"Lewandowska jest na każdym treningu. Rozgrzewkę i końcowe rozciąganie robi zwykle ktoś z jej zespołu, czyli Healthy Teamu, ale trening prowadzi w całości ona. To jeden z niewielu momentów, kiedy nie ma przyklejonego do ręki telefonu.
– Nawet dzieci jej mówią: „mama, odłóż już komórkę” – dochodzą do mnie ploteczki dziewczyn, gdy stoję w długiej kolejce po obiad.
Nieznajome mi uczestniczki komentują każdy jej szczegół ubrania, wyglądu, zachowania.
– Ale okulary…
– Przestań, sama bym chciała takie mieć.
– Zobacz, nic nie je!
– Właśnie dużo je. Skąd by miała takie mięśnie?
– Jedzenie podobno rok temu było lepsze…
– No wiesz, ale nie podniosła ceny, a wszystko jak zdrożało, inflacja…
Dziewczyny najpierw szepczą, szept robi się coraz głośniejszy, przechodzi w otwartą rozmowę, a później chóralne stwierdzenie faktu:
– Jednak to zrobiła!
– No wiesz, nie jest łatwo, ona jest ciągle pod presją tego celebryckiego towarzystwa. Jak wszystkie majstrują przy twarzy i ciele, to ona też. Sama masz powiększone usta, podniesione policzki, zresztą ja też. To co, jej nie wolno?
– Patrz, to zdjęcia z poprzednich obozów. To dwie różne osoby.
– Odkąd pojechali do tej Barcelony, są innymi ludźmi. Jachty, przyjęcia…
Stoimy wszystkie w kolejce po burgera z indyka, smażonego na oleju kokosowym, z plastrem pomidora, awokado i boczku, pieczonego w temperaturze stu osiemdziesięciu stopni. Burger jest bez bułki. Dostaję swoją porcję. Próbuję, bardzo dobