Katarzyna Grochola: mam zdolność podnoszenia się [WYWIAD]

2024-08-24 08:42 aktualizacja: 2024-08-26, 13:30
Katarzyna Grochola. Fot. PAP/Artur Reszko
Katarzyna Grochola. Fot. PAP/Artur Reszko
Mam zdolność podnoszenia się. I to jest chyba moja największa zaleta. Zawsze tliła się we mnie iskierka nadziei, że nie będzie tak źle, że sobie poradzę – Katarzyna Grochola przyznaje w rozmowie z PAP Life. Jej nowa powieść ma tytuł „Wyluzuj, kobieto!”. Przekonuje w niej, że warto odpuszczać sobie, nie oceniać innych pochopnie i po prostu cieszyć się codziennością.

PAP Life: W twojej najnowszej powieści „Wyluzuj, kobieto!” bohaterką jest żona pisarza, który jest mocno oderwany od rzeczywistości. To ona dba o dom, gotuje, pierze, a „przy okazji” ilustruje jego książki. Zapytam przewrotnie: A po co pisarce mąż? Żeby czasami powiedział do niej: „Wyluzuj, kobieto!”?

Katarzyna Grochola: W książce, faktycznie, mąż tak mówi do żony. A w życiu - ja pisarka – dostaję bardzo dużo wsparcia od swojego męża. Pracuję nocami i on ma taki zwyczaj, że zawsze mi podaje śniadanie do łóżka. To bardzo miłe. Ale w małżeństwie chyba powinno być tak, że nie dlatego z kimś jesteś, że ci coś fajnego zrobi, tylko dlatego, że go kochasz.

PAP Life: Podobno najlepiej pisze się w samotności, a dodatkowo smutek sprzyja wenie. Ponoć też szczęście małżeńskie i stabilizacja rozleniwiają twórcę. Jest w tym trochę prawdy?

K.G.: Oj tak, zdecydowanie. Właśnie obchodziliśmy szóstą rocznicę ślubu i zauważyłam, że niepostrzeżenie wkradło mi się do życia lenistwo. 

PAP Life: Dajacie sobie dużo przestrzeni? 

K.G.: Tak. Każde z nas żyje w swoim rytmie. On idzie spać, ja zaczynam pisać. Ja pracuję, on gotuje. Mój mąż jest muzykiem, dużo gra, dużo ćwiczy. Ma swój ustalony porządek dnia, wstaje rano, kładzie się spać o określonej porze, je obiad o tej samej godzinie. A ja, kiedy mnie coś pochłonie - pisanie, czytanie - kompletnie tracę poczucie czasu. Mimo że jesteśmy oboje non stop w domu, nie siedzimy sobie na głowie. Zresztą pandemia bardzo nas sprawdziła pod tym względem. 

PAP Life: Czy mąż podrzuca ci jakieś pomysły do książek?

K.G.: W trakcie pisania „Zranić marionetkę” pomagał mi trochę z takim specjalnym językiem, który tam się pojawia. Wymyślał też różne oddrzewne i odzwierzęce nazwiska bohaterów, bo chciałam, żeby tam wszystko było jak w ciemnym gąszczu.

PAP Life: A w ostatniej?

K.G.: Gdyby nie on, to pewnie w ogóle nie powstałaby ta książka. Nie musiał mi pomagać, od czasu do czasu mówił coś takiego, co natychmiast wkładałam w usta mężowi głównej bohaterki. Takie wymiany zdań są w naszym domu na co dzień. Mówię do niego: „Dzwoniła Irena”. A on: „Jaka Irena?”. Oczywiście oboje znamy jedną Irenę i to jest jego siostra.

PAP Life: Czyli twój mąż ma spory udział w sukcesie tej książki. 

