PAP Life: Podobno aktorzy nie lubią grać z dziećmi i ze zwierzętami, bo kiedy pies pojawi się na ekranie, to skupia na sobie całą uwagę, z kolei dzieci są często zmanierowane. W filmie „O psie, który jeździł koleją” grały i dzieci, i psy. Jak się układała praca na planie?
Mateusz Damięcki: Nie zgodzę się z tym, że dzieci, które występują w filmach są często zmanierowane. Owszem, zdarzają się i takie, ale na szczęście rzadko. Trudność w pracy z dziećmi polega głównie na tym, że siłą rzeczy nie są profesjonalistami, więc pojawia się niepokój, że nie wykonają wszystkich zadań na czas czy na tyle sprawnie, żebyśmy dalej szli z materiałem. Ale one dają coś w zamian – mają przeważnie bardzo dużo wdzięku. Dlatego do realizacji konkretnych zadań reżyser szuka dziecka, które ma talent, ma to „coś”. Liliana Zajbert, która zagrała główną bohaterkę w filmie „O psie, który jeździł koleją”, zdecydowanie to „coś” ma. Ma też ogromną gotowość do pracy, co nas bardzo wszystkich cieszyło. Podczas ujęć śmiała się tak naturalnie, jakby śmiała się po raz pierwszy, jakby śmiała się prywatnie i w dodatku potrafiła to powtórzyć wielokrotnie. To samo było z trudnymi scenami, na przykład tymi, które wymagały płaczu. Jest niesamowita, jestem zachwycony współpracą z nią.
PAP Life: A praca z psami?
M. D.: Rzeczywiście praca ze zwierzakami może nastręczać problemów, może być trudniejsza, dłuższa, bardziej wymagająca. Ale paradoksalnie to jest bardzo dobre dla filmu, ponieważ wszyscy jesteśmy przygotowani do granic możliwości, teksty są wyuczone, pozycje zapamiętane, gesty wyćwiczone, bo nie daj Boże jak ty się podczas ujęcia pomylisz, a pies akurat wykona dokładnie to, co powinien wykonać. Ujęcie można powtórzyć, ale nie można liczyć na to, że pies to powtórzy. W filmie, o którym rozmawiamy, mieliśmy do czynienia z wytresowanymi psami. Jedyna bariera było taka, że one były z Węgier i nie rozumiały, jak się mówi do nich po polsku. Ale może to i dobrze, ponieważ komendy wydawali im ich treserzy i behawioryści, co powodowało, że mogły być bardziej skupione, bo słuchały tylko konkretnych osób.
PAP Life: Ile psów zagrało Lampo?
M. D.: Były cztery. Trzy grały, a czwarty był backupem. Wszystkie bardzo szybko przyzwyczaiły się do Lili. Zresztą ona chyba jako jedyna z ekipy na planie nauczyła się wszystkich szybkich komend po węgiersku.
PAP Life: Rzadko zdarza się, że dziecięcy aktorzy z powodzeniem robią karierę w tym zawodzie również jako dorośli. Panu się to udało. Żałował pan kiedyś, że tak wcześnie pana przyszłość została zdeterminowana?
M. D.: Przez lata różne wersje pojawiały się w mojej głowie. Często ludzie zadawali mi pytanie, czy rodzice mi pomogli w karierze, a ja najczęściej zaprzeczałem, mówiłem, że sam sobie to wybrałem. Ale teraz, po latach dochodzę do wniosku, że odpowiedź na to pytanie nie może być tak kategoryczna. Życie ma się jedno i moje potoczyło się w bardzo konkretny sposób. Dlaczego? Chyba właśnie dlatego, że tata zabierał mnie czasem na plan, dość często do teatru, w którym był zatrudniony na etacie. Nie robił tego dlatego, że chciał, bym został aktorem, tylko dlatego, że musiał wykonać swoją pracę, a w tym czasie nie miał się mną kto zająć.
Siłą rzeczy wychowywałem się w takich, a nie innych warunkach i chłonąłem świat, który akurat mnie otaczał. Trudno stwierdzić, że nie miało to wpływu na moje późniejsze wybory. Do szkoły teatralnej poszedłem z własnej woli, nie dlatego, żeby kontynuować tradycję rodzinną, bo to nie jest żaden argument ani żadna motywacja, zwłaszcza dla młodego człowieka, który jest bardziej skory do buntu, a co najmniej do kontestacji. Poza tym moi rodzice takich ambicji nie mieli.
