Joanna Kulig: w "Miłości bez ostrzeżenia" każda z postaci jest w drodze ku wolności [WYWIAD]

2024-03-14 08:19 aktualizacja: 2024-03-15, 12:55
Joanna Kulig. Fot. PAP/ EPA/ETTORE FERRARI
Joanna Kulig. Fot. PAP/ EPA/ETTORE FERRARI
W "Miłości bez ostrzeżenia" każda z postaci jest w drodze do wolności. Mojej bohaterce tę ścieżkę pokazuje jej nastoletnia córka - powiedziała PAP Joanna Kulig. Komedia romantyczna Rebekki Miller, w której polska aktorka zagrała z Anne Hathaway i Peterem Dinklagem, w piątek trafi do polskich kin.

W "Miłości bez ostrzeżenia" każda z postaci jest w drodze do wolności. Mojej bohaterce tę ścieżkę pokazuje jej nastoletnia córka - powiedziała PAP Joanna Kulig. Komedia romantyczna Rebekki Miller, w której polska aktorka zagrała z Anne Hathaway i Peterem Dinklagem, w piątek trafi do polskich kin.

W "Miłości bez ostrzeżenia" Rebecca Miller (w Polsce znana z filmu "Plan Maggie") przenosi widzów do Nowego Jorku. W pierwszych kadrach poznajemy kompozytora oper Stevena (w tej roli Peter Dinklage), który przechodzi kryzys twórczy i egzystencjalny. Jego żona, psychoterapeutka Patricia (Anne Hathaway) namawia go, by wyszedł na spacer w poszukiwaniu inspiracji. Mężczyzna włóczy się po mieście w towarzystwie buldożka francuskiego. W końcu wstępuje do pubu, gdzie poznaje uzależnioną od miłości i przejawiającą skłonności stalkerskie kapitan statku Katrinę (Marisa Tomei). Po powrocie do domu Steven ma już pomysł na operę. Niestety, na horyzoncie majaczą się kolejne problemy. 18-letni pasierb artysty Julian (Evan Ellison) zakochał się bez pamięci w młodszej o kilka lat Terezie (Harlow Jane). Dziewczyna jest córką sprzątającej w domu kompozytora i jego żony imigrantki z Polski Magdaleny (Joanna Kulig), co wywołuje niezręczności.

W lutym 2023 r. obraz zainaugurował 73. Berlinale. O spotkaniu artystycznym z Rebekką Miller, pobycie w Stanach Zjednoczonych oraz zmianach, jakie zaszły w jej życiu po "Zimnej wojnie", Joanna Kulig opowiedziała PAP w trakcie festiwalu. 

PAP: W "Miłości bez ostrzeżenia" gra pani imigrantkę z Polski, która zarabia na życie, sprzątając w domu zamożnych Amerykanów. Brzmi stereotypowo, ale wcale tak nie jest. Stworzyła pani pełnokwistą, silną bohaterkę, którą zachwycają się recenzenci. Jak buduje się postać drugoplanową, która zapada w pamięć?    

Joanna Kulig: Zależało mi, żeby Magdalena była bohaterką wielowymiarową. Na początku bałam się, że podejście do niej będzie banalne. Ale kiedy przeczytałam scenariusz, stwierdziłam, że bardzo inteligentnie gra ze stereotypami. Każda z postaci coś wnosi, jest w drodze ku wolności. Magdalena rzeczywiście się wyzwala, ale tak naprawdę każda postać przechodzi nieoczywistą przemianę. To jest bardzo interesujące w tej historii. Cieszę się, że dostałam taką szansę. Pamiętam, jak bardzo byłam zaskoczona, że Rebecca chce się ze mną spotkać. 

PAP: To było wtedy, gdy wyjechała pani na dłużej do Stanów Zjednoczonych?

J.K.: Nie, umówiłyśmy się na Skypie, jeszcze przed pierwszym lockdownem. Byłam w hotelu Warszawa, kiedy Rebecca powiedziała, że ma dla mnie propozycję. Chciała, żebym przeczytała scenariusz. Zrobiłam to i bardzo mi się spodobał, ale później nadeszła pandemia, która uniemożliwiła realizację. Już wydawało się, że chyba jednak ten film nie powstanie, bo pojawiło się pytanie, co z kinem, zwłaszcza tym niezależnym. W końcu udało się. Kiedy tylko okazało się, że zdjęcia się odbędą, wyleciałam do Stanów Zjednoczonych. Miałam tam zaplanowane spotkanie. Pomyślałam też, że może przed zdjęciami dobrze byłoby spędzić w Ameryce trochę czasu, pobyć w tym języku, bo to ułatwia komunikację na planie. 

PAP: Zaproszenie na próby do domu reżyserki było kolejną miłą niespodzianką?

