W powrocie do zdrowia Céline Dion kibicują dziś miliony fanów z całego świata. Kanadyjska piosenkarka boryka się z niezwykle rzadką chorobą – zespołem Moerscha-Woltmanna, nazywanym też syndromem sztywnego człowieka. To nieuleczalne schorzenie o podłożu autoimmunologicznym, które objawia się m.in. bólem i postępującym sztywnieniem mięśni oraz występowaniem powtarzających się epizodów skurczów mięśniowych. Według statystyk zapada na nie do dwóch osób na milion.
W opublikowanym niedawno zwiastunie nadchodzącego dokumentu „I Am: Celine Dion”, gwiazda zapewniła, że mimo utrudniających jej normalne funkcjonowanie dolegliwości nie zamierza poddać się chorobie, gdyż marzy o powrocie na scenę. „Każdego dnia ciężko pracuję, ale jest to dla mnie szalenie trudne. Brakuje mi sceny i ludzi. Tęsknię za nimi. (…) Jeśli nie zdołam biec, będę chodzić. Jeśli nie będę już mogła chodzić, będę się czołgać. Nie poddam się” – zadeklarowała 56-letnia artystka.
Poruszające wyznanie
W specjalnym wydaniu programu „Today” pięciokrotna zdobywczyni nagrody Grammy zdobyła się na poruszające wyznanie. Okazuje się, że chorobę zdiagnozowano u niej nie w 2022 roku, jak dotychczas twierdziła, lecz 17 lat temu. „Wychowywałam dzieci, więc czułam, że muszę się ukrywać, że muszę spróbować zostać bohaterką, mimo że miałam wrażenie, że moje ciało coraz bardziej mnie zawodzi. Ostatecznie to 'kłamstwo' stało się zbyt obciążające. Zdecydowałam, że nie mogę już dłużej ukrywać prawdy” – zdradziła w rozmowie z dziennikarką Hodą Kotb wykonawczyni oscarowego przeboju „My Heart Will Go On”
Z kolei w wywiadzie udzielonym magazynowi „People” Dion opowiedziała o pierwszych niepokojących symptomach, które pojawiły się u niej przed niespełna dwiema dekadami. Artystka zaczęła uskarżać się na skurcze mięśni i trudności z oddychaniem. Co jakiś czas dochodziło do „epizodów kryzysowych”, podczas których jej całe ciało sztywniało, co powodowało dojmujący ból. „Wszystko zaczęło się prawie 20 lat temu, kiedy byłam w trasie koncertowej w Niemczech. Zjadłam śniadanie i nagle poczułam skurcz. Ćwiczenia wokalne tylko pogorszyły sprawę” – wspomina artystka.
Lek działał coraz słabiej
Gwiazda wypróbowała wszelkie możliwe kuracje – począwszy od pryszniców parowych, na lekach dostępnych bez recepty skończywszy. Dion skonsultowała się także z otolaryngologiem i okulistą, jednak nic nie dawało jej ulgi. Wtedy za radą lekarzy zaczęła stosować Valium, czyli środek zawierający diazepam – substancję czynną o działaniu uspokajającym, nasennym i obniżającym napięcie mięśniowe. „Najpierw brałam 2 mg, potem stopniowo zwiększaliśmy dawkę. Z czasem lek działał coraz słabiej. W pewnym momencie wzięłam 90 mg, żeby przetrwać występ. To mogło być śmiertelne. Nie zdawałam sobie sprawy, że mogę położyć się spać i przestać oddychać. Człowiek uczy się na swoich błędach” – powiedziała piosenkarka.
I dodała, że kontrowersyjna kuracja wydawała się być wówczas jedynym dostępnym sposobem na poradzenie sobie z dolegliwościami. „Ludzie, którzy znają mnie wystarczająco dobrze, wiedzą, że nie brałam tych leków po to, żeby się odurzyć, żeby być na haju. Przez całe życie byłam bardzo zdyscyplinowana i tak profesjonalna, jak to tylko możliwe. Robiłam wszystko, co mogłam, żeby mój głos był w jak najlepszej formie” – zaznaczyła gwiazda. Latem 2022 roku u piosenkarki wdrożono holistyczny plan leczenia obejmujący farmakoterapię, immunoterapię, trening wokalny oraz intensywną rehabilitację fizyczną. O zmaganiach artystki opowie wspomniany wcześniej dokument „I Am: Celine Dion”, który trafi do katalogu platformy streamingowej Amazon Prime Video już 25 czerwca. (PAP Life)
gn/