Katarzyna Piekarska: życie uratowała mi profilaktyka. Teraz chcę być szczęśliwa, jeździć konno i polecieć do Paryża

2022-07-23 09:27 aktualizacja: 2024-03-28, 20:16
Katarzyna Piekarska, Fot. PAP/Albert Zawada
Katarzyna Piekarska, Fot. PAP/Albert Zawada
 „Miałam same czarne myśli, histeryzowałam. Ale napływało do mnie wiele ciepłych słów, Facebook stał się moją grupą wsparcia. Dziś marzę o babskim weekendzie w Paryżu oraz by nauczyć się jeździć konno” – powiedziała w rozmowie z PAP.PL posłanka Koalicji Obywatelskiej Katarzyna Piekarska, która w czerwcu dowiedziała się, że ma złośliwego raka. I zaapelowała: „Trzeba się badać profilaktycznie. Gdybym sama nie poszła na USG, o guzie dowiedziałabym się pewnie za pół roku, kiedy byłyby już przerzuty”.

PAP.PL: Mówi się, że piorun nie uderza dwa razy w to samo miejsce. Pani ma już na koncie jedną, ciężką chorobę przewlekłą. Mogło się wydawać, że limit został wyczerpany, a jednak pojawił się nowotwór. Jak się pani o nim dowiedziała?

Katarzyna Piekarska: Badam się profilaktycznie, bo jestem obciążona genetycznie. Zarówno moja mama, jak i dwie jej siostry zmarły na nowotwór – mama i jedna siostra na raka płuc, druga na raka piersi.  Dlatego co roku robię sobie USG piersi, cytologię, badam też płuca. Ostatni raz wyjątkowo badałam się dwa lata temu. Postanowiłam to nadrobić i poszłam do lekarza. Okazało się, że mam nowotwór. Biopsja niestety potwierdziła, że jest on złośliwy.

PAP.PL: Miała pani jakieś objawy?

K.P.: Żadnych. Gdybym nie zrobiła badania profilaktycznego, żyłabym w nieświadomości, a rak by się rozwijał. To pokazuje jak ważna jest profilaktyka. Ja swojego guza nie czułam, m.in. ze względu na umiejscowienie. Wyczułabym go w momencie, kiedy byłby on duży i pewnie rozsiałby się po całym organizmie. Dlatego chciałabym zaapelować do wszystkich, nie tylko do kobiet, ale też mężczyzn: badajcie się regularnie. To może uratować wam życie!

PAP.PL: Jaka była pani pierwsza reakcja po tej strasznej diagnozie?

K.P.: Ogromnie się przestraszyłam. Zwłaszcza, że byłam świadkiem, jak umierała moja mama i jej siostry, wiec moją pierwszą myślą było: teraz kolej na mnie. Dopóki nie znalazłam się w szpitalu, dopóki mi tego raka nie wycięto i czekałam na informacje dotyczące leczenia, miałam w głowie najgorsze myśli. Jestem z natury optymistką i zwykle to ja wszystkich klepię po ramieniu i powtarzam, że będzie dobrze, tak w tamtym momencie widziałam szklankę, która była do połowy pusta. Ale po operacji znów jestem dobrej myśli. Wiem, że przede mną jeszcze długi proces i że mogę się gorzej czuć, że leczenie farmakologiczne, naświetlania czy chemia mają swoje skutki uboczne, ale dobrze zrobiły mi rozmowy z osobami, które przeszły przez tę chorobę, pokonały ją i normalnie dziś żyją. Czyli można.

PAP.PL: Czy w tym pierwszym momencie, po diagnozie, pojawiło się poczucie żalu, że jeszcze nie zrobiła pani tylu fajnych rzeczy, że odkładała je pani na później, bo ciągle na pierwszym miejscu była praca?

K.P.: W momencie oczekiwania na biopsję, a potem na operację myślałam sobie: „Boże, tylu rzeczy nie zrobiłam - czegoś chciałam się nauczyć, coś chciałam jeszcze zobaczyć, usłyszeć, zjeść coś – i już pewnie tego nie zrobię. Teraz już jest OK, wróciłam do siebie. Ale sądzę, że wiele osób w takiej sytuacji histeryzuje. I Piekarska też histeryzowała.