J.K.: To było wspaniałe doświadczenie. Trochę przypominało mi pracę w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie, kiedy mieliśmy spotkania nad tekstem i razem z kostiumografkami zaglądałyśmy do sklepów, by kupić coś dla mojej bohaterki. Przez tydzień mieszkałam u Rebekki. Rozmawiałyśmy godzinami, jadłyśmy razem kolacje, poszłyśmy obejrzeć musical. Dzięki temu mogłam ją lepiej poznać i zrozumieć jej metodę pracy. Przełamałam barierę językową i kiedy później przyjechałam do Nowego Jorku na zdjęcia, czułam się trochę jak w domu. Rebecca jest niesamowitą osobą, z nurtu krakowskiego, bo kocha aktorów, a zawsze jest tak, że jeśli reżyser kocha aktora, to on mu to oddaje. Kiedy mnie reżyserowała, czułam się trochę tak, jakbym pracowała w języku polskim. To rzadko się zdarza, bo zazwyczaj muszę przetransformować uczucia. Ona od razu trafiła do mojego serca i szybko wytworzyła się między nami więź. Później martwiłam się, czy z Anne Hathaway też to się uda, czy będziemy na siebie otwarte czy jednak będzie to bardzo formalny kontakt i nie będziemy miały okazji poznać się bliżej. Tymczasem bardzo się polubiłyśmy. Peter i Marisa też byli super. Możliwość spotkania z nimi, obserwowania, jak pracują, była naprawdę wielkim przeżyciem. Jestem wdzięczna wszystkim kolegom za wsparcie, jakie okazali mi na planie. Naprawdę wiele się nauczyłam.

PAP: Magdalena została zainspirowana znajomą reżyserki, która z różnych powodów wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych z małymi dziećmi. Świadomość tego przełożyła się na pani pracę?

J.K.: Rebecca wspomniała, że znała taką osobę. Opowiedziała mi jej historię i starałam się o tym pamiętać. Ale też zależało mi na tym, aby nie zbudować tej postaci płasko i dać Magdalenie dozę niezależności. Cieszę się, że przed rozpoczęciem zdjęć spędziłam trochę czasu w Los Angeles. Mam tam super przyjaciółkę Gosię, którą kocham. Ona ma córkę w podobnym wieku i ciekawie było obserwować ich relację. Dzieci imigrantów - które rodzą się w Stanach Zjednoczonych albo przyjeżdżają tam wcześnie i wychowują się w amerykańskiej kulturze – pokazują rodzicom, że świetnie sobie radzą. Moja bohaterka ciężko pracuje. Chce dla swojej córki lepszego życia, jednak komuś, kto dorasta w innej rzeczywistości niż jego rodzic, ta presja niekoniecznie pomaga. 

To piękne, że Terezie pokazuje swojej mamie drogę do wolności. Uświadamia Magdalenie, że powinna zderzyć się z trudnym doświadczeniem i przepracować je, żeby uwierzyć, że jej dziecko poradzi sobie w życiu. Nie musi tak bardzo napierać, ponieważ to rodzi odwrotną sytuację – córka przestała jej ufać i bała się powiedzieć pewne rzeczy. A przecież chodzi o to, żeby sobie ufały. Sądzę też, że moje sceny sprzątania z Anne Hathaway są zabawną grą ze stereotypem. Magda nie chce spoufalać się ze swoją szefową, ale jej obsesja na punkcie porządku dosłownie ją zasysa. Patricia to kolejna ciekawa bohaterka – terapeutka, ale faktycznie crazy. W pewnym momencie zmienia się, zaczyna odczuwać powołanie, chce być w zakonie. Między nią a Magdaleną nawiązuje się nieoczywista więź. Miło było ją budować.

PAP: Mieszkając w Los Angeles, zetknęła się pani ze stereotypami dotyczącymi Polaków?

J.K.: Ameryka jest krajem bardzo mocno imigranckim, więc tych stereotypów jest sporo. Jeden z nich dotyczy pracowników sprzątających, ale przecież to jest praca jak każda inna. Wspaniałe w Magdalenie wydaje mi się to, że ona wcale nie musi tego robić, ale po prostu nie chce być zależna od mężczyzny. Nie ma problemu z tym, że zajmuje się sprzątaniem. Ma trzeźwe spojrzenie na różne aspekty życia, co ciekawie kontrastuje z podejściem innych bohaterów. 

Za oceanem poznałam sporo osób polskiego pochodzenia ze środowiska naukowego. Oni mają inny status niż moja bohaterka, ale lubiłam ich obserwować. W ogóle w Stanach Zjednoczonych czułam się bardziej jak gość, ponieważ nigdy wcześniej tam nie mieszkałam. Pobyt tam pozwolił mi zrozumieć, co to znaczy być imigrantem. Po czterech, pięciu miesiącach zaczęłam bardzo tęsknić za Polską. Myślałam, że gdybym musiała zostać w Ameryce na zawsze, chyba umarłabym z tęsknoty. Ale wiadomo, że nie wszyscy mają równe szanse. Są tacy, którzy muszą emigrować. Starałam się podejść do tego w kreatywny sposób – co by było, gdybym faktycznie musiała tam być i nie miała innego wyjścia.

