Justin Anderson: w filmie "Płynąc do domu" chciałem uchwycić życie jako niespójne fragmenty [WYWIAD, WIDEO, ZDJĘCIA]

2024-07-29 12:22 aktualizacja: 2024-07-29, 14:52
Kadr z filmu "Płynąc do domu", reż. Justin Anderson fot. materiały prasowe Cinéart
Kadr z filmu "Płynąc do domu", reż. Justin Anderson fot. materiały prasowe Cinéart
Życie jest zbiorem fragmentów, które nie układają się w spójną całość. W moim filmowym debiucie chciałem to uchwycić – podkreślił Justin Anderson. Autor "Płynąc do domu" opowiedział też PAP m.in. o młodzieńczej fascynacji Nirvaną i o tym, co oznacza dla niego obecność na festiwalu mBank Nowe Horyzonty.

"Płynąc do domu" to filmowa adaptacja powieści Deborah Levy. Spektakularne, malarskie kadry przywodzą na myśl cykl obrazów Davida Hockneya i kultowy "Basen" Jacquesa Deraya. Również niepokojąca atmosfera przypomina tę wykreowaną w kultowym filmie z 1969 r. z Alainem Delonem, Jane Birkin i Romy Schneider w obsadzie. Anderson osadził akcję w luksusowej, greckiej willi, do której przyjeżdża na wakacje korespondentka wojenna Isabelle (w tej roli Mackenzie Davis) ze swoim mężem Josephem (Christopher Abbott) oraz nastoletnią córka Niną (Freya Hannan-Mills). Ich nastroje są dalekie od optymizmu. Isabelle nie może uwolnić się od traumatycznych wspomnień, a Joseph to poeta zmagający się z twórczą blokadą. Podczas urlopu towarzyszyć im ma przyjaciółka Laura (Nadine Labaki). Kiedy przywożą ją z lotniska, dostrzegają w basenie niespodziewanego gościa - młodą, nagą kobietę. Obecność Kitty (Ariane Labed) - bo takie imię nosi tajemnicza nieznajoma - silnie oddziałuje na relacje między bohaterami.

Justin Anderson jest brytyjskim malarzem, reżyserem, twórcą reklam i filmów promujących modę, absolwentem Slade School w Londynie i Rijksakademie w Amsterdamie. W 2014 r. zrealizował krótkometrażowy film "Jumper", a w 2016 r. światło dzienne ujrzał jego kolejny short "The Idyll".

Pełnometrażowy debiut fabularny Andersona "Płynąc do domu" zakwalifikował się do konkursu World Narrative Tribeca Film Festivalu. Był również jednym z tytułów pokazywanych w sekcji Trzecie Oko 24. festiwalu mBank Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Część stacjonarna wydarzenia zakończyła się w niedzielę, ale do 4 sierpnia wiele filmów można oglądać online. Lista produkcji jest dostępna pod adresem: https://www.nowehoryzonty.pl/.

PAP: Po raz pierwszy odwiedza pan Polskę i festiwal Nowe Horyzonty. Jak wrażenia?

Justin Anderson: Cieszę się, że mogę tu być. Jednymi z najważniejszych filmów, jakie w życiu widziałem, są te składające się na "Dekalog" Krzysztofa Kieślowskiego. To niesamowite, że takie dzieła pokazywano kiedyś w telewizji - to było jeszcze przed "Miasteczkiem Twin Peaks". Podoba mi się, że w Polsce istnieje bardzo silna tradycja festiwali filmowych. W Wielkiej Brytanii mamy słynne festiwale muzyczne, takie jak Glastonbury, ale nie filmowe. Trochę mi tego brakuje. Obserwowanie widzów, którzy w skupieniu oglądają arthouse’owe obrazy to bardzo interesujące doświadczenie. Niesamowite, z jaką otwartością podchodzą do niekonwencjonalnego kina, jak komfortowo czują się pytaniami, które te filmy stawiają, i z brakiem jednoznacznych odpowiedzi.

PAP: Zanim wpadła panu w ręce powieść "Płynąc do domu", znał pan twórczość Deborah Levy?

