jako gangster mafii pruszkowskiej „Mnich” w serialu sensacyjnym „Odwróceni” oraz jego kontynuacji „Odwróceni. Ojcowie i córki”. Ostatnio zagrał w komedii „Teściowie2”. Przez wiele lat związany z warszawskim Teatrem Współczesnym. Ma w dorobku wiele wybitnych ról teatralnych, także w Teatrze Telewizji. 16 maja na scenie Małej Warszawy odbyła się premiera spektaklu „Kim jest Pan Schmitt?” Sébastien Thiéry w reż. Aldony Figury, w którym gra główną rolę.