PAP: Czym praca na planie amerykańskiej produkcji różni się od polskich planów?

J.K.: "Miłość bez ostrzeżenia" to kameralne kino, które przypominało mi pracę w Narodowym Starym Teatrze, w Teatrze Ateneum, spotkania z Pawłem Pawlikowskim, Gosią Szumowską, artystyczne lepienie filmu. Ale kolejny plan – "Knox Goes Away" z Michaelem Keatonem – był już inny. Czuło się, że to hollywoodzka produkcja – mieliśmy ekipę kaskaderów, broń na planie. U Rebekki różnice nie były tak znaczące. Oprócz tego, że rzeczywiście inaczej gra się z Amerykanami w ich ojczystym języku. Wydawało mi się, że wszystko dzieje się bardzo szybko, a to po prostu emocje przepływały w inny sposób. Wszystko w tej pracy jest oparte na rytmach, w które trzeba się wsłuchać. Nie sztuką jest recytować kwestie na pamięć. Chodzi o to, żeby być partnerem, odpowiednio reagować. Dla mnie to było nowe doświadczenie. Czasami bałam się, że nie skończę sceny, bo się pomylę. Improwizując w języku ojczystym, dysponujemy większym zasobem słów, a tu czuje się pewne ograniczenie. Na szczęście jestem dość otwartą osobą i nie wstydzę się zapytać, jeśli czegoś nie wiem. A dzięki temu, że wcześniej poznałam Rebekkę, łatwiej było mi poprosić ją o wskazówki niż gdyby była obcą osobą.

PAP: Przepustką do współpracy z Rebekką Miller i Michaelem Keatonem była "Zimna wojna"?

J.K.: Tak, obie te propozycje to następstwo "Zimnej wojny". Właściwie prosto z planu "Miłości bez ostrzeżenia" przyjechałam do Cannes, gdzie byłam członkinią jury sekcji Un Certain Regard. Nagle zadzwonił do mnie Michael Keaton z prośbą, żebym przeczytała scenariusz jego filmu. Gdyby nie "Zimna wojna", w ogóle nie wiedziałby, jak gram. To wspaniałe, że taki film powstał. Cieszy mnie też, że wygrywam różne rzeczy, będąc na co dzień w Polsce. Doceniam to, że jestem aktorką europejską, która może polecieć do Stanów, popracować tam i wrócić do kraju. Oswoiłam się z tą sytuacją i teraz znacznie łatwiej mi się podróżuje. Zaraz po premierze "Zimnej wojny" był ogromny szok, że wszyscy nas obserwują. Będąc w ciąży, uczestniczyłam w kampanii oscarowej. Im bliżej było do dnia narodzin Jasia, tym bliżej gali wręczenia nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej. Później wróciliśmy do Polski, rozpoczęła się pandemia. Mój synek niedawno skończył cztery lata, a mnie się wydaje, że przez ten czas tak wiele się w moim życiu wydarzyło. Teraz jestem trochę spokojniejsza. To po części zasługa "Zimnej wojny", ale przede wszystkim tego, że jestem mamą. Macierzyństwo to największa rzecz, jaka mi się zdarzyła. Nie tylko pomogło mi stworzyć postać, ale też zmieniło mnie jako kobietę – nauczyło utrzymywać balans. Tak naprawdę ciągle nad tym pracuję, ale wcześniej miałam wiele momentów kryzysowych. Wydawało mi się, że może powinnam wszystko zawiesić, zrezygnować z pracy. Dziś wiem, że warto było zawalczyć i cieszę się, że to zrobiłam. Często dziękuję Pawłowi, że dzięki jemu filmowi mogę doświadczać kolejnych wspaniałych rzeczy. Czuję, że ludzie mi kibicują. Ich dobra energia dodaje mi siły. Jestem naprawdę dumna, że "Miłością bez ostrzeżenia" mogliśmy otworzyć Berlinale. Nie spodziewałam się, że tak się stanie. 

PAP: W przyszłości chciałaby pani łączyć pracę na planie polskich produkcji z kinem amerykańskim?

J.K.: To w dużej mierze zależy od propozycji. W naszym zawodzie trochę trudno je przewidzieć. Ale na pewno doświadczenia, które zebrałam, zwiększają na to szanse. Zależy mi na tym, żeby w dalszym ciągu rozwijać się, budować ciekawe role po polsku i nie tylko. Na szczęście mam w miarę dobry słuch i nie boję się grać w obcych językach. Natomiast bardzo cieszę się, że następny film nagrywam z Gosią Szumowską. Na początku marca zaczynamy zdjęcia. Dla mnie równie ważne jest, żeby mieć kontakt z polską kulturą i doświadczać nowych rzeczy. Dlatego pracę za granicą chciałabym łączyć z graniem w Polsce. (PAP)

Rozmawiała Daria Porycka 

kgr/