J.A.: Nie. Pierwszą jej książką, jaką przeczytałem, było "Płynąc...". Dawno temu nakręciłem krótkometrażowy film na zlecenie pewnego projektanta mody. To była praca zainspirowana serią "basenowych" obrazów Davida Hockneya i "Teorematem" Piera Paola Pasoliniego - choć rzecz jasna, jej celem była po prostu prezentacja ubrań. Jednym z bohaterów był nagi mężczyzna nad brzegiem basenu. Obraz odbił się szerokim echem w świecie mody. Pewnego dnia ktoś obejrzał go i zwrócił uwagę, że jest utrzymany w podobnym klimacie co powieść Doborah Levy. Ta osoba zasugerowała mi, żebym się z nią zapoznał. Przeczytałem książkę i byłem pod wielkim wrażeniem. Postanowiłem, że napiszę o tym Deborah. Znalazłem jej e-mail i załączyłem mój krótki film. Wkrótce otrzymałem odpowiedź, a wraz z nią zaproszenie na lunch. Kiedy się spotkaliśmy, Deborah zapytała, jaki obraz chciałbym zrobić na podstawie jej utworu. Odpowiedziałem dość pretensjonalnie, że myślę o wielopoziomowym filmie w stylu Jeana Cocteau. Uderzyła mnie moc, z jaką jej proza mówi o śmierci. Odebrałem ją bardzo osobiście, ponieważ w tamtym czasie zmarła moja żona. Zaintrygowało mnie też, że nie mogłem rozgryźć bohaterów. Nie rozumiałem, dlaczego postępują tak, a nie inaczej. Spodobało mi się oryginalne podejście Deborah do narracji. Z moich obserwacji wynika, że życie to bałagan - jest zbiorem fragmentów, które nie układają się w piękną, spójną całość. W moim debiutanckim filmie chciałem to uchwycić.

PAP: Wydaje się, że z Deborah Levy miał pan więcej wspólnych tematów – oboje ukończyliście szkoły artystyczne. Ona pisała dramaty, pan skupiał się na malarstwie. Od razu nawiązali państwo nić porozumienia?

J.A.: Może zabrzmi to niewiarygodnie, ale tak. Kiedy wspomniałem o Cocteau, oboje się ożywiliśmy. Wspominaliśmy naukę w szkołach artystycznych. Dziwnym trafem okazało się, że Deborah napisała "Płynąc do domu", słuchając muzyki Nirvany. Doskonale pamiętam dzień, w którym zmarł Kurt Cobain. Studiowałem wtedy w Rijksakademie w Amsterdamie. Pofarbowałem włosy na blond. Później zainteresowałem się zespołem Hole Courtney Love i albumem, którym nagrała po tym tragicznym wydarzeniu. Tuż po tym, jak mąż Courtney popełnił samobójstwo, wybrałem się na jej koncert w Brixton Academy w Londynie. Okazało się, że Deborah też tam była. Spojrzeliśmy krytycznym okiem na dawnych siebie. Zaczęliśmy zastanawiać się, dlaczego poszliśmy zobaczyć ten występ – na ile zainteresował nas fakt, że oglądamy wdowę po Cobainie? Dlaczego z powodu rodzinnej tragedii uznaliśmy ją za bardziej intrygującą artystkę? Rozmawialiśmy o tym, dlaczego w ogóle ludzie czują potrzebę "podglądania" znanych żałobników i co takie zachowanie mówi o nas i o kulturze, w której się wychowaliśmy. Oboje wiedzieliśmy, że chcemy poruszyć temat śmierci.

PAP: Muzyka Nirvany jest ponadczasowa. Dziś odkrywają ją młodzi ludzie i wciąż robi na nich równie wielkie wrażenie, co na wcześniejszych pokoleniach.

J.A.: To prawda. Mam dwunastoletniego syna, który coraz częściej zaczyna kwestionować różne rzeczy. Jak każdy nastolatek często odczuwa niepokój, wpada w gniew, stawia trudne pytania. W ubiegłym tygodniu siedziałem w ogrodzie z laptopem i usłyszałem mojego syna słuchającego w domu Nirvany. Wzruszyło mnie to. Nie jestem religijny, ale bardzo wierzę w sztukę i w to, że pochodzi ona z wnętrza człowieka. Kiedy myślę o tym, że Kurt Cobain poprzez swoją muzykę przemawia do mojego syna, opowiada mu o młodości, mam gęsią skórkę. Dla mnie właśnie na tym polega życie wieczne, o którym traktują religijne dogmaty. Sztuka jest nieśmiertelna.

