Kiedy 5 listopada zamkną się ostatnie lokale wyborcze na Zachodnim Wybrzeżu i Alasce, będzie to koniec wyborczego maratonu i jednocześnie początek kolejnego długiego procesu, na który składają się: liczenie głosów, rozstrzyganie prawdopodobnych sporów, zatwierdzanie wyników, głosowanie w Kolegium Elektorów, aż po formalne zatwierdzenie zwycięzcy przez Kongres i inaugurację nowego prezydenta.
Podobnie jak cztery lata temu należy spodziewać się, że zliczanie głosów w niektórych stanach może potrwać kilka dni. Tradycyjnie wśród tych najwolniej liczących są te największe - Kalifornia i Nowy Jork - ale też prawdopodobnie najważniejsza dla wyniku wyborów Pensylwania. Teoretycznie możliwe jest, że zwycięzca zostanie ogłoszony przez media i ośrodki badawcze jeszcze w noc wyborczą, jednak sondaże sugerują, że różnice między wynikami kandydatów będą minimalne i zwycięzcę poznamy - tak jak w 2020 r. - dopiero w kolejnych dniach.
Zamknięcie urn wyborczych uruchomi jednak precyzyjnie zapisany w prawie harmonogram dalszych formalnych kroków. Mimo dużego prawdopodobieństwa, że dojdzie do protestów wyborczych, kontestowania wyników w sądach i powtórnego przeliczania głosów, na rozstrzygnięcie sporów jest stosunkowo niewiele czasu. Do 11 grudnia władze stanów muszą wskazać zestaw elektorów, który będzie ich reprezentował w głosowaniu Kolegium Elektorów, które formalnie wybierze prezydenta. Głosy elektorskie mają odzwierciedlać, kto wygrał w danym stanie.
Elektorzy zbiorą się w stolicach swoich stanów 17 grudnia, by formalnie oddać głos na kandydatów na prezydenta i wiceprezydenta oraz wysłać je do przewodniczącej Senatu (rolę tę pełni wiceprezydent Kamala Harris) oraz Archiwistki Stanów Zjednoczonych. Głosy wysłane w sześciu egzemplarzach muszą dotrzeć tam do 25 grudnia, a następnie Archiwistka musi wysłać je do Kongresu USA do 3 stycznia - dnia inauguracji nowego parlamentu. Trzy dni później nastąpi ostatni krok formalny - posiedzenie połączonych izb Kongresu, podczas którego formalnie policzone zostaną głosy elektorskie i zatwierdzony ich wynik.
Choć posiedzenie Kongresu 6 stycznia jest zwykle formalnością, cztery lata temu odbyło się ono w atmosferze wielkich kontrowersji. Ówczesny prezydent Donald Trump, ubiegający się w tym roku o reelekcję, naciskał wówczas na wiceprezydenta Mike'a Pence'a, by odmówił certyfikacji wyniku, a procedura została przerwana przez szturm zwolenników Trumpa na Kapitol.
Choć tym razem w roli Pence'a będzie Kamala Harris, a Kongres wprowadził do prawa wyborczego poprawki utrudniające kontestowanie wyniku, to według portalu Politico nie można wykluczyć ponownych zawirowań. Należy bowiem pamiętać, że 5 listopada Amerykanie będą wybierać nie tylko prezydenta, ale też wszystkich 435 członków Izby Reprezentantów i jedną trzecią składu Senatu. Jeśli Partia Republikańska utrzyma kontrolę nad Izbą Reprezentantów i zdobędzie większość w Senacie - a oba te scenariusze są prawdopodobne - będzie mogła formalnie zakwestionować ewentualne zwycięstwo Harris, a wtedy wyboru prezydenta dokona Izba Reprezentantów.
Wszelkie kontrowersje będą musiały zostać rozstrzygnięte w ciągu dwóch tygodni, bo niezależnie od ostatecznego zwycięzcy konstytucja USA wyznacza zakończenie kadencji ustępującego prezydenta i rozpoczęcie kadencji nowego na 20 stycznia.
Z Waszyngtonu Oskar Górzyński (PAP)
osk/ akl/