Wybrałem aktorstwo, bo dość szybko zorientowałem się, że to bardzo atrakcyjny zawód. Gdybym w dzieciństwie nie miał tylu okazji, żeby obcować z tym światem, to po prostu tej pasji tak wcześnie bym nie odkrył. Dzieci chcą być tam, gdzie dzieją się fajne rzeczy. Mnie ciągnęło tam, gdzie była kamera, gdzie były efekty specjalne, fajne, kolorowe kostiumy, supermiłe panie z charakteryzacji, które zawsze coś namalowały na twarzy, gdzie można było sobie pojeździć samochodem z kaskaderami. Potem wracałem do domu i o tym świecie marzyłem, śniłem, chciałem do niego wracać. Jeżeli moje dzieci, które siłą rzeczy też znają ten świat, będą chciały w nim zostać, to myślę, że nie miałbym odwagi im tego zabronić.
PAP Life: Rozumiem, że zabiera pan swoich synów na plan filmowy?
M. D.: Zdarza się. Ale głównie poznają świat teatru z moją żoną Pauliną, która jest choreografką. To wynika z naturalnego układu, charakteru mojej pracy i jej pracy. Mi ciężko byłoby pracować na planie z dziećmi, przecież nie mógłbym ich trzymać podczas ujęć na rękach. Nie twierdzę, że moja żona może sobie na to pozwolić, ale ona, kiedy prowadzi próby jako realizatorka i choreografka, siedzi na widowni, często w ciemności, po tej drugiej stronie. Przy pewnych założeniach może pozwolić sobie na to, żeby dzieci były koło niej i zwykle nikomu to nie przeszkadza. Zresztą nasze dzieci znają zasady tej gry, są już przeszkolone. Wiedzą, kiedy można wchodzić na scenę, a kiedy jeszcze nie, kiedy można się odzywać, a kiedy nie. Ten świat jest dla nich tak powszedni jak przedszkole dla innych dzieci. Mój syn nuci czasem piosenki z przedstawień Pauliny, czym nas bardzo rozmiesza. Ale to nic dziwnego, w końcu uczestniczy w próbach czasem przez kilka dni z rzędu. No i później się okazuje, że mówi kwestie razem z aktorami i dokładnie wie, kto i w której części sceny się pojawi. Przyznam, że mnie to rozczula, bo przypomina mi moje dzieciństwo.
PAP Life: Wasz starszy syn, Franciszek ma pięć i pół roku. Czy już w czymś grał?
M. D.: Ani Franciszek, ani młodszy Ignacy, który ma prawie trzy lata, jeszcze nie występowali na scenie, ani przed kamerą. Grali tylko w przedszkolu. No i oczywiście na filmikach w komórce. Ciekawe, teraz przypomniałem sobie, że byłem w wieku Franka, kiedy debiutowałem na scenie. To była „Pastorałka” Schillera w Sali Kongresowej. Bywałem z tatą na próbach i kiedyś okazało się, że potrzebny jest mały powstaniec. Roli polegała na tym, żeby w jednej ze scen wejść przebranym za małego warszawskiego powstańca, chłopca w za dużym hełmie. Ja idealnie się do tego nadawałem. Dla realizatorów to było bardzo wygodne, bo nie trzeba było mi niczego tłumaczyć, wprowadzać mnie w tematykę przedstawienia. Tata zapytał mnie, czy chciałbym zagrać. Chciałem.
PAP Life: A pan zapytał Franciszka, czy chce grać?
M. D.: Próbowałem raz czy dwa razy, bardzo delikatnie. Z nim trzeba uważać, żeby niczego nie zepsuć, żeby go nie zniechęcić. To bardzo ciekawy charakter. Jak tylko mu się coś nakaże lub zaproponuje, to mówi, że nie chce. Klasyka. On musi sam wpaść na pomysł i nam to zakomunikować. Paulina stworzyła choreografię do pięknego musicalu, w którym jest bardzo ładna rola dla dziecka. Młody bohater na początku wychodzi na scenę, śpiewa i tańczy. Franio przychodził z Paulą na te próby, bardzo mu się podobało, jak na deskach pojawiali się chłopcy, trochę starsi od niego. Był tym wyraźnie przejęty, oczarowany. Ale nie zapytał, czy może spróbować. A my nie naciskaliśmy.
PAP Life: Jak dzieci pana zmieniły, jako człowieka i jako aktora?
