Artur Barciś: granie sprawia, że jestem szczęśliwym człowiekiem [WYWIAD]

2024-04-14 10:33 aktualizacja: 2024-04-15, 07:36
Artur Barciś. Fot. PAP/FOTON
Artur Barciś. Fot. PAP/FOTON
W jego dorobku są role u Kieślowskiego i Zanussiego. Ale popularność przyniosły mu seriale: „Miodowe lata” i „Ranczo”. Sympatia widzów nie szła w parze z ciekawymi propozycjami filmowymi i Artur Barciś na długo został zaszufladkowany jako aktor komediowy. Gwiazdor w rozmowie z PAP Life zdradza, jakich ról w swojej karierze żałuje, dlaczego lubi reżyserować sztuki teatralne, czy przyjaźni się z Cezarym Żakiem i kiedy płacze ze wzruszenia.

PAP Life: Zobaczyłam w pana mediach społecznościowych, że publikuje pan bardzo dużo sportowych informacji. Sport jest chyba pana pasją?

Artur Barciś: Uwielbiam sport. To jest rywalizacja, która jest piękna. Czekam na olimpiadę. Już wiem, jak będę to przeżywał. Z tym, że interesują mnie te zawody czy mecze, w których uczestniczą Polacy. To jest - może zabrzmi to zbyt górnolotnie - jakiś rodzaj patriotyzmu. Dlatego, jeżeli Robert Lewandowski strzela gola w Barcelonie, to cieszę się jako Polak, bo to Polak jest na ustach wszystkich. Albo jak Iga Świątek wygrywa Roland Garros, to płaczę ze wzruszenia. W takich momentach uruchamiam wszystkie emocje, które mam w sobie i których wtedy kompletnie nie kontroluję. Bardzo to lubię, bo jako aktor cały czas jestem w świecie kontroli emocji. Kiedy gram, moje ciało robi to, co mu każę. Jeżeli każę mu płakać rzewnymi łzami, to ja o tym decyduję, a nie dlatego, że przypominam sobie, że umarł mi pies. Więc te wszystkie emocje, które wyglądają jak prawdziwe, czy to w filmie, czy w teatrze, poddają się mojej kontroli. Natomiast emocje, które wylewają się ze mnie, gdy nasi siatkarze wygrywają mistrzostwa świata, są zupełnie niekontrolowane. Wtedy używam brzydkich wyrazów, krzyczę, wrzeszczę, podskakuję. Moja żona mówi, że kiedyś mnie nagra i jak to wypuści, to wszyscy umrą ze śmiechu. Ale ja uwielbiam te emocje, bo one mnie oczyszczają.

PAP Life: Zdarza się panu zarwać noc, żeby obejrzeć jakiś mecz?

A.B.: Oczywiście. Ostatnio Igę Świątek w Miami oglądałem do czwartej rano. A jak czegoś nie mogę obejrzeć, to sobie nagrywam i potem odtwarzam. Robię wszystko, żeby nie wiedzieć, jaki jest wynik, bo wtedy się dużo gorzej ogląda.

PAP Life: A sam pan uprawia jakiś sport?

A.B.: Nie, jestem tylko kibicem. Proszę pani, ja mam już prawie 70 lat.

PAP Life: Jan Englert, który jest od pana sporo starszy, cały czas gra w tenisa.

A.B.: Tak, ale Janek grał od zawsze, a ja nie i jakoś mnie to nie korci. Poza tym lubię wygrywać, a ponieważ mam taką posturę, jaką mam, to pewnie bym przegrywał, czego nie lubię, więc wolę nie grać.

PAP Life: Skoro wspomniał pan o wieku, w zawodzie aktora wspaniałe jest to, że można go uprawiać właściwie do końca życia.

A.B.: Ale trzeba o siebie dbać, bo aktor chorowity, aktor defektowy - jak to mówi mój bohater Pagatowicz w spektaklu „Grube ryby”, którego grałem w Teatrze Polonia - jest nieprzydatny. Bierze się takiego, który jest zdrowy, potrafi zapamiętać tekst i powtórzyć to samo co wieczór. Dlatego się badam, dbam o swoje zdrowie. Chciałbym jeszcze ten zawód wykonywać bardzo długo. Granie sprawia, że jestem szczęśliwym człowiekiem.

