Ekspert: imigracja z UE nie była decydująca, ale przyspieszyła brexit

2024-04-28 10:27 aktualizacja: 2024-04-28, 22:11
Big Ben, Londyn. Fot. PAPTOLGA AKMEN
Big Ben, Londyn. Fot. PAPTOLGA AKMEN
Imigracja z Europy Środkowo-Wschodniej, która zaczęła się wraz z rozszerzeniem UE w 2004 roku, w pewnym stopniu przyczyniła się później do wystąpienia Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty, ale nie była czynnikiem decydującym – mówi PAP prof. Aleks Szczerbiak, politolog z University of Sussex.

Wielka Brytania, a także Irlandia i Szwecja, były jedynymi z 15 ówczesnych państw członkowskich UE, które nie zdecydowały się na wprowadzenie okresów przejściowych, tylko od razu otworzyły swoje rynki pracy dla obywateli nowo przyjętych krajów Europy Środkowo-Wschodniej.

Otwarcie rynku pracy spowodowało bezprecedensowy napływ do Wielkiej Brytanii imigrantów z tych krajów. Według szacunków brytyjskiego urzędu statystycznego ONS, na początku 2004 r. w Wielkiej Brytanii mieszkało ok. 130 tys. osób urodzonych w ośmiu krajach Europy Środkowej (Polska, Czechy, Słowacja, Węgry, Słowenia, Litwa, Łotwa i Estonia), z czego 74 tys. urodzonych w Polsce. W połowie 2016 roku, a więc w czasie gdy miało miejsce referendum w sprawie wyjścia z UE, mieszkało ich już 1,37 mln, z czego 883 tys. urodzonych w Polsce.

Napływ imigrantów był wielokrotnie większy niż prognozował rząd ówczesnego premiera Tony’ego Blaira. Prof. Szczerbiak przypomina, że szacunki z sprzed otwarcia rynku pracy były zdumiewająco niskie – mówiły nawet o zaledwie 24 tys. imigrantów.

„Tym, czego nie docenili, było to, do jakiego stopnia w krajach postkomunistycznych, w tym w Polsce postrzegano możliwość podejmowania pracy za granicą jako korzyść płynącą z członkostwa. Jeśli spojrzeć na badania opinii publicznej z 2003-2004 roku, z czasów referendum i samej akcesji, większość Polaków była raczej pesymistyczna – nie spodziewano się napływu dużej ilości pieniędzy, z pewnością nie na początku, obawiano się, że rolnicy sobie nie poradzą. Ale jedyną rzeczą, którą postrzegali jako ewidentną korzyść, była możliwość podejmowania pracy za granicą” – wyjaśnia.

Jak dodaje, nałożył się na to fakt, że większość pozostałych krajówstarejUE wprowadziła okresy przejściowe, przy czym Niemcy i Austria – kraje, do których w czasach komunistycznych Polacy wyjeżdżali najczęściej – aż siedmioletnie, zatem cała pierwsza fala imigracyjna po 2004 roku miała do wyboru tylko Wielką Brytanię, Irlandię i Szwecję, a brytyjski rynek pracy był - z racji wielkości gospodarki i populacji - najchłonniejszy.

Aleks Szczerbiak przyznaje, że trudno wyjaśnić, dlaczego brytyjski rząd aż tak mocno się pomylił w szacunkach. „Myślę, że są dwie możliwości. Pierwsza jest takie, że rząd wiedział, iż imigracja będzie znacznie, znacznie większa, ale nie chciał wywoływać politycznych kontrowersji wokół kwestii rozszerzenia UE, w które rząd Blaira był mocno zaangażowany, choć konserwatywna opozycja też je popierała. Druga – że te wszystkie założenia i szacunki były po prostu kompletnie błędne” – mówi.