PAP.PL: Myślała pani wtedy o Tomku Kalicie (były rzecznik SLD, w 2017 r. umarł na glejaka – przyp. red.)? Podczas jego choroby, była pani jedną z bliższych mu osób.

K.P.: Gdy umarł, to było straszne, takie niesprawiedliwe. Ale on miał tak nieprawdopodobną wolę walki. Całe swoje życie, które mu zostało po tej strasznej diagnozie (8 miesięcy – przyp. red.) poświęcił walce o medyczną marihuanę. Tylu ludzi mu kibicowało. Kiedy więc miałam chwile największego załamania, myślałam o Tomku, który przecież miał dużo gorszego raka, gdzie dobrych rokowań nigdy nie było, a który tak mocno wierzył, że jeszcze będzie góry przenosić. Ja tym bardziej nie mogę się mazać, muszę to przejść. Może wiąże się to z pewnymi niedogodnościami, może trzeba zmienić dietę i bezwzględnie przestrzegać zaleceń lekarza, ale też postanowiłam trochę zwolnić i znaleźć więcej czasu dla siebie i nie pracować 24/h.

PAP.PL: Czy w pani przypadku sprawdziła się szybka ścieżka onkologiczna i zielona karta DILO (karta diagnostyki i leczenia onkologicznego)?

K.P.: Ludzie często boją się kolejek, tego, że trzeba dostać się do specjalisty, że to będzie długo trwało. A dziś kartę DILO może wystawić lekarz rodzinny. Tak było w moim przypadku. Powiedziałam lekarzowi – i to nawet przez telefon - jakie mam wyniki badań. Byłam roztrzęsiona, prawie płakałam. On wystawił mi od razu kartę DILO i powiedział, co mam dalej zrobić. Dostałam bardzo szybki termin na biopsję i z marszu weszłam w te wszystkie procedury. Wczoraj minął tydzień, kiedy jestem po operacji. Teraz czekam, aż mi się wszystko zagoi i potem zaczynam kolejny etap leczenia. Grunt, to się dowiedzieć, że masz nowotwór. Jak już to wiesz, idziesz do lekarza i potem wszystko się szybko toczy.

PAP.PL: Wiadomo jak długo rak się u pani rozwijał?

K.P.: Pytałam o to lekarza, ale trudno to stwierdzić. Na pewno, gdy badałam się dwa lata temu, było czysto. Trzeba się badać co rok, takie są zresztą zalecenia.  Wiadomo, że lepiej wygląda profilaktyka, jeśli chodzi o kobiety powyżej 40. czy 50. roku życia. Gorzej jest z młodymi kobietami, bo lekarze niechętnie  kierują młode kobiety na USG. To nas różni od innych państw europejskich. Także jest problem z kobietami po 69. roku życia. Uważam, że one też powinny mieć dostęp do łatwo dostępnej profilaktyki, np. mammografii. Przecież po 70. też można zachorować. Na świecie rak piersi jest najczęściej wykrywanym nowotworem u kobiet. Niestety w Polsce najwięcej kobiet umiera właśnie na niego. Na świecie profilaktyka jest bardziej rozwinięta, co przekłada się na to, że już nie ma tak dużej liczby zgonów z tego powodu.

PAP.PL: Podobnie jest z rakiem szyjki macicy.