PAP Life: „Aktor musi grać, by żyć” – to tytuł pana biografii.

A.B.: Ten tytuł pochodzi z mojej piosenki „Aktor musi grać”, którą śpiewam w swoim recitalu i wiąże się z potrzebą grania. Aktorstwo to dar, z którym się człowiek rodzi, bo tego daru nie można się nauczyć. Można się nauczyć warsztatu, całego zestawu umiejętności, które się przydają w wykonywaniu tego zawodu, albo są wręcz niezbędne. I kiedy ten dar się w sobie rozpozna, nabędzie się umiejętności, to chce się grać. Ta potrzeba jest wręcz fizjologiczna, taka jak oddychanie. A jeżeli nie jest spełniana, to wtedy aktor bardzo cierpi. Aktorzy to wieczni czekacze. Czekamy na pierwszą rolę, a potem czekamy na tę najważniejszą, bo już zagraliśmy jakieś inne, a potem chcielibyśmy grać jeszcze lepiej i jeszcze ważniejszą rolę, ciekawszą i tak dalej.

PAP Life: Przyjmował pan każdą propozycję, która do pana przychodziła?

A.B.: Nie, odmawiałem wielu rzeczy, szczególnie w stanie wojennym, gdy był bojkot. Po prostu uważałem, że tak należy. Ale był taki okres w moim życiu, na początku mojej kariery, kiedy przyjmowałem bardzo dużo propozycji. Miałem świadomość, że nie jestem amantem, zawsze będę aktorem charakterystycznym i żeby wydeptać sobie jakąś pozycję, to musiałem udowadniać, że coś potrafię. A ponieważ proponowano mi głównie role drugoplanowe albo epizody, to jakoś tymi rolami wydeptałem sobie pozycję. Nie wiem do końca, czy to była słuszna droga. Może trzeba było siedzieć i czekać na główną rolę? Ale mogłem się nie doczekać.

PAP Life: Żałuje pan, że zagrał niektóre role?

A.B.: Były takie, które przyjąłem, a chyba nie powinienem był tego robić. Kiedyś występowałem w programie dla dzieci pod tytułem „Okienko Pankracego”. Bardzo sympatycznym, miłym, w którym rozmawiałem z kukiełką, która była psem. I ten program był bardzo lubiany przez dzieci. Wydawało mi się, że to tylko taka przygoda, nic złego. Ale przez to wypadłem z obiegu aktorów poważnych. A przecież wcześniej grałem już u Kieślowskiego, Marczewskiego i Zanussiego.

PAP Life: Podobno na jednym z festiwali filmowych spotkał pan panią profesor z jednego z amerykańskich uniwersytetów, która prowadzi wykłady na temat postaci, którą grał pan w „Dekalogu”.

A.B.: Na Uniwersytecie Columbia. „Dekalog” jest obowiązkowym cyklem filmów we wszystkich szkołach filmowych świata. Był absolutnym przełomem, pierwszy raz ktoś coś takiego zrobił. Dziś wielu różnych wybitnych reżyserów, także oscarowych mówi, że Kieślowski był ich mistrzem. Postać, którą wymyślił Krzysztof (Kieślowski – red.) i którą zagrałem w „Dekalogu” była niezwykła. Była takim łącznikiem między tymi historiami, ale też łącznikiem między światem, w którym żyjemy, i tym, o którym właściwie nie wiemy nic. Dla mnie praca z Krzysztofem to jeden z najważniejszych okresów w moim życiu. Trudno go przecenić, nie umiem nawet tego opisać, bo po pierwsze minęło trochę lat, a po drugie nigdy potem już czegoś takiego nie przeżyłem. Nie spotkałem nikogo tak niezwykłego, genialnego jak Kieślowski.

PAP Life: Ale w masowym odbiorze kojarzy się z Norkiem z „Miodowych lat” i Czerepachem z „Rancza”. Przez nie wpadł pan w szufladę aktora komediowego. Warto było je zagrać?