K.G.: Wróciłam na szczyty list bestsellerów. Bardzo mnie to cieszy i nawet jestem trochę zaskoczona, że ta książka spotkała się z tak dużym odzewem. Chyba największym, zaraz po pierwszej książce „Nigdy w życiu”. Wczoraj w nocy serce mi rosło, jak czytałam screeny od czytelników, które dostałam z Audioteki i Empiku. Jedna pani napisała, że jej mąż na wakacjach czytał tę książkę na głos swoim znajomym. Ktoś inny, że nie dość, że książka fajna, bo jeszcze Grochola ją przeczytała i że mam taki ciepły, foniczny głos. A ja siebie nie słucham, bo uważam, że głos mam straszny, z wiekiem mam już baryton męski i co druga osoba dzwoniąca do mnie mówi: „Przepraszam pana, pomyłka”. 

PAP Life: Czy kiedy piszesz kolejną książkę, masz wrażenie, że za każdym razem się sprawdzasz?

K.G.: Chyba tak. Moja matka mi kiedyś powiedziała, że pisarzem jednej książki może zostać każdy i że to nie jest jeszcze pisarz. To jest człowiek, który napisał książkę, czasami bardzo dobrą, ale jedną. A pisarz po prostu pisze książki, więc ostrożna jestem w takim zachwycie nad sobą. 

PAP Life: Nie masz czasami dość już pisania?

K.G.: Bardzo często, ale potem gdzieś z zachodu padnie światło na półkę z książkami, jakiś ostatni promień i wtedy myślę sobie: „Jezus, jakie to piękne jest”. Kiedy piszę, wpadam w cug, nie potrafię tego inaczej określić. Najprzyjemniejszy jest początek, kiedy piszę, co mi ślina na język przyniesie. Po prostu siadam na chwilę, a potem się okazuje, że minęły cztery godziny, a ja mam dziewięć stron i w ogóle nie pamiętam, co tam jest. Ale to jest takie miłe uczucie, nawet jeżeli potem pięć stron jest do wyrzucenia. Mój mąż osiąga taki rodzaj transu, jak gra. Mówi: „Zagram tylko trzy utwory” i to trwa dwa i pół godziny, bo zapomniał, że trzy utwory miał zagrać. Albo kiedy przygotowuje rosół - gotuje świetny rosół z pięciu rodzajów mięs, odlicza ziarna.

PAP Life: Kiedy piszesz, myślisz o tym, kto będzie czytał twoją książkę?

K.G.: Zwykle piszę dla siebie. Tak było też ostatnio. Ostatnie osiem lat wykończyło mnie emocjonalnie, obserwowałam, co się dzieje w naszym kraju i nie były to dla przyjemne rzeczy. A potem sobie pomyślałam: „Jezu, kobieto, weź zrób coś wesołego z tej rzeczywistości” i zabrałam się do pisania.

PAP Life: Na szczęście polityka w tej powieści jest na wesoło. Jest w niej też sporo o miłości matki do syna jedynaka. Główna bohaterka nie może się pogodzić, że jej ukochany syneczek chce się ożenić. Sama jesteś mamą jedynaczki. Też przeżywałaś wybory Doroty?

K.G.: W jakimś sensie to jest coś innego, ale tylko w jakimś. Popełniałam w swoim życiu mnóstwo błędów. W związku z tym, kiedy widziałam, jak czasami moja córka idzie - chcąc być osobą zupełnie inną niż ja - dokładnie moim tropem, jakby miała jedną, jedyną ścieżkę, krzyczałam do niej: „Nie tędy, nie tędy!”. To tylko powodowało jej irytację: „Mamo, nie wtrącaj się w moje życie”; „Nie będzie przecież jak z tobą, ja nie jestem tobą”, itd. Choćby sprawa z nazwiskami Doroty. Była identyczna jak u mnie, czyli te nazwiska były zmieniane, powrót do ostatniego, potem powrót do pierwszego, itd. W tej chwili i ona, i ja mamy nazwiska panieńskie, więc śmiesznie to życie się toczy. Nie wiem, czy te wszystkie rady dotyczą synów, chyba są inne. Moje przyjaciółki mają synów i tyle, ile się nasłuchałam o ich kobietach, to naprawdę niejedną książkę można by trzepnąć. Może gdybym miała syna, który jako 4-latek obiecał mi, że będzie mnie kochał nad życie i się ze mną ożeni, też bym się go kurczowo trzymała.