PAP: Od czego zaczął pan pracę nad scenariuszem?

J.A.: Dałem egzemplarz książki psychoterapeucie i odbyliśmy sesję dotyczącą postaci. Zależało mi, żeby dokładnie przeanalizować ich zachowanie. Mój scenariusz był dość rozbudowany, ale praca z aktorami uświadomiła mi, że nie trzeba mówić wszystkiego. Wyrzuciliśmy sporo dialogów, pozostała wolna przestrzeń. Dla mnie to bardzo ważne. Sam najchętniej oglądam filmy, które zmuszają do myślenia. Choć wiem, że niektórych widzów to frustruje, bo woleliby mieć wyłożoną kawę na ławę.

PAP: Jako malarz przywiązuje pan ogromną wagę do obrazów. A czy wyobraża pan sobie, że mógłby zrealizować niemy film?

J.A.: Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Kiedyś robiłem bardziej abstrakcyjne obrazy. W kinie dialogi stanowią dla mnie integralną część narracji. Dlatego odpowiedź brzmi: nie. Uwielbiam energię, jaką słowa wyzwalają w aktorach. Właściwie najbardziej ciekawi mnie praca z aktorami. Mam szczęście do wspaniałych artystów. Na planie mojego pełnometrażowego debiutu otaczali mnie bardzo doświadczeni ludzie. Mają na swoim koncie dziesiątki filmów, spektakli i produkcji telewizyjnych. Nadine Labaki otrzymała nominację do Oscara i nagrodę canneńskiego jury za film "Kafarnaum". Debiutancki film Ariane Labed "September Says" także prezentowano w Cannes. Naprawdę doceniam to, że mogłem pracować z tyloma utalentowanymi artystami. A nie wymieniłem jeszcze Coti K., odpowiedzialnej za muzykę. W ogóle nie musiałem objaśniać jej, czego chcę. Po prostu rozmawialiśmy o emocjach, a później cierpliwie czekałem. Kiedy przysłała utwory, pomyślałem: wow.

PAP: Wiem, że przyjaźni się pan z Ariane Labed. Kompletowanie obsady rozpoczął pan właśnie od niej?

J.A.: Zgadza się. Poznałem Ariane ponad dziesięć lat temu, na planie spotu realizowanego dla Giorgio Armaniego. To było wkrótce po tym, jak przeprowadziła się ze swoim mężem Yorgosem Lanthimosem do Londynu. Od tamtej pory utrzymujemy serdeczne relacje. Kilka lat temu pomogła mi zrobić krótki metraż. Jest wspaniałą aktorką. Kiedy zacząłem pisać scenariusz "Płynąc do domu", pomyślałem, że Ariane mogłaby zagrać Kitty. Zaproponowałem jej tę rolę, a ona od razu się zgodziła. W ogóle moje doświadczenia pokazują, że jeśli aktorzy są zainteresowani udziałem w filmie, nie trzeba ich do niczego przekonywać. I tu nawet nie chodzi o to, że intryguje ich konkretna postać, ale raczej cała opowieść. Ariane była bardzo ważną częścią tego przedsięwzięcia.

PAP: W napisach końcowych podziękował pan również Yorgosowi Lanthimosowi. Jaki był jego wkład w film?