A.B.: Trochę nie miałem wyjścia, dlatego, że kiedy wypadłem z orbity poważnych aktorów, to po prostu nie miałem pracy. Co prawda grałem w teatrze, ale w filmach przestałem. Gdy przyszła propozycja z „Miodowych lat” w pierwszej chwili odmówiłem. Zobaczyłem amerykański pierwowzór, czyli „The Honeymooners” i to mi się bardzo nie spodobało. Aktorzy się tam po prostu wygłupiali, nie chciałem czegoś takiego robić. Ale reżyserem „Miodowych lat” był Maciej Wojtyszko, którego bardzo dobrze znałem i któremu ufałem, i to on mnie przekonał, że my zrobimy to po swojemu. A po drugie, to było dla mnie wyzwanie aktorskie, bo serial był kręcony na żywo przy udziale publiczności. Jako Norek zagrałem kilkanaście przeróżnych postaci. Oczywiście to wszystko w konwencji komediowej. Ale bardzo sobie cenię komedię i nie uważam, że to jest coś gorszego, wręcz przeciwnie. Producenci chcieli, żebyśmy kontynuowali „Miodowe lata”, ale w pewnym momencie my z Czarkiem Żakiem przestraszyliśmy się, że będziemy Norkiem i Krawczykiem do końca życia i już z tej szufladki nie wyskoczymy. Wtedy zaproponowano Czarkowi serial „Ranczo”, a mnie serial „Doręczyciel”, w którym miałem grać osobę lekko upośledzoną umysłowo. Tak się złożyło, że na „Ranczo” znalazły się pieniądze, a na „Doręczyciela” nie, ale w „Ranczo” był wakat roli Czarepacha - paskudnej postaci, która właśnie mi się spodobała.

PAP Life: I znów z Cezarym Żakiem zostaliście sparowani.

A.B.: Okazało, że jak spotykam się z Czarkiem na ekranie, to zaczyna iskrzyć i poziom jakości idzie w górę. Te pięć lat wspólnej pracy wyznacza jakąś poprzeczkę. W „Ranczo” grało nam się wspaniale, szczególnie że scenariusz był znakomity.

PAP Life: I nadal gracie razem w teatrze. Dziś wieczorem spotkacie się na scenie w Och-Teatrze w spektaklu „Słoneczni chłopcy”.

A.B.: Tak, gramy tam dwie główne role, poza tym występujemy też razem „Zemście” Fredry, gdzie gram Papkina, a Czarek Cześnika, także w Och-Teatrze.

PAP Life: Z Cezary Żakiem łączy pana relacja zawodowa, czy przyjaźnicie się też prywatnie?

A.B.: Musi być również relacja prywatna, chyba inaczej by się nie dało. Ale nie dzwonimy do siebie codziennie i nie chodzimy razem na piwo. Czasem Czarek mówi, że to dla higieny. Bo jeżeli tak często i tak długo się ze sobą przebywa jak my, to może pójść w jakąś niedobrą stronę. Można się na przykład pokłócić, albo wpaść w jakiś niepotrzebny konflikt, a to bardzo przeszkadza potem w graniu na scenie. My z Czarkiem po prostu jesteśmy dobrymi kumplami, to jest chyba najlepsze określenie.

PAP Life: Ostatnio zagrał pan w kilku filmach: „Polowaniu”, „Znachor”, serialu „Forst”, komedii „Nic na siłę”.

A.B.: Bardzo mnie to cieszy. Wcześniej przez ładnych kilka lat - chyba osiem, w ogóle nie dostawałem propozycji filmowych.

PAP Life: Nie wiedziałam. Nie odnosi się wrażenia, że pan zniknął.

A.B.: Z tego powodu, że „Ranczo” i „Miodowe lata” są na okrągło powtarzane. Niestety. Ja i Czarek byliśmy aktorami bardzo kojarzącymi się z tymi postaciami, więc reżyserzy po prostu nie wierzyli, że możemy zagrać inaczej, czy zmienić swój wizerunek. Przyznaję, że pojawiał się we mnie żal, jakieś poczucie niesprawiedliwości, że w filmach grają moi koledzy, ciągle ci sami. A dlaczego nie ja? Było mi przykro, dlatego tak bardzo się ucieszyłem, kiedy dostałem propozycję zagrania roli w „Polowaniu”.