PAP Life: Ty swoją córkę szybko puściłaś w świat.

K.G.: Zaczęła pracować, kiedy była w czwartej klasie liceum, szybko się wyprowadziła. Nie było wtedy telefonów komórkowych, więc nie miałam szans jej kontrolować, ani pytać, czy wróciła już do mieszkania, które wynajmowała wspólnie z koleżankami na Ursynowie. Kiedy wyjechała do Szwecji na rowery, to też nie mogłam zapytać, czy dojechała. Dostałam kartkę, że wszystko w porządku, tyle, że przyszła po jej przyjeździe. Bałam się o nią. 

PAP Life: Dziś często do siebie dzwonicie?

K.G.: Dzisiaj mamy kompletnie inne relacje, zdrowe i bardzo dobre. Jak nie dzwoni, to znaczy, że pracuje i nie ma czasu. Po co ma zadzwonić do matki i powiedzieć: „Cześć, nie mogę rozmawiać”? Natomiast wiem, że Dorota odezwie się w sytuacjach, kiedy mnie potrzebuje, albo chociaż po to, żeby powiedzieć, że nic się nie dzieje i że jest fajnie, że przyjedzie za tydzień albo: „Przyjedź mamo w niedzielę o 12”. Mamy już osobne życia, ale ona zawsze będzie dla mnie i tak najważniejsza. Ja myślę, że dla niej też jestem, oczywiście po jej dzieciach. Czyli wszystko jest w porządku. 

PAP Life: W „Wyluzuj, kobieto!” jest postać teściowej, która nieustannie wychwala swojego syna. Dla niej jest zawsze najpiękniejszy, najmądrzejszy i w ogóle wszystko zrobi najlepiej. Oj, wiele jest takich teściowych!

K.G.: Chciałam pokazać - mam nadzieję, że mi się udało - że jednak pod spodem, pod takimi tekstami, że Pawełek jest najlepszy, też mogą tkwić inne rzeczy. W mojej książce to był strach teściowej o to, że jej syn ma tak atrakcyjną kobietę, że ona musi wzmocnić jego wartość w tej relacji, żeby ona przypadkiem go nie porzuciła, nie znalazła sobie innego, itd. 

PAP Life: Ale okazuje się, że ma rację. Bo synek staje się sławnym pisarzem. Pamiętam naszą rozmowę sprzed lat. Dorota była wtedy nieznana, a ty cały czas powtarzałaś, jaka ona zdolna, mądra, nawet pisze lepiej od ciebie. Może dzieci trzeba zawsze chwalić?

K.G.: Dziecko ma chyba niezmierzone możliwości. Dorota, jak wykonała w wieku 6 lat rysunek, to byłam zdumiona, bo każda postać miała inną cudną minę. Pierwszy obiad - kurczaka z ogórkiem, cytryną, curry i jakimiś nieprawdopodobnymi ziołami, zrobiła, jak miała osiem lat. Pracowałam wtedy w redakcji i w życiu nie wydałam tyle na taksówkę w stosunku do zarobków, ile wtedy, jak mi powiedziała, że właśnie zapaliła piekarnik. Nie wiedziałam, czy, jak dojadę do domu, to nie będzie spalony. Wypracowania pisała tak, że byłam wzywana przez nauczycielkę, że piszę za nią, co jednak trochę mnie obrażało, bo wtedy była w szkole podstawowej. W „Nigdy w życiu” jest cały fragment, który ona napisała. Dwie strony, które ukazały się w gazetce „Miasteczko Milanówek”, o tym, jak moja rodzina jedzie na wakacje. Kiedy to przeczytałam, musiałam to wsadzić do „Nigdy w życiu”. Oczywiście zapytałam ją, czy mogę. Dostała się do telewizji w wieku lat 18. Jak mi o tym powiedziała, wzruszyłam ramionami, bo dla mnie było jasne, że się dostanie. Była nieprawdopodobnie zdolna, natomiast ja nie miałam chyba jednak tej zdolności mówienia jej o tym w taki sposób, żeby uwierzyła. 