M. D.: Dziecko stawia twój świat na głowie. We wszystkich dziedzinach. Dlatego, od tych dodatkowych emocji, wrażeń można było się pogubić. Na szczęście w mojej pracy obowiązują bardzo konkretne reguły. Przede wszystkim wymagane jest wykształcenie poparte doświadczeniem, od aktora oczekuje się, gotowości i sprawności. Ja to wszystko mam, ja to wszystko wiem. Wiem, jak powinienem zachowywać się na planie, w teatrze, jakie punkty muszę spełnić, żeby umowa była dopełniona. Zabezpiecza mnie mój profesjonalizm. I to jest podstawa. Ale drugiej strony, żeby jeszcze lepiej wykonać swoją pracę, artysta szuka dodatkowych motywacji. Kiedy pojawiły się dzieci, ja tę dodatkową motywację dostałem w prezencie. Chcę moją pracę wykonywać jeszcze lepiej, bo wiem, że wszystko co robię, zobaczą kiedyś moi synowie. Chcę, by byli ze mnie dumni, żeby nigdy mi nie powiedzieli: „Tutaj oszukałeś” albo „Tutaj ci się nie chciało”. Poza tym – i to jest taki super bonus – wiem, że każda minuta spędzonana planie filmowym czy na próbie, to jest ta minuta, której nie poświęcam moim dzieciom. A ta świadomość z kolei pomaga mi lepiej gospodarować czasem i dokonywać lepszych wyborów.
PAP Life: Czyli jakich?
M. D.: Rozsądnych. Z jednej strony od pięciu lat po prostu wiem, jakie propozycje trzeba wziąć z punktu widzenia praktycznego, bo przecież muszę zarabiać. Ale z drugiej strony mój zawodowy radar skalibrował się jeszcze dokładniej na projekty, które czasami nie bywają tak intratne, ale pozwalają mi spełniać ambicje. Jednym słowem balans. Nie może być tak, że odkąd mam dzieci, to wyłącznie będą zarabiał pieniądze i brał wszystko, co mi je przyniesie. Trzeba tak gospodarować czasem, żeby było trochę miejsca na jedno, trochę na drugie. Nie jestem zwolennikiem teorii, że dzieciom trzeba poświęcić wszystko. Dziecko w pewnym momencie wyjdzie z domu, a ty, jeśli będziesz mieć szczęście, zostaniesz ze swoją „drugą połową”. Ale jak się nie postarasz, żeby zadbać o związek, to zostaniesz sam. Czasami trzeba się mocno nagimnastykować, ale pewnych rzeczy nie można odpuszczać, żeby nigdy nie doszło do sytuacji, że będę miał do swoich dzieci pretensje o cokolwiek.
PAP Life: Kilka miesięcy temu powiedział pan, że odkąd są dzieci, w pana życiu nie ma żadnego balansu.
M. D.: Tak było. Rzeczywiście, dopadł mnie kryzys. Na szczęście nie jestem sam, moja żona w stu procentach mnie rozumie. Nigdy się nie kłóciliśmy o to, że ja, oprócz tego, że mam pracę i życie rodzinne, potrzebuję czasu tylko dla siebie.
PAP Life: I co pan robi w tym czasie dla siebie?
M. D.: Jeżdżę na rowerze z przyjacielem po Warszawie. Albo organizujemy spotkanie w szerszym gronie. Z ludźmi, których znam od zawsze, z którymi czuję się bezpiecznie. Raz na jakiś czas wyjeżdżam na parę dni z grupą kumpli. Gadamy, żalimy się sobie nawzajem. I nagle okazuje, że choć każdy ma inną rodzinę, to wszyscy mamy bardzo podobne problemy. I ta świadomość umacnia i odpręża.
PAP Life: Pana żona jest aniołem. Mało kobiet jest tak tolerancyjnych.