K.P.: Dokładnie. Do nas przyjeżdżają studenci z innych krajów Europy, żeby zobaczyć raka szyjki macicy. I to jeszcze w ostatnim stadium. Niby jest szczepionka na HPV, ale w Polsce nie szczepi się nią powszechnie. W krajach, gdzie wyszczepialność populacji jest duża, to praktycznie tam ta choroba nie występuje. U nas problemem jest to, że diagnozujemy nowotwory w stanach najczęściej już zaawansowanych, kiedy na skuteczna walkę jest już za późno, albo kiedy są przerzuty. A przecież jest sporo akcji profilaktycznych, np. w październiku, który jest miesiącem różowej wstążki, czy robionych przez najróżniejsze stowarzyszenia, jak Amazonki. Po kraju jeżdżą też mammobusy – i to też do mniejszych gmin, ale wiele kobiet się nie zgłasza. Bo przecież „jak nic mnie nie boli, to po co się badać?” albo „oj tam, jeszcze coś mi znajdą i co wtedy?”. To pokazuje, że edukacja jest niewystarczająca. Może trzeba wprowadzić takie programy profilaktyczno-edukacyjne do szkół. Dobrze byłoby, gdyby taka tematyka pojawiała się w serialach telewizyjnych, bo one trafiają do szerokiej rzeszy odbiorców. To jest też rola Kościoła, który powinien namawiać do badań. Szczególnie w małych miejscowościach. Jakby mammobus stanął przed kościołem, jest szansa, że więcej kobiet zdecydowałoby się zbadać. Ważna jest tez kwestia szerszego dostępu do badań genetycznych, które pokazują, czy istnieje u nas duże prawdopodobieństwo zachorowania na nowotwór, zanim ono nastąpi. Warto byłoby, na co wskazują sami lekarze, by przy okazji badań pracowniczych dołączyć do nich profilaktykę przeciw nowotworom.

PAP.PL: Czy znajomi, koledzy i koleżanki z Sejmu wiedzieli o pani chorobie?

K.P.: Do momentu, kiedy nie wiedziałam, co mi dokładnie dolega, nic nie mówiłam. Do tego, by publicznie powiedzieć o chorobie, zostałam sprowokowana. W mediach pojawiła się bowiem informacja, że rząd redukuje środki na program badań profilaktycznych dla osób szczególnie narażonych na nowotwory. Dla mnie to był szok, bo choć rozumiem, że w budżecie może być mało pieniędzy, nie można oszczędzać na zdrowiu i profilaktyce. Brak bezpłatnej profilaktyki oznacza, że do szpitali będą zgłaszać się pacjenci, którzy przegapili moment na wczesne i łatwiejsze leczenie i będą musieli przejść dużo cięższe i droższe, bo będą przerzuty, chemioterapia czy radioterapia, co wiąże się z długimi pobytami w szpitalu. Wcześnie wykryty rak, to też szansa, że człowiek wróci do pełnej sprawności. Już nie mówiąc o tym, że życie jest bezcenne. Dlatego postanowiłam o tym napisać na Twitterze.

PAP.PL: Odzew był duży. Dodało to pani siły?

K.P.: Czułam, że spłynęło na mnie dużo dobrej energii od ludzi, tych, których znam i nieznajomych. Facebook okazał się mocną grupą wsparcia. Zadziałało to na mnie bardzo pozytywnie, że ludzie tak ciepło zareagowali, życzyli mi zdrowia. Odzywały się do mnie też osoby, które wygrały z chorobą na zasadzie: „zobacz, jestem 7 czy 15 lat po operacji, żyję, nie mam nawrotów, wszystko jest OK”. Cieszę się, że zdecydowałam się publicznie powiedzieć o chorobie też dlatego, że widziałam wpisy ludzi, którzy przyznali, że zmotywowałam ich do przebadania się. Jedna pani napisała mi nawet, że właśnie zbadała się i za miesiąc ma biopsje. Opowiadanie o swojej chorobie ma dla mnie sens, gdy komuś zapaliła się w głowie lampka, odłożył na chwile inne sprawy i po prostu poszedł się przebadać.

PAP.PL: Jakie są rokowania?

K.P.: Na razie wszystko jest w porządku. Mam nadzieję, że tak pozostanie. Oczywiście czeka mnie jeszcze radioterapia oraz długie leczenie farmakologiczne, ale rokowania na dziś są dobre. Dlatego zaplanowałam sobie teraz długie i przyjemne życie.

PAP.PL: Ma pani jakieś szczególne marzenie?

K.P.: Zawsze chciałam nauczyć się jeździć konno. Choć bardzo lubię zwierzęta, to trochę się tego bałam. Chcę też wyjechać na babski weekend do Paryża. (PAP)

Rozmawiała Kamila Wronowska

kw/