PAP Life: Kiedy 31 maja w Opolu razem z Michałem Zabłockim zaśpiewaliście „Ławeczkę” w konkursie „Premier”, wiele osób z pewnością zastanawiało się, gdzie byłeś, kiedy cię nie było.
Czesław Mozil: Czasem słyszę takie pytania i wtedy opowiadam taką anegdotę. Pani nauczycielka pyta dzieci w klasie: „Piotr, co robi twój ojciec?”. „Jest strażakiem”. Potem pyta Halinkę: „Co robi twoja mama?”. „Jest pielęgniarką”. A później Zosię: „Czym się zajmuje twoja mama?”. Zosia odpowiada: „Moja mama jest aktorką”. Nauczycielka pyta: „A w jakim serialu gra?”. „Moja mama nie gra w serialu, ona gra w teatrze” - tłumaczy Zosia. „To jaka z niej aktorka?” - dziwi się nauczycielka. Byłem jurorem w „X Factorze” i bardzo się z tego cieszę, ale przede wszystkim jestem muzykiem. Cały czas dużo pracuję, nagrywam płyty, gram ponad 80. koncertów rocznie, spędzam ponad 120 dni poza domem. A poza tym robię mnóstwo innych rzeczy.
Dzisiaj na przykład pojechałem spotkać się z dzieciakami, które mieszkają w domu opieki, blisko Płońska. Większość z nich ma FAZ (płodowy zespół alkoholowy – red.), są niepełnosprawne. Poprosił mnie o to znajomy, więc wsiadłem w samochód i poświęciłem na to pół dnia. Media o tym nie wiedzą, bo o tym głośno nie mówię. Kiedy odwiedzałem dzieci na onkologii, często słyszałem od personelu medycznego, że dziękują mi, że zgodziłem się przyjechać, bo jak dzwonią do różnych celebrytów, to większość z nich mówi: „Chętnie przyjadę odwiedzić dzieci, tylko że z kamerą”. Po co pomagać, jak się potem nie można tym pochwalić?
PAP Life: Z drugiej strony z zawodami artystycznymi trochę tak jest, że jak nie ma cię w mediach, to ludzie myślą, że nic nie robisz.
C.M.: Wydaje mi się, że od czasu do czasu jestem w telewizji. Dwa lata temu byłem jurorem w programie „Lego Masters”, niedawno w „Dzień Dobry TVN” oprowadzałem po warszawskiej Pradze, gdzie mieszkam. A ostatnio, kiedy w Opolu otrzymałem nagrodę za „Ławeczkę”, to dostałem w TVP więcej czasu antenowego niż przez ostatnie osiem lat. Nie wiem, czy to dużo, czy mało. Przyznam się, że marzę o fajnym programie muzycznym dla dzieci. Od dawna mam na to pomysł, który osiem lat temu był już prawie zaklepany w telewizji publicznej, ale potem wszystko się zmieniło, odeszli ludzie, z którymi to omawiałem. Oczywiście, z różnych powodów to nie jest program dla komercyjnej stacji jak TVN czy Polsat. Poza tym, praca w telewizji, wbrew pozorom, często zależy od kontaktów. Kiedyś byłem przekonany, że tak nie jest, ale teraz widzę, jak to funkcjonuje. Może nie zabrzmi to skromnie, ale myślę, że jestem dużo ciekawszy i bardziej barwny niż wielu ludzi, którzy robią karierę w telewizji. Może kiedyś przyjdzie na mnie czas, a może nie.
PAP Life: Skoro wspomniałeś o programie dla dzieci. Wymyśliłeś projekt „Grajkowie Przyszłości”, w ramach którego dzieci ze szkół muzycznych z całego kraju akompaniują ci. Nagrałeś dwie płyty z dziećmi ze szkół czy ognisk muzycznych, za które odebrałeś dwa Fryderyki (2020 i 2024). Skąd taki pomysł czy potrzeba, żeby pracować z dziećmi?
