Polska Agencja Prasowa: Do rąk polskich czytelników trafiła właśnie pani książka, która ukazała się dwa lata temu w języku angielskim na brytyjskim rynku wydawniczym. Ale do Anglii nie wyjechała pani, aby pisać książki…
Ania Bas: Faktycznie, to nie był wyjazd dla pisania książek. Wyjechałam do Anglii, na rok, aby skończyć moją pracę magisterską. Zbierałam materiały współpracując z już nieistniejącą organizacją artystyczną, Jubilee Arts, niedaleko Birmingham w Black Country. Był więc to wyjazd badawczy.
Zdecydowałam się jednak zostać w Anglii na kolejny rok. Kończyłam kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim, moją specjalizacją była animacja kultury. W Anglii ta dziedzina funkcjonowała już wtedy jako sztuki społeczne, była to praktyka artystyczna. To mnie zafascynowało i chciałam spróbować życia i pracy na emigracji. I tak zamiast roku jestem już w Anglii dwadzieścia lat!
PAP: Skąd zatem zrodził się pomysł, aby napisać powieść?
A.B.: W mojej praktyce artystycznej też pracuję z tekstem. Dziesięć lat temu wydałam zbiór opowiadań, które były wynikiem mojej rezydencji artystycznej w Sheffield, w Yorkshire w północnej części Anglii. Wydała go galeria sztuki, więc był rozpowszechniany kanałami artystycznymi. Od czytelników, głównie innych artystów i kuratorów, miałam odzew, że może warto by było, abym napisała książkę. Ale już taką z prawdziwego zdarzenia, która nie byłaby skierowana tylko i wyłącznie dla światka artystycznego, ale taka, która mogłaby trafić do księgarń.
Sheffield zawdzięczam również to, że fabuła "Nocnej zmiany" dzieje się w londyńskiej trzeciej strefie. Podczas mojej rezydencji poznałam kobietę, która mnie zapytała, dlaczego w ogóle piszę o Sheffield, o mieście, w którym byłam tylko gościem – spędzałam tam przez jeden rok tydzień w miesiącu. Ta pani zasugerowała, abym pisała o tym, co znam, skąd jestem. Nie wiem, czy miała na myśli to, że powinnam wrócić do Polski i pisać o Polsce. Natomiast potraktowałam to jako wyzwanie i postanowiłam przyjrzeć się temu, co dzieje się w tej części Londynu, w której mieszkam. Kiedy już znalazłam miejsce fabuły, bohaterowie sami zaczęli przychodzić mi do głowy. Pracowałam nad powieścią siedem lat, więc zajęło mi to trochę czasu.
PAP: I tak główną bohaterką książki jest Gosia Golab…
A.B.: Jest ona wynikiem obserwacji wielu osób, które poznałam w Wielkiej Brytanii, którzy mają pochodzenie imigranckie i którzy są odłączeni od swoich korzeni. Wiele osób ma w Anglii albo jednego rodzica, albo obu, którzy pochodzą spoza Wielkiej Brytanii. Oni sami natomiast wychowali się w języku angielskim a jednocześnie w rodzinach, w których się nakładały lub wręcz ścierały różne kultury. Mieszanka kultur w nich buzuje, są ludźmi wieloformatowymi i to życie między kulturami mnie fascynuje.
Dlatego chciałam stworzyć bohaterkę, która nie mówi w języku swoich rodziców – w przypadku Gosi jest to język jej ojca, jest na co dzień odłączona od polskiej kultury i nie do końca świadoma, jak jej pochodzenie na nią wpływa.
PAP: Gosia jest jednak bohaterką, którą trudno polubić, przynajmniej od pierwszej strony.
A.B.: Chciałam stworzyć postać kobiecą, która nie jest miła i przyjemna. Mam wrażenie, że od kobiety w literaturze oczekuje się właśnie tego, że będzie sympatyczna, a jeśli ma jakiś pazur, to jest to skrywane, przynajmniej do połowy powieści. Bohaterkom kobiecym wciąż się dużo mniej wybacza niż bohaterom męskim. Kiedy mężczyzna jest nieznośny, to jest określany jako buntownik, dajemy mu szansę. Kobiety natomiast oceniamy dużo bardziej surowo.
PAP: Czy Gosia ma jednak coś z pani? Czy której doświadczenie życiowe Gosi, to właśnie pani doświadczenie?