PAP Life: Miała potem o to pretensje?

K.G.: Nie, skąd, już nie. Kiedyś usłyszałam: „Mamo, ty na wszystko, co robiłam, mówiłaś, że jestem genialna. To nie jest wsparcie”. Być może trzeba było reagować jakoś inaczej. Myślę też, że dzieci nie słyszą niektórych rzeczy. Moi rodzice mówili do wszystkich wokół, że właśnie zaczęłam pisać, że mam jakiś rodzaj talentu. Ale ja to trochę odpychałam od siebie, bo nie stanęli i nie powiedzieli: „Kasiu, jesteś cudowna, milion sprzedanych książek, to się nie zdarza na świecie”.

PAP Life: W którym momencie uwierzyłaś w siebie?

K.G.: Dosyć wcześnie. Ale w to, że jestem pisarką, dopiero po „Trzepocie skrzydeł”, czyli po 10 książkach - stosunkowo niedawno. Moja matka, jak ją zapytałam, co się robi, żeby zostać pisarzem, powiedziała mi, że trzeba pisać, więc pisałam. Pisałam w zeszytach od matematyki, pisałam w szkole, pisałam po szkole, pisałam w nocy, pisałam na wakacjach. Pisałam pamiętniki, potem opowiadania, których nikt nie czytał, bo nikomu nie pokazałam. A później napisałam „Dżdżownicę”, z którą ośmieliłam się wyjść do ludzi, a trzy lata później „Nigdy w życiu”.

PAP Life: Pracowałaś jako salowa, korektorka, sprzedawczyni. Miałaś 30 lat, kiedy zachorowałaś na raka i lekarze dawali ci najwyżej trzy miesiące życia. Masz za sobą dwa, nieudane małżeństwa, doświadczyłaś przemocy, zdrady, przez lata brakowało ci pieniędzy. Niedawno też ciężko chorowałaś. Skąd bierzesz siłę, żeby przetrwać trudne momenty?

K.G.: Na pewno były chwile załamania, bo żeby się podnieść, to trzeba upaść, a te upadki nie były fajne i czasami trwały. Natomiast, rzeczywiście, mam zdolność podnoszenia się i to jest chyba moja największa zaleta. Zawsze tliła się we mnie iskierka nadziei, że nie będzie tak źle, że sobie poradzę.

PAP Life: Profesor Czapiński twierdzi, że szczęście mamy zapisane w genach. 

K.G.: Nie wiem, czy w genach, bo w życiu nie widziałam żadnego genu (śmiech). Natomiast myślę, że szczęścia można się nauczyć, nauczyć się bycia zadowolonym. Jeżeli dzisiaj jest duszno i parno, ociekamy potem, to możemy sobie pomyśleć, że przecież w zimie tęskniliśmy za takimi dniami, kiedy nie trzeba będzie ubierać kożuchów, tylko założymy śliczną biała sukienkę. Jeśli utknę w beznadziejnym korku, to myślę sobie: „Kasiu, przecież ten korek jest po to, żeby ciebie przed czymś ochronić. A może, gdyby nie było korka, to ktoś by wyjechał z bocznej drogi? Może byłby wypadek? Puść sobie jakiś fajny podcast i korzystaj z tego, że ktoś dał ci tyle czasu. Świat się nie zawali, jeżeli nie zdarzysz na spotkanie. Ciesz się tym, co dostajesz. Czasami dostajesz korek, czasami dostajesz piękną drogę, czasami dostajesz zepsuty samochód na drodze albo spóźniający się pociąg. To nie ma znaczenia”.

PAP Life: Zawsze tak miałaś, czy to są refleksje kobiety dojrzałej?