J.A.: Yorgos pomógł mi znaleźć producenta Andy’ego Starke’a. Pierwotnie film miał wyprodukować ktoś inny, jednak ze względu na wcześniejsze zobowiązania zawodowe ta osoba musiała wyjechać na rok do Wietnamu. Opowiedziałem o tym Yorgosowi, a on zasugerował, że powinienem odezwać się do Andy’ego. Yorgosowi zawdzięczam również współpracę z operatorem Simosem Sarketzisem, z którym zna się jeszcze z czasów studiów w ateńskiej szkole filmowej. Początkowo myślałem o Robbiem Ryanie, ale znów musiałbym ustawić się w kolejce – Robbie miał już w planach zdjęcia do filmów Lanthimosa i Kena Loacha. Uznałem, że czekanie byłoby zbyt ryzykowne. Jestem bardzo wdzięczny Yorgosowi za to, co dla mnie zrobił. Jest niezwykle wspaniałomyślnym, pomocnym człowiekiem. Jeśli mam problem i nie potrafię z niego wybrnąć, wiem, że zawsze mogę do niego zadzwonić i zostanę wysłuchany. Jest bardzo zapracowanym twórcą, a mimo to potrafi znaleźć czas dla innych. Podziwiam takich ludzi.

PAP: Decyzja o realizacji zdjęć w Grecji również miała coś wspólnego z Lanthimosem? Akcja powieści Levy toczy się na południu Francji.

J.A.: Ta decyzja wynika z tego, że nasza kolejna producentka Emily Morgan pracowała w Grecji i w naturalny sposób zaczęliśmy rozważać tamtejsze lokacje. To trochę tak, jak z wakacjami – sprawdzamy, gdzie dokładnie moglibyśmy pojechać, jaka pogoda tam panuje, co można by zrobić. W kilku recenzjach wyczytałem, że mój film nawiązuje do greckiej Nowej Fali. Pomyślałem: "serio? dajcie spokój, idziecie na łatwiznę, przecież nie do końca tak jest". Oczywiście, nie twierdzę, że wszyscy krytycy są leniwi, ale zdarzają się i tacy. Po pokazie filmu w Rotterdamie ktoś wystawił nam bardzo negatywną recenzję. Rozmawialiśmy o tym później z Nadine Labaki. Ona powiedziała, że mój obraz stanowi wyzwanie dla krytyków, ponieważ nie pasuje do żadnej szufladki. Ale niektórzy bardzo się starają. Piszą, że to seksowny film albo wręcz przeciwnie - nieseksowny. Żyjemy w czasach, w których liczą się przede wszystkim proste hasła. Owszem, zrobiłem film wizualnie atrakcyjny, ale jednocześnie dziwny, skomplikowany w warstwie fabularnej. Dokładnie to uwielbiam w książce Deborah. Zaczyna się od opisu nagiej kobiety pływającej w basenie. Myślimy: ok, to będzie opowieść o pożądaniu, męskich fantazjach, małżeństwie i młodszej kobiecie, która pojawia się na horyzoncie. I właśnie wtedy akcja skręca w zupełnie innym kierunku. A my znowu zastanawiamy się, o co tak naprawdę chodzi. Chciałem, by "Płynąc do domu" zasiał w widzach ziarenko niepokoju i niepewności.

PAP: Krytycy mają to do siebie, że zdarza im się zmieniać zdanie. Niewykluczone, że gdy ponownie obejrzą pana film, spojrzą na niego zupełnie inaczej.

J.A.: Ma pani rację. Sięgnąłem niedawno po recenzje "Teorematu" Pasoliniego, które ukazały się w prasie w 1968 r., tuż po premierze. Okazało się, że krytycy napisali o nim podobne rzeczy, co o moim filmie – że to zamknięta w pięknych kadrach opowieść o ludziach, którzy nic nie robią. Pomyślałem: "nie rozumiesz postaci granej przez Terence’a Stampa? Nie musisz. Tylko na niego spójrz. Zauważ też innych."

Jednym z powodów, dla których czuję się tutaj tak dobrze, jest to, że festiwalowa publiczność nie zadowala się prostymi historiami. Akceptuje to, że nie wszystko jest wytłumaczalne. Przymierzam się już powoli do kolejnego filmu, który będzie zupełnie inny niż "Płynąc do domu". Akcja będzie osadzona w przeszłości, a bohaterami będą ludzie mieszkający na farmie. Mimo to praca nad scenariuszem przebiega w podobnie organiczny sposób. To trochę tak jak z malowaniem obrazów – jest czyste płótno i brak gotowego planu. Znam jedynie początek i zakończenie. Jednak droga od punktu A do punktu Z wciąż się zmienia. (PAP)

Rozmawiała Daria Porycka

ang/