A.B.: Gosia – tak jak zresztą wszystkie pozostałe postaci z mojej książki – mają coś ze mnie. Bohaterowie są tworem mojej wyobraźni, są więc nasiąknięte tym, co widzę, co się dzieje dookoła mnie. Nie jest to napisane w próżni.
Kiedy zaczęłam pisać tę powieść, miałam ponad trzydzieści lat. Zdałam sobie sprawę z tego, jak wiele rzeczy sobie wyobrażałam, że osiągnę zanim skończę trzydziestkę. Że moje oczekiwania były podyktowane przez naszą kulturę i społeczeństwo. Myślę, że od kobiet często się oczekuje osiągnięcia "Trzy M" – po pierwsze, żeby znaleźć mężczyznę swoich marzeń, po drugie, żeby spełnić się w macierzyństwie oraz, po trzecie, żeby kupić mieszkanie. A przecież są inne, często ciekawsze sposoby na życie, mniej schematyczne. Gosia jest bohaterką, która w jakimś stopniu się uwalnia od tej konfiguracji "Trzy M".
PAP: A coś łączy panią z tatą Gosi? Jest on przecież Polakiem, który wyemigrował do Anglii…
A.B.: Mam do niego bardzo dużo sentymentu, ponieważ faktycznie łączy mnie z nim doświadczenie imigracyjne. Tak jak on, ja też łapię się na tym, że jestem "nie stąd". Dla Brytyjczyków wciąż jestem obcokrajowcem. Zdradza mnie już moje pierwsze "Hello" na powitanie; rodowici Brytyjczycy od razu wyłapują mój akcent i zaczynają się dopytywać, skąd jestem, co robię. Myślę, że właśnie doświadczenie nieprzynależności do kultury angielskiej łączy mnie bardziej z tatą Gosi niż z nią samą.
PAP: A jak wygląda doświadczenie pisania książki w języku, który nie jest naszym pierwszym językiem?
A.B.: Jestem w ciekawym momencie, kiedy myślę po angielsku, ale pewnie wciąż z błędami, jak i po polsku, choć coraz częściej mam poczucie, że już z błędami. Doświadczam życia między dwoma językami. Jest to interesujące, czasami kłopotliwe i niewygodne, ale myślę, że daje to energię do tworzenia.
Bardzo cenię sobie pisanie w języku angielskim, ponieważ jest to dla mnie niekończący się eksperyment na poziomie słów, składni a także fabuły i sposobu opowiadania.
Pisane to dla mnie radość, przyjemność i w jakiś sensie rozrywka. Sporo osób mówi mi, że pisanie powieści to dla nich ciężka praca. Nie jest to łatwe, ale nie jest to dla mnie orka, lecz bardzo interesujące przeżycie - taka próba stworzenia świata. Pisanie w języku obcym trudno jest mi porównać do czegokolwiek.
Piszę dużo więcej po angielsku niż po polsku. Najłatwiej pisanie po polsku idzie mi jednak, kiedy jestem w Polsce i małymi partami zbieram ten materiał. Póki co, napisałam po polsku kilka opowiadań, pewnie dlatego że przyjeżdżam na krótko. Na mnie więc chyba działa zanurzenie w języku, kulturze.
Oczywiście to supersprawa napisać książkę w swoim drugim języku. Bardzo się cieszę, że mi się to udało i nadal chcę pisać w języku angielskim. Ale to już nie jest też coś niezwykłego. Sporo osób pisze w dwóch lub nawet trzech językach. Kiedy zaczęłam pisać po angielsku, wiedziałam, że nie przecieram żadnych nowych szlaków.
PAP: Jak wyglądało pani zetknięcie się z żywym językiem angielskim?
A.B.: Moim pierwszym angielskim był ten, którego uczymy się w szkole w Polsce. Było to tzw. BBC English, jakby powiedzieli to moi brytyjscy znajomi. Tymczasem ten język często nie przystaje do realiów. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Anglii, zaskoczył mnie silny akcent w Black Country. Nasz BBC English nie jest więc pomocny. Oczywiście, można ułożyć zdanie, zadać pytanie, ale odpowiedź dostaniemy w tak silnym akcencie, że jeśli ktoś nie jest z nim usłuchany, to ma problemy, aby zrozumieć to, co się do niego powiedziało. Styk z żywym językiem był więc dość szokujący, nie spodziewałam się aż takiego zróżnicowania pod względem akcentów.