PAP Life: I do tego zagrał pan zły charakter.

A.B.: Wreszcie ktoś zaryzykował i obsadził mnie, człowieka kojarzącego się albo z naiwnością, albo jakąś komediowością w roli bossa małomiasteczkowej mafii, który jest bardzo złym człowiekiem. Czerepach też nie jest aniołkiem, ale „Ranczo” jest w konwencji komediowej, więc nawet jak Czerepach zrobi coś złego, to i tak w sumie jest to zabawne. Natomiast w „Polowaniu” nic zabawnego nie było. Trochę liczyłem, że może to będzie jakiś przełom, ale nie był.

PAP Life: W „Nic na siłę” znów wciela się w rolę ciepłego, sympatycznego starszego pana. Film bije rekordy popularności w rankingach Netfliksa na świecie, ale recenzje zbiera średnie. Pan lubi ten film?

A.B.: Tak, lubię, chociaż też uważam, że nie jest to jakieś arcydzieło. Ale komedia romantyczna rządzi się swoimi prawami i trudno wymagać, żeby to był głęboki dramat psychologiczny. Taka jest konwencja, więc jeżeli się zarzuca komedii romantycznej, że tutaj zawsze jest tak samo, na końcu wygrywa miłość itd., to trochę bez sensu. Mnie ta komedia podoba się też z innych powodów. Biorą w niej udział zwierzęta, są przepiękne krajobrazy Podlasia i to wszystko ma swój urok. Takie kino też jest potrzebne.

PAP Life: A mnie podoba się duet, który stworzył pan z Anną Seniuk. Gra pan Jana, który od lat kocha się nieszczęśliwie w Halinie (w tej roli Anna Seniuk). Zupełnie inaczej niż w pana życiu prywatnym, bo pan w swojej żonie zakochał się szczęśliwie od pierwszego spotkania. Pięknie pan o niej mówi w wywiadach, że jest aniołem, który stanął na swojej drodze.

A.B.: Poznaliśmy się na planie serialu „Pan na Żuławach”. Moja przyszła żona była asystentką montażystki, a tam na planie odbył się też montaż. Potem wracaliśmy razem do Warszawy autobusem i wtedy się zakochałem. Przysiadłem się i od razu zaproponowałem jej małżeństwo. Ślub wzięliśmy dwa lata później, w 1986 roku.

PAP Life: Pana żona jest związana z branżą filmową. Prosi pan ją czasem o radę?

A.B.: Tak, ale żona zawsze mówi: „ty decydujesz”. Bo ona nie jest typem osoby, która by się wtrącała we wszystko. Czasem coś wspólnie ustalamy, ale to mnie zostawia ostateczną decyzję.

PAP Life: Nie wszyscy wiedzą, że nie tylko pan gra, ale też z sukcesami reżyseruje. Ostatnio spektakl komediowy „Barabuum!” w teatrze Mała Warszawa. Skąd się wzięła reżyseria?

A.B.: Reżyseruję już od 30 lat. Ale ponieważ głównie są to komedie, więc przez mainstream nie jest to zauważane. Chociaż „Zemsta nietoperza”, którą niedawno wyreżyserowałem w Teatrze Muzycznym w Lublinie, to jest grubszy kaliber. W życiu nie czytałem o sobie jako reżyserze tak dobrych recenzji, więc to się udało. Czasem reżyseruję własne scenariusze, tak jak na przykład w teatrze w Gorzowie, gdzie zrobiłem pięć przedstawień na podstawie własnych scenariuszy muzycznych.

PAP Life: Reżyseria pomaga panu wypełnić czas, kiedy pan nie gra?