Podkreśla, że pojawienie się tak dużych społeczności imigrantów z nowych państw członkowskich zmieniło na wielu poziomach relacje między Wielką Brytanią a Unią Europejską, a w szczególności między Wielką Brytanią a Polską, z której wywodzi się ponad połowa z nich. „Ta polska społeczność, licząca w szczytowym momencie około miliona osób, stała się pryzmatem, przez który każdy polski rząd postrzegał stosunki z Wielką Brytanią. Żaden polski rząd nie może ignorować faktu, że 800 tys. czy milion osób żyje i pracuje w Wielkiej Brytanii. A pamiętajmy, że nie chodzi tylko o nich, bo niemal każda z tych osób ma jakąś rodzinę czy znajomych w Polsce. Stąd też zabezpieczenie ich statusu było z punktu widzenia polskiego rządu absolutnie najważniejszą kwestią podczas negocjacji na temat warunków brexitu” – zauważa.

Prof. Szczerbiak przyznaje, że pojawienie się w krótkim czasie dużej grupy imigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej było ważnym czynnikiem w debacie na temat wystąpienia z UE, ale jego zdaniem, fakt, że chodziło akurat o przybyszów z tej części świata był drugorzędny.

„Oczywiście były przypadki ksenofobii czy agresji wymierzonej w konkretnie w Polaków czy przybyszów z Europy Środkowo-Wschodniej, bo przypadki ksenofobii zdarzają się w każdym kraju. Ale w debacie wokół brexitu bardziej chodziło o dwie inne rzeczy. Po pierwsze o tę rozbieżność między szacunkami, które rząd podawał a rzeczywistymi liczbami, więc to, co się stało było wielkim szokiem dla ludzi. A po drugie, pokazało to, że będąc w UE brytyjski rząd zasadniczo nie sprawował kontroli nad granicami kraju – że gdyby chciał wprowadzić jakieś ograniczenia w napływie imigrantów z UE, nie miał żadnych narzędzi. Ten brak kontroli nad granicami był ważniejszy w debacie niż fakt, że ci imigranci pochodzą akurat z Europy Środkowo-Wschodniej” – uważa.

Dodaje, że w niektórych sektorach gospodarkitakich jak rolnictwo, usługi czy budownictwobrytyjscy pracownicy szczególnie odczuli napływ imigrantów z tej części Europy, którzy zazwyczaj mieli lepsze kwalifikacje, byli gotowi pracować dłużej i za mniejsze stawki, więc byli obwiniani o „psucie rynku” i pozbawianie Brytyjczyków miejsc pracy, ale ich pochodzenie nie miało tu takiego znaczenia, jak sam fakt bycia imigrantami.

Przypomina jednak, że gdy w 2007 roku do UE wchodziły Bułgaria i Rumunia, skala napływu imigrantów już była znana i wtedy brytyjski rząd miał poczucie, że musi zareagować, zdecydował się zatem skorzystać z maksymalnego dozwolonego okresu karencji – siedmiu lat – zanim otworzył rynek pracy dla obywateli tych dwóch państw. Podobnie było też w 2013 roku, gdy przyjmowana była Chorwacja, choć dla jej obywateli rynek pracy otwarto w Wielkiej Brytanii po pięciu latach. Dodaje też, że ustępstwami, które rząd Davida Camerona uzyskał na początku 2016 roku od UE, a które miały skłonić Brytyjczyków do pozostania, były tzw. hamulec bezpieczeństwa, pozwalający na czasowe zamknięcie rynku pracy na nowych imigrantów oraz ograniczenie dostępu do zasiłków, ale okazało się to niewystarczające.