PAP: A czy przed wyjazdem do Anglii czytała pani po angielsku?
A.B.: Nie, po angielsku zaczęłam dopiero czytać, kiedy zamieszkałam w Wielkiej Brytanii. Jedną z pierwszym książek, które próbowałam ugryźć były nomen omen "Białe zęby" Zadie Smith. Jednak trudno było mi przez to przebrnąć, bardzo wielu rzeczy nie zrozumiałam.
Jednymi z pierwszych książek, które przeczytałam i zrozumiałam była trylogia Philipa Pullmana. To książki bardziej młodzieżowe, ale wielu dorosłych się nimi zachwyca. W tym ja!
PAP: Powiedziała pani, że myśli zarówno po polsku, jak i po angielsku. Czy język myśli jest przypisany do konkretnych obszarów?
A.B.: Z rodziną rozmawiam wyłącznie po polsku. Więc jest to język domowy w którym rozmawiamy o codziennych rzeczach: co ubrać, co zjeść, co dziś będziemy robić. A moje życie zawodowe w większości opiera się na języku angielskim.
Kiedy przyjeżdżam do Polski, mam poczucie, że moje ciało dojechało w trzy godziny, ale moja głowa już niekoniecznie. Kiedy chcę, aby podano mi np. solniczkę, to mówię "poproszę to", bo słowo "solniczka" nie przychodzi na czas, nie jestem w stanie wywołać go wystarczająco szybko.
Ostatnio, kiedy przyjechałam na krótko do Polski, już wcześniej zaczęłam przygotowania, aby ciało i głowa się zsynchronizowały. W drodze do Polski czytałam po polsku, aby szybciej móc się przełączyć z języka angielskiego.
PAP: A jak wyglądał proces tłumaczenia pani książki? Czy brała w nim pani udział?
A.B.: Tak i to było dla mnie bardzo interesujące doświadczenie. Mateusz Borowski jest bardzo doświadczonym tłumaczem, podjął się pracy z pełną świadomością tego, że tłumaczy tekst Polki, która będzie to tłumaczenie komentować, doradzać i proponować inne rozwiązania. Uważam, że Mateusz wykonał kawał dobrej roboty. Książkę w tłumaczeniu przeczytałam już cztery razy w ramach prac redakcyjnych i jeszcze mi się nie znudziła.
PAP: A czy czytała pani tłumaczenie jako swoją książkę czy tekst kogoś innego?
A.B.: Oczywiście to była moja powieść, ale gdy przeczytałam tłumaczenie po raz pierwszy, miałam wrażenie, że ten tekst brzmiał obco, jak nie mój. Gdy czytam swój tekst, zawsze staram się myśleć o tym, co mogę zrobić, aby był jeszcze lepszy. Z takim nastawieniem za każdym razem otwierałam plik z kolejną wersją tłumaczenia.
PAP: Jak często nie zgadzała się pani z proponowanym tłumaczeniem?
A.B.: Czasami, jak coś mi nie grało, źle i obco brzmiało, wskazywałam to Mateuszowi. W kilku miejscach się ze mną zgodził, uznał, że moje pomysły faktycznie są lepsze dla tekstu. Ale w kilku miejscach powiedział, że moje propozycje są niekorzystne. Nasze rozmowy były ciekawe, ponieważ dotyczyły tego, co w tłumaczeniu jest możliwe, a co nie. Musieliśmy cały czas przecież pamiętać, że jest to tłumaczenie, a nie pisanie książki od nowa.
PAP: Nie chciała pani zatem dokonać tłumaczenia?
A.B.: O nie! Praca tłumacza jest niezwykle skomplikowana. Cieszę się, że moja książka trafiła w ręce profesjonalisty i nie musiałam się sama za to zabrać.
PAP: Pani książka została porównana do pisarstwa Doroty Masłowskiej. Czy czyta pani jej książki?
A.B.: Porównanie do Doroty Masłowskiej bardzo mnie ucieszyło, ponieważ jest ona jedną z polskich autorek, których książki czytam regularnie. Mam wrażenie, że dzięki jej książkom mam dostęp do żywego języka polskiego, który inaczej bym utraciła. Jest dla mnie łącznikiem obserwacji zmian językowych.
Uważam, że język szybko się zmienia. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do Polski słyszę zwroty, których nie słyszałam poprzednim razem. Kilka lat temu pojawił się "temat". Ciągle słyszę zwrot "porozmawiamy o tym temacie, to dobry temat". Do niedawna nie istniała również forma "gościni", a dziś jest obecna w języku.
PAP: Gosia Golab została z kolei porównana do Bridget Jones…
A.B.: No tak! W świecie wydawniczym zawsze wszystko musi być porównane do kogoś lub czegoś. Tak jak porównanie do Doroty Masłowskiej bardzo mnie ucieszyło, tak porównanie do Bridget Jones bardzo mnie rozbawiło.
Gosia sama nie pisze pamiętnika, ale za to bardzo lubi czytać pamiętnik swojej współlokatorki, która z kolei nałogowo się odchudza.
PAP: Jaki jest zatem przepis na sukces książkowy na Wyspach?
A.B.: Moja książka zebrała najlepsze recenzje w Irlandii. Tam została ogłoszona książką roku przez "Irish Examiner". To gazeta, którą można przyrównać do naszej "Gazety Wyborczej". Książka została wymieniona wśród książek kilku wybitnych pisarzy i to połaskotało moje ego.
Nie wiem, czy jest jakiś konkretny przepis na sukces wydawniczy. Można napisać świetną powieść, która jest elegancko wydana i nie odnieść sukcesu daleko z nią nie zajść. Myślę, że potrzebne jest to ulotne szczęście i wyczucie odpowiedniego momentu wejścia na rynek wydawniczy, który w Anglii, jak i w Polsce, jest nasycony. Trudno jest zrobić jeszcze więcej szumu medialnego wokół własnej książki.
PAP: Ale w ogóle szukała pani takiego szumu?
A.B.: Nie wydałam książki w ogromnym wydawnictwie, nie stały za nią wielkie pieniądze, nie promowało jej wiele akcji marketingowych więc moje oczekiwania co do tego szumu też były ograniczone W Anglii czasami jest tak, że jak pójdzie się do księgarni, to od razu do zakupionej książki dostaje się zakładkę, torbę na ramię, ołówek i breloczek. To może dziwi, ale te podarunki czasem pomagają w sprzedaży. Moja książka nie była promowa z tymi wszystkimi ekstrabajerami, a mimo wszystko udało się jej znaleźć czytelników i zebrała sporo recenzji.
PAP: Czy żyje pani z pisania książek?
A.B.: Ależ skąd! W Anglii z samego pisania książek żyje może z pięć osób. Myślę, że podobnie jest zresztą w Polsce. U mnie pisanie jest obok. Istnieje w mieszance przeróżnych rzeczy, które robię, aby zarobić na rachunki.
PAP: A nad czymś pani pracuje?
A.B.: Tak, już trzeci rok pracuję na kolejną powieścią. I też powstaje ona najpierw po angielsku. Będzie to jednak zupełnie inna powieść niż "Nocna zmiana". Opowiada o samoeksploatacji w miejscu pracy, a fabuła dzieje się w zaułkach administracyjnych światka artystycznego. Czyli opisuję to, co znam dobrze z własnego doświadczenia w sztukach wizualnych.
Nie podpisałam od razu z wydawnictwem kontraktu na dwie książki, a tak często bywa. Mam zatem ten komfort, że mogę pracować nad książką, tak jak lubię, czyli wolno i zająć się tematami, które mnie interesują, bo nikt na nią nie czeka. Nie ma zewnętrznego napięcia i deadline’ów. I mam nadzieję, że jeśli napiszę kolejne książki, to będą one też powstawały w takich warunkach.
Rozmawiała Anna Kruszyńska (PAP)
Ania Bas - pisarka i artystka; z wykształcenia kultoroznawczyni. W 2022 r. w Wielkiej Brytanii ukazała się jej debiutancka powieść "Odd Hours". Współpracowała m.in. z Tate, Whitechapel Gallery, Coventry Biennial i Eastside Projects. Pisze po polsku i angielsku. Mieszka i pracuje w Wielkiej Brytanii.
Książkę "Nocna zmiana" wydał Znak Horyzont. (PAP)
jos/