A.B.: To nie tak.  Zawsze miałem dużo pracy w teatrze, i w Ateneum, dopóki tam byłem jeszcze na etacie, ale też w teatrach prywatnych - u Krystyny Jandy gram właściwie cały czas. Ale reżyseria to jest po prostu wzięcie większej odpowiedzialności. Jako aktor jestem odpowiedzialny za to, co mam zagrać, natomiast w pewnym momencie chciałem też wziąć sobie na głowę odpowiedzialność za całość. Właściwie żaden mój spektakl nie był klapą i w związku z tym cały czas coś robię. Tekst „Barabuum!” chodził za mną 10 lat. To jest hiszpańska sztuka, której nikt nie chciał robić, bo nie wiadomo do końca, co to jest, a ja zobaczyłem w tym ogromny potencjał dobrego teatru. Ta komedia najpierw jest dramatem psychologicznym, potem zmienia się w farsę, a potem dzieją się jeszcze różne rzeczy, które na końcu powodują, że ludzie płaczą. I najpierw płakali ze śmiechu, a potem ze wzruszenia. To jest to, co najbardziej lubię w teatrze, czyli wywoływać emocje widzów, żeby nie byli obojętni, tylko żeby wchodzili w świat, który przedstawiam.

PAP Life: A czego pan nie lubi w swojej pracy?

A.B.: Uczenia się tekstu. Ale z drugiej strony jestem na tyle obowiązkowy, że zawsze pierwszy go umiem. Wiem z doświadczenia, że jeżeli nie będę umiał bardzo dobrze, to dobrze nie zagram. A nie lubię grać źle. W serialu „Ranczo” miałem mnóstwo różnych monologów jako Czerepach, który był politykiem i mówił szybko, z absolutną pewnością siebie, wiedząc, że większość tego, co mówi, jest kłamstwem. Czy pani wie, że bardzo często różni politycy kopiowali tego Czerepacha jeden do jednego? Czasami miałem wrażenie, że słyszę swoje własne kwestie z „Rancza”. Oczywiście nie lubię też, jeżeli aktorzy, którzy grają w moim przedstawieniu, nie umieją tekstu na czas. Wtedy się złoszczę.

PAP Life: Trudno mi sobie to wyobrazić. Wydaje się pan łagodnym człowiekiem.

A.B.: Ale będąc reżyserem, biorę odpowiedzialność za wszystko. Za pieniądze, które ktoś wyłożył na powstanie spektaklu, kostiumy, muzykę, dekorację itd. To wszystko kosztuje, więc nie mogę sobie pozwolić, żeby coś się nie udało. Po prostu wymagam od aktorów tego, czego mam prawo wymagać. Tak samo jak od siebie. I potrafię być bardzo stanowczy. Mam jeszcze tę przewagę nad innymi reżyserami, że jeżeli aktor mi mówi, że nie da się tak zagrać, to mogę wejść na scenę i pokazać, że się da. Czasem to robię.

PAP Life: Gra pan w spektaklach, które pan reżyseruje?

A.B.: Grywam. Czasami te role są tak kuszące, że nie potrafię sobie odmówić. Reżyser Artur Barciś, który mi proponuje te role, jest tak przekonujący, że mu ulegam (śmiech). Na przykład w spektaklu „Nerwica natręctw” gram faceta, który ma arytmomanię, czyli cały czas wszystko przelicza. I ja będąc niewiarygodnym głąbem matematycznym, który zdał maturę z matematyki tylko dlatego, że koledzy mu pomogli, musiałem się nauczyć całej masy równań, zestawów cyfr i liczb. Ale jak się już nauczyłem, to umiałem.

PAP Life: Uważa pan, że miał pan szczęście w zawodzie?

A.B.: Myślę, że tak. Szczęście przychodziło, odchodziło, ale generalnie nie narzekam. Nie jestem typem malkontenta i zawsze wolę widzieć świat bardziej na różowo niż czarno. (PAP Life)

Rozmawiała Iza Komendołowicz

Artur Barciś – aktor filmowy, dubbingowy, teatralny i telewizyjny, reżyser i scenarzysta, absolwent łódzkiej Filmówki (1979). Przez wiele lat związany z warszawskim Teatrem Ateneum, obecnie występuje w Och-Teatrze. W filmie debiutował w „Znachorze” w reż. Jerzego Hoffmana (1982), zagrał także w najnowszej ekranizacji w reż. Michała Gazdy (2023). Ma na koncie role w filmach Krzysztofa Kieślowskiego, Krzysztofa Zanussiego, Wojciecha Marczewskiego. Masową popularność przyniosły mu role w serialach komediowych: „Miodowe lata” i „Ranczo”.

kgr/