M. D.: Wiem o tym i bardzo to doceniam. Patrzę z nieustającym podziwem na Paulinę. Skąd w niej tyle cierpliwości? Trzech chłopców w domu… :) Ona, podobnie jak ja, bardzo dużo pracuje, w tym roku zrobiła już cztery premiery. Nasze życie rodzinne jest bardzo nieprzewidywalne, bo oboje jesteśmy uzależnieni od producentów, realizatorów, reżyserów, wytwórnia filmowych i całej tej machiny produkcyjnej. Wystarczyło, że Paulinie przesunął się jeden termin premiery i nagle się okazało, że w tym roku nie mamy możliwości, żeby pojechać na wakacje. Paulina zrobiła tę opóźnioną premierę w Legnicy, zaraz potem pojechała na próby do spektaklu przygotowywanego na otwarcie przebudowanego Teatru Polskiego w Szczecinie, a stamtąd prosto do Teatru Muzycznego w Gdyni, by tworzyć kolejną choreografię. Wszędzie zabiera ze sobą dzieci. Mamy oczywiście pomoc, wspaniałą nianię, jestem pewien, że bez niej nic by nam nie wyszło. Ale przecież to nie działa tak, że oddajesz dzieci opiekunce, zapominasz o nich i robisz swoje. Dzieci muszą być blisko matki – wszyscy się z tym zgadzamy, bo w tych warunkach jest to najlepsze rozwiązanie. Teraz sytuacja wygląda następująco. Ja jestem na zdjęciach w Jeleniej Górze, często po 13, 14 godzin na planie, a Paulina z dziećmi w Gdyni. Na żywo nie widzieliśmy się już ponad dwa tygodnie. Łatwo nie jest ani mi, ani jej, ani im. Rozmawiam oczywiście z chłopcami codziennie przez FaceTime, ale bycia razem nic nie zastąpi. Tym bardziej doceniam to, że w tym projekcie spełniam swoje ambicje i staram się pracować jak najlepiej. Tu nie ma miejsca na odcinanie kuponów, bo miałby wtedy przeświadczenie, że źle wykorzystuję ten cenny czas.
PAP Life: Co to za projekt?
M. D.: Robimy dla Canal+ sześcioodcinkowy serial pod tytułem „Prosta sprawa” na podstawie powieści Wojciecha Chmielarza. Z Cyprianem Olenckim, reżyserem „Furiozy” i z tym samym producentem, Marcinem Zarębskim. Sporo pracy, bo rola pierwszoplanowa.
PAP Life: To będzie rola w klimacie „Furiozy”?
M. D.: Jeżeliby się uprzeć, to na siłę można oba te projekty wrzucić do wspólnego pudełka z napisem „filmy sensacyjne, gangsterskie”. Ale łączy je tylko forma, gatunek. Jeśli chodzi o treść, to obie te historie są całkowicie różne.
PAP Life: Pana rola Goldena w „Furiozie” była spektakularna. Do tej pory grywał pan grzecznych, ładnych chłopców, a nagle okazało się, że może pan wiarygodnie zagrać agresywnego kibola. Niesamowita była też pańska metamorfoza fizyczna. Co „Fuzioza” zmieniła w pana karierze?
M. D.: W zasadzie wszystko. Z bardzo wielu stron doszły mnie słuchy, że jest to rola uznana i lubiana zarówno przez widzów, jak i twórców, reżyserów, producentów. To dało mi ogromną satysfakcję. Faktycznie przez wiele lat tworzyłem postaci bezpieczne, miłe, ładne, młode i modne. Postawienie takiej grubej krechy i odwrócenie wszystkiego do góry nogami okazał się strzałem w dziesiątkę. Choć przyznam, że sam się dziwię, że tak długo musiałem czekać na propozycję, która będzie inna niż wszystko, co robiłem do tej pory. Niewątpliwie ta rola zawiesiła wysoko poprzeczkę. I dobrze. Wychodzę z założenia, że nie da się zrobić czegoś dobrze, jeżeli nie poświęci się temu odpowiedniej ilości czasu i wysiłku. „Furioza” mi to przypomina i mnie mobilizuje do tego, by nie spoczywać na laurach.
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska
sma/
Mateusz Damięcki – aktor teatralny, filmowy i dubbingowy, absolwent warszawskiej Akademii Teatralnej. Pochodzi ze znanej rodziny aktorskiej – jest wnukiem Ireny i Dobiesława Damięckich, synem Macieja Damięckiego, bratem Matyldy Damięckiej. Karierę zaczął jako dziecko, ma w dorobku kilkadziesiąt ról filmowych, teatralnych i serialowych. Popularność przyniosła mu rola Cezarego Baryki w ekranizacji „Przedwiośnia” w reżyserii Filipa Bajona. Jego najnowszym projektem jest film Magdaleny Nieć „O psie, który jeździł koleją” na podstawie książki Romana Pisarskiego. Jego premiera odbyła się 25 sierpnia. Prywatnie związany z choreografką Pauliną Andrzejewską, z którą ma dwóch synów: Franciszka i Ignacego.