C.M.: Mam wykształcenie muzyk-nauczyciel, więc tak naprawdę najbardziej logiczne byłoby, żebym trafił do szkoły muzycznej i uczył gry na akordeonie. I pewnie tak by było, gdybym nie żył z koncertowania, grania swoich piosenek. Ale mam ogromny szacunek dla zawodu nauczyciela, moja mama była nauczycielką. Uważam, że jest bardzo niedoceniany. Projekt „Grajkowie Przyszłości” wymyśliłem też po to, żeby zwrócić uwagę na wspaniałych nauczycieli, którzy w małych miastach i miasteczkach wykonują niesamowitą robotę. Na przykład w małej miejscowości Frygi pod Piłą jest szkoła podstawowa, w której uczy pan Stanisław. On od prawie 50 lat prowadzi harcerski zespół mandolinowy, w którym grają już kolejne pokolenia. Nagrałem z nimi piosenkę „Zręczne Frygi”. Dzięki „Grajkom Przyszłości” dzieci z szkół muzycznych trochę szybciej wchodzą w świat rozrywki. Zawsze mówię, że mam nadzieję, że za 20 czy 30 lat nie będą czuły obciachu, że ze mną nagrali taką piosenkę.
Natomiast dla mnie - poza satysfakcją, że robię coś sensownego - jest to odskocznia. W swoich piosenkach poruszam trudne tematy, piszę o przemocy domowej, uzależnianiach. Przychodzą takie momenty, kiedy mam kryzys, wydaje mi się, że to, to, co robię, nie ma racji bytu. I wtedy mogę przerzucić swoją energię na pracę z dzieciakami, pisać trochę lżej, może nawet infantylnie, nie zastanawiać się, jak szeroki będzie odbiór takiej płyty. Wbrew pozorom przygotowanie płyty z dzieciakami zajmuje mi trzy, cztery razy więcej czasu niż mojej. Finansowo też jest to szalenie drogie, bo do każdej piosenki chcę nagrać teledysk. Ale warto to wszystko robić. Potem dzwonią do mnie dyrektorzy szkół muzycznych, że dzieciaki są szczęśliwe, zapraszane do prezydenta miasta czy do burmistrza, pisze się o nich mediach: „Dzieci z Kutna z Fryderykiem”. Dlatego ten projekt jest dla mnie ważny i wiem, że będę go robił przez wiele lat. Mam dobry kontakt z dzieciakami. Może dlatego, że nigdy nie ściemniam, traktuję ich po partnersku.
PAP Life: Ktoś mógłby ci zarzucić: „A co ty wiesz o dzieciach, skoro nie masz własnych”. Kiedyś publicznie powiedziałeś, że zdecydowaliście z żoną Dorotą, że nie będziecie mieli dzieci. To dość odważne stwierdzenie. Z jakimi reakcjami się spotkaliście?
C.M.: Różnymi, ale bardzo wiele osób napisało, że to było dla nich ważne, że poczuli wsparcie. W Polsce jest dość duża presja społeczna, żeby mieć dzieci. W naszym przypadku było tak, że dziecko się nie pojawiało, zrobiliśmy badania i moje wyszły fatalnie. Mogliśmy zacząć się starać, wejść w program, ale usiedliśmy i porozmawialiśmy, czy naprawdę tego chcemy, czy chcemy zacząć tę walkę. Wiadomo, że koszty, także psychiczne, zdrowotne są ogromne. Wiele związków się rozpada. My nie chcieliśmy ryzykować naszego małżeństwa. Ta rozmowa była bardzo krótka i dzisiaj już w ogóle nie wracamy do tego tematu. Być może też jesteśmy wygodni i dobrze nam we dwoje. W tym roku stuknie nam ósma rocznica ślubu. Kiedy się spotkaliśmy, oboje byliśmy już dojrzałymi ludźmi, ale ja nigdy wcześniej nie mieszkałem z kobietą. Trudno było spotkać tę właściwą osobę. Dorota jest kobietą mojego życia.
PAP Life: Twoja żona jest stylistką. To ona ubrała cię w niebieski garnitur na występ w Opolu?
C.M.: Tak, zawsze doradza mi, kiedy mam sesję zdjęciową, idę do telewizji. Dorota wymyśliła, że mamy z Michałem (Zabłockim) być ubrani w garnitury. Powiedziała: „Jesteście panami w wieku 45 i 60 lat. Musicie wyglądać taktownie i mieć szacunek do widza”.
PAP Life: Wracając do Opola i „Ławeczki”. Nagroda publiczności w Opolu to dowód, że publiczność cię ceni i lubi.
C.M.: Nasza piosenka wygrała dzięki SMS-om. Myślę, że oprócz tego, że jest fantastyczna, to jakiś wpływ mogło mieć to, że ja bardzo dużo jeżdżę po kraju. Nie gram dużych koncertów, tylko zwykle dla 100-150 osób, często potem spotykam się z ludźmi, rozmawiamy, oni mnie osobiście znają. Ale z drugiej strony mamy piosenkę, która wygrywa Opole, a żadne komercyjne radio jej nie gra. To jest zadziwiające.
PAP Life: Dlaczego?
C.M.: Czasem wystarczy, że jeden redaktor muzyczny powie, że piosenki z Opola są „be”, bo to nie jest wysublimowany gust. I wtedy taka piosenka się nie pojawi na antenie. Moja „Maszynka do świerkania” też nie była grana w stacjach komercyjnych, mimo że w tamtym czasie to był jeden z najbardziej popularnych utworów. Ale nie będę narzekał. Na pewno dzięki tej nagrodzie zrobiło się o nas głośniej, piosenka ma więcej wyświetleń. Mamy też z Michałem Zabłockim pomysł, żeby razem zrobić płytę.
Zauważyłem, że jak się jest debiutantem, to budzi to ciekawość: "O, ktoś nowy. Zobaczymy, co potrafi". A tacy weterani jak ja, którzy są w tej branży od nastu lat, to już niekoniecznie są interesujący. Bo dla niektórych już się skończyłeś. Grałeś muzykę alternatywną, a potem poszedłeś do „X Factora”, teraz śpiewasz piosenki o przemocy domowej i robisz płyty z dzieciakami. To kim ty właściwie jesteś? Ciągle mam poczucie, że nie zostałem odkryty. Ludzie po koncertach przychodzą i mówią, że się tego nie spodziewali. Pytam: „A czego się państwo spodziewali?”. I słyszę: „No nie wiemy”.
PAP Life: „Ławeczka” to piosenka o przyjaźni, która pomaga przetrwać trudne chwile. Masz taką ławeczkę przyjaciół?
C.M.: Mam. Moja żona jest moim pierwszym takim przyjacielem na ławeczkę.
PAP Life: Ale pytam o kumpli. Bo „Ławeczka” jest o męskiej przyjaźni.
C.M.: „Ławeczka” jest o przyjaźni jako takiej, niekoniecznie męskiej. Ja ławeczkę dzielę z trzema kolegami z Danii. Jednego znam jeszcze z duńskiej podstawówki, a dwóch z liceum. Spotykamy się raz na pół roku, raz na rok, czasem w Warszawie, innym razem w Krakowie czy Berlinie. Przez dwa dni gadamy, imprezujemy. Taki nasz Kac Vegas.
PAP Life: Rozmawiacie po duńsku?
C.M.: Jak najbardziej, oni są Duńczykami. Co ciekawe, kiedy jadę do Danii, odwiedzam ojca, siostrę, czy innych znajomych, to z nimi się już nie widuję. Tamte spotkania są już dla nas wystarczające.
PAP Life: Wyjechałeś z Polski, kiedy miałeś pięć lat. Co tak naprawdę zdecydowało, że kilkanaście lat temu postanowiłeś wrócić do kraju na stałe?
C.M.: Czasem mówię, że jestem emigrantem zarobkowym w kraju, w którym się urodziłem. To jest troszeczkę taki twist. Ale taka jest prawda.
PAP Life: Uważasz, że w Polsce zrobiłeś większą karierę niż mógłbyś w Danii?
C.M.: Dla mnie to, że w ogóle zrobiłem w Polsce jakąś karierę jest już bardzo dziwne. Kiedy pojawiłem się 15 lat temu, to, co robiłem, dla wielu było głęboką alternatywą.
PAP Life: Ale z pewnością twój wizerunek trochę Polaka, trochę obcokrajowca, który mówi po polsku z akcentem, pomógł ci. Media chętnie takie osoby „zagospodarowywały”.
C.M.: Tak, ale przyznam też, że denerwuje mnie, jak niektóre z tych gwiazd specjalnie źle mówią po polsku, żeby robić z tego atut.
PAP Life: Bo to jest atut.
C.M.: Na pewno. Prawda jest taka, że Bałwanek Olaf mówi po polsku z duńskim akcentem (Czesław Mozil dubbingował Bałwanka Olafa w filmie „Kraina lodu” – red.). Nawet dzisiaj tłumaczyłem dzieciakom, które pytały, dlaczego Bałwanek Olaf mówi tak dziwnie po polsku. Kiedy nagrałem „Maszynkę do świerkania”, dużo osób myślało, że to jakiś żart, że specjalnie śpiewam z takim akcentem. Teraz już tego akcentu u mnie nie słychać. Ale poważnie odpowiadając na pytanie, myślę, że może byłem trochę potrzebny naszemu krajowi. Jestem drugą osobą, która dostała nagrodę jako Sojusznik Roku od Kampanii Przeciw Homofobii. Kiedy kilkanaście lat temu mówiłem w mediach, żeby wspierać mniejszości seksualne, to ilość hejtu, jaka się na mnie wylewała, była niewiarygodna. Może więc trochę mam swój udział w tym, że teraz trochę inaczej patrzy się na takie osoby. Polska zawsze była mi bliska. Od dziecka przyjeżdżałem tutaj na wakacje. Potem brałem do Polski swoich znajomych, potem swój zespół. W naszym domu w Kopenhadze kultywowana była polska tradycja, chodziłem do polskiego kościoła, byłem ministrantem jako dziecko, harcerzem ZHP w Danii - fatalnym, ale tym sposobem mogłem spotykać Polonię z całego świata.
PAP Life: Czyli Polska z ciebie nigdy nie wyszła?
C.M.: Nie wyszła i to jest moje szczęcie. Zostałem tak wychowany, żeby nie wstydzić się swoich korzeni. Przyznam, że nigdy nie czułem tak u siebie, jak teraz w Warszawie. I jeszcze moja żona jest Polką. Więc naprawdę czuję się szczęściarzem, że mogę mieszkać w kraju, który moi rodzice opuścili, bo myśleli, że tutaj nie będzie lepiej. A w Polsce jest o wiele lepiej niż mogli sobie wyobrazić. Często gram koncerty dla Polonii w różnych miejscach na świecie. Kiedyś graliśmy w Chicago i jeden pan zapytał mnie, czy nie chcę zostać w Chicago, on załatwi green card. Mówię: „Nie, proszę pana, my jutro mamy lot do Warszawy, do domu”. On zdzwiony: „Czy ty wiesz, jak w Polsce jest?”. Mówię: „Wiem, bo tam mieszkam. A kiedy pan ostatnio był w Polsce?”. „30 lat temu”.
PAP Life: Niektórzy się dziwią, że tacy ludzie mają prawo głosować w polskich wyborach.
C.M.: Mam duński paszport. Kiedy były wybory w Danii, poszedłem, żeby zagłosować i okazało się, że jeżeli mieszka się ponad pół roku zagranicą, to nie ma się do tego prawa.
PAP Life: Często bywasz w Danii?
C.M.: Zwykle sześć, siedem razy w roku. Ostatnio nie było mnie przez kilka miesięcy, ale niedawno pojechaliśmy z żoną na trzy dni. Pożyczyłem od siostry rower elektryczny i obwoziłem Dorotę po całej Kopenhadze. W sierpniu lecę na jeden dzień do Kopenhagi, na spotkanie mojej klasy licealnej. Zależy mi, żeby bywać częściej. Moja siostra na dwoje dzieci, nie chciałbym być wujkiem, który widuje swoich siostrzeńców raz w roku.
PAP Life: Dostrzegasz jakieś różnice między życiem w Warszawie, a w Kopenhadze?
C.M.: Trudno to wytłumaczyć, ale kiedy tam jestem, łapię spokój. Życie w Danii jest po prostu mniej stresujące. Jest takie popularne słowo hygge, które było nawet słowem roku i kilka razy proszono mnie, żeby wytłumaczyć, jaka jest definicja szczęścia po duńsku. Myślę, że jednym z najważniejszych elementów jest poczucie, że w sytuacji kryzysowej państwo zadba o ciebie. W Polsce tego nie ma. Kiedy wybuchła pandemia, nagle miałem odwołanych 50 koncertów, wpadłem w panikę. Gdybym nie miał oszczędności, byłoby mi bardzo trudno. Jeden kolega, który pracował ze mną, poszedł pracować do Decathlonu, drugi został ochroniarzem. Natomiast przyjaciele z Danii, z którymi rozmawiałem tydzień po wybuchu pandemii, byli spokojni, siedzieli w domu i już mieli wypłacone 80 proc. swojej pensji.
PAP Life: Za to płacą wysokie podatki.
C.M.: Coś za coś. Z jednej strony mówi się, że ludzie w krajach skandynawskich są bardziej szczęśliwi niż gdzie indziej, a z drugiej największa procentowo ilość obywateli wcina tam prozac czy inne tabletki szczęścia.
PAP Life: A co duńskiego jest w tobie?
C.M.: Często, jeszcze, kiedy mieszkałem w Danii słyszałem, że jestem bardzo polski. Pamiętam, jak grałem w teatrze Witkacego, to był 2003, przyszedł do mnie jeden aktor i powiedział: „Czesławie, ty jesteś bardziej polski, niż zdajesz sobie sprawę”. To było dla mnie bardzo ważne. Kiedyś, moje koleżanki Szwedki, gdy przyjeżdżałem do Polski na wakacje, powiedziały, że flirtuję z każdą kobietą. Dla mnie było to fascynujące, że w Polsce każda kobieta mówi językiem mojej matki. A z kolei moja żona mówi, że nawet nie wiem, jak bardzo jestem niepolski w zachowaniu wobec kobiet.
PAP Life: Moja znajoma, która często jeździ do jednego z krajów skandynawskich, mówi, że tam mężczyźni, przez poprawność polityczną, zostali niemal wykastrowani.
C.M.: Rozumiem ten argument. Ale też dodam, że mam poczucie, że polski mężczyzna strasznie udaje, że jest macho. Polki są waleczne, inteligentne, przepiękne. A polski mężczyzna często jest zakompleksiony, brakuje mu dystansu do siebie. Tak bardzo chce wszystko ogarniać, zamiast czasami się przyznać, że jednak wszystkiego nie ogarnia. Ale rozumiem, że Polkę może denerwować, że mężczyźni w Skandynawii przyznają się do słabości. Tylko pytanie: czy lepiej, że on jest słaby, czy żeby był chamski i szowinistyczny. W Danii pewne zachowania, które u nas uchodzą za normalne, są napiętnowane. I powiem jeszcze taki ostatni news. Duńskim piłkarzom, tuż przed Euro, zaproponowano podwyżki. A oni zdecydowali, że nie będą ich przyjmować i chcą, żeby przekazać te środki na podwyżki w kobiecej reprezentacji. Czy w Polsce coś takiego mogłoby się wydarzyć?
PAP Life: Masz nie tylko polskie korzenie, ale też ukraińskie - twój ojciec pochodzi z Ukrainy. Masz kontakt z rodziną z jego strony?
C.M.: Mam. We Lwowie mieszka Oksana, bratanica mojego ojca. Po wybuchu wojny dwa razy byłem na Ukrainie, wiozłem dziennikarzy kanadyjskich z Canadian Broadcasting Company, którzy jechali potem na front. To też dość ciekawa historia, bo Arek, mój kolega, z którym współpracuję, jadąc w nocy pociągiem z Warszawy do Malborka, spotkał w przedziale Walerię, ukraińską dziennikarkę muzyczną i to ona poszukiwała kierowców, którzy zawiozą tych kanadyjskich dziennikarzy na Ukrainę. Pomyślałem, dlaczego nie - akurat miałem czas. Trochę zabawnie było na granicy, kiedy okazało się, że zostałem rozpoznany i kilka osób chciało sobie robić ze mną selfie, co tych dziennikarzy wprawiło w osłupienie. No, ale poza tym, że zawiozłem ich, bo chciałem pomóc, przy okazji odwiedziłem kuzynkę. W lipcu chcemy z Dorotą pojechać do Lwowa, żeby zobaczyć się z Oksaną.
PAP Life: Czyli Oksana nadal mieszka na Ukrainie?
C.M.: Tak, w ogóle nie brała pod uwagę, żeby wyjechać. Kiedy wybuchła wojna, dzwoniłem do niej, proponowałem: „Przyjeżdżaj do Polski, mój tata czeka na ciebie w Danii”. Ale ona powiedziała: „Czesławie, ty tego nie zrozumiesz. Nigdzie nie jadę. Będę czekać w swoim domu na tych, którzy chcą mi ten dom odebrać”. Dla mnie heroiczność Ukraińców jest niesamowita. Nie wiem, czy sam byłbym taki odważny.
PAP Life: Nad czym teraz pracujesz?
C.M.: Zaraz po naszym spotkaniu jadę na próbę z Grzegorzem Duszakiem, który będzie produkował moją nową płytę. Wyjdzie ona pod szyldem Czesław Śpiewa na początku przyszłego roku. Siedzę, piszę piosenki. Cały czas koncertuję, w weekend przylatuje mój zespół z Danii i będziemy grali.
Rozmawiała Iza Komendołowicz
pp/
Czesław Mozil – wokalista, autor tekstów, kompozytor, muzyk, akordeonista, aktor dubbingowy, osobowość telewizyjna. Lider polsko-duńskiego zespołu Czesław Śpiewa. Urodził się w Zabrzu, kiedy miał pięć lat wyjechał razem z rodzicami i młodszą siostrą do Danii. Od 2008 roku mieszka w Polsce na stałe. Był jurorem w czterech edycjach programu „X Factor”. Ma 45 lat.