Rozmówca PAP podkreśla jednak, że obecność imigrantów z Polski czy Europy Środkowo-Wschodniej w ogóle przestała być już tematem i to mimo, że sama imigracja jest obecnie w oczach wielu wyborców najważniejszym problemem kraju. Ale wpływ na to mają przede wszystkim nielegalne przeprawy przez kanał La Manche, a także niektóre społeczności muzułmańskie, niepodzielające brytyjskich wartości, co widać np. przy okazji propalestyńskich marszów w Londynie. Ponadto, jak mówi, mimo że Polacy są obiektywnie dużą mniejszością, to są też jedną z najbardziej niewidocznych – zarówno z powodu tego, że fizycznie nie widać na pierwszy rzut oka, iż są obcego pochodzenia, jak i z tego powodu, że są rozproszeni po całym kraju i nie tworzą żadnych skupisk czy odrębnych dzielnic.

Aleks Szczerbiak przyznaje, że jest pewnym paradoksem to, iż choć imigracja była jednym z głównych czynników w debacie przed referendum o wyjściu z UE, teraz jej skala jest znacznie większa. W każdym z ostatnich dwóch lat do Wielkiej Brytanii przyjechało legalnie ponad milion osób, przy czym w zdecydowanej większości byli to obywatele państw trzecich, głównie pozaeuropejskich.

Jest pewna presja ekonomiczna popychająca imigrację w górę, jak starzenie się społeczeństwa czy wakaty na rynku pracy, i te czynniki nie zniknęły wraz z brexitem. Stąd można powiedzieć, że w brexicie nie chodziło o to, czy będzie imigracja, czy też nie, ale o to, kto będzie decydował o tym i kto będzie miał instrumenty kontroli – czy brytyjski rząd, czy UE. Obecnie główną kwestią związaną z imigracją są nielegalne przeprawy przez kanał La Manche, z którymi rząd sobie nie radzi i problemem jest przede wszystkim ta bezradność. Brytyjski rząd nie może już zrzucać winy na Unię Europejską i mówić, że to przez członkostwo nie ma instrumentów do zatrzymywania napływu” – wyjaśnia.

Zastanawiając się nad kwestią, czy gdyby w 2004 roku Wielka Brytania nie otworzyła rynku pracy, lecz ustanowiła okres przejściowy, to nadal byłaby w UE, prof. Szczerbiak ocenia, że tamta decyzja była raczej katalizatorem rosnącego już wcześniej dyskomfortu sporej części Brytyjczyków w związku z przynależnością do Wspólnoty, niż czymś, co go spowodowało. Czyli bardziej przyspieszyła debatę nad członkostwem niż ją wywołała.

„Pierwszą kwestią z tym związaną jest to, co by się stało z tymi Polakami, którzy wyjechali do Wielkiej Brytanii po 2004 roku i czy gdyby brytyjski rząd wprowadził okres przejściowy, czy skończyłby się on w tym samym czasie, co w większości innych krajów, czy też wcześniej, czy też, tak jak w Niemczech i Austrii, był maksymalnie długi. Ale myślę, że można postawić wiarygodną tezę, że wielu z tych Polaków wyjechałoby ostatecznie do Niemiec, bo to one były tradycyjnym kierunkiem emigracji” – mówi.

„Ale niezależnie od otwarcia rynku pracy, trwającym wcześniej trendem było to, że Wielka Brytania w pewien sposób odsuwała się od UE, a Brytyjczycy w coraz większym stopniu nie czuli związku z UE. Według sondaży, w Wielkiej Brytanii stale ok. 45 proc. wyborców chciało wystąpienia z UE tak czy inaczej. Kwestia imigracji z Europy Środkowo-Wschodniej stała się katalizatorem dla wielu ludzi, którzy mieli poczucie, że decyzje w istotnych dla nich kwestiach są podejmowane w Brukseli. Zatem można przekonująco argumentować, że gdyby nie ta imigracja, nie byłoby referendum w 2016 roku, ale kwestia członkostwa w UE prędzej czy później i tak by się pojawiła. Sądzę, że referendum odbyłoby się tak czy inaczej, jakieś 5-10 lat później, bo niezależnie od imigracji, relacje Wielkiej Brytanii z UE były problematyczne i obie strony coraz bardziej się rozjeżdżały w swoich wizjach” – ocenia.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)

pp/