K.G.: Pracuję nad tym intensywnie od 30 roku życia. Moja ciotka z Anglii ładnie mnie w tym przećwiczyła. Kiedy u niej byłam, to strasznie starałam się jej przypodobać i mówiłam: „Ach, jaki ten Londyn piękny”. Na co moja ciotka: „Powinnaś chwalić swój własny kraj, a nie obce miasto. Ciekawa jestem, czy jak chodzisz po Warszawie, to też mówisz, że ona taka piękna”. Więc następnego dnia mówiłam: „Ojeju, ale ten Londyn brudny, tyle puszek tu leży na ulicach”. A moja ciotka: „Jak możesz tak mówić, jesteś gościem, zwracaj uwagę na to, co tutaj jest piękne”. Nauczyłam się wtedy, że mogę widzieć albo te puszki i ten brud, który też tam jest, albo patrzeć na ludzi, którzy są uśmiechnięci, na przecudne białe domy, na to, że londyńczycy przestali palić w kominkach na prośbę swojego rządu, itd. Wybieram świadomie tę jasną część życia. 

PAP Life: Nawet jak ktoś cię wkurzy, obrazi?

K.G.: Naprawdę, trzeba mnie mocno dotknąć, żebym zareagowała. Bardzo się staram już nikogo nie oceniać. Nawet, jak ktoś jest nieuprzejmy czy niegrzeczny, zajeżdża mi drogę samochodem, to myślę sobie: „Matko Boska, może jedzie do szpitala?”. Wolę taki stosunek do świata niż: „Ale chama spotkałam na ulicy”. Nic nie wiemy o drugim człowieku. Wiemy tylko dużo o sobie. Kiedy ktoś mi napisze na Instagramie: „Ale pani brzydka”, myślę sobie wtedy: „Może miałaś zły dzień, dziewczyno, może ktoś tobie powiedział, że jesteś brzydka i głupia”. Ja też spotykam czasami brzydkich ludzi, ale nie mam potrzeby informowania ich o tym. 

PAP Life: A propos urody i wieku. Martwi cię upływ czasu? 

K.G.: Niestety, mało pracuję nad swoim wyglądem, bo jestem leniem patentowanym. Do dzisiaj nie umiem się malować. Czasem tylko, jak sobie przypomnę, co robiły mi makijażystki w telewizji, to udaje mi się coś odtworzyć na swojej twarzy. Ale mam też takie niesłabnące wrażenie, że nie chcę zatrzymywać czasu. Niestety, moim zdaniem on przyspieszył i to nie tylko dla nas dorosłych - żeby nie powiedzieć starych ludzi, ale przyspieszył również dla młodych, z którymi rozmawiam. Rok zrobił się jakiś krótszy, miesiące nie mają już 30 dni, tylko po 25, albo nawet i 20.

PAP Life: I co z tym zrobić? 

K.G.: Gdy mój mąż mówi: „Mam teraz swoje obowiązki, muszę zrobić porządek ze śmieciami, coś wynieść, przyklepać, itd.”, to tłumaczę mu: „Ale po co ty tracisz czas na takie rzeczy? Lepiej z żoną zagraj w kości”. Mam chyba jakoś inaczej niż inne kobiety. Jeszcze nigdy bałagan mi sam nie uciekł z domu, on spokojnie poczeka (śmiech).

PAP Life: Czyli w swoim domu, to ty mówisz: „Wyluzuj, mężu!”. 

K.G: Coś w tym jest! (PAP Life)

Rozmawiała Iza Komendołowicz

Katarzyna Grochola – jedna z najpopularniejszych polskich pisarek. Jej książki sprzedały się w nakładzie ponad 4 miliony egzemplarzy. Najbardziej znane powieści Grocholi - „Nigdy w życiu!” (2001) i „Jak wam pokażę!” (2004) doczekały się ekranizacji. W lipcu ukazała się jej najnowsza książka „Wyluzuj, kobieto!”. Jej córką jest dziennikarka telewizyjna, projektantka wnętrz, Dorota Szelągowska. Mieszka w Milanówku pod Warszawą. Jej trzecim mężem jest muzyk Stanisław Bartosik. Ma 67 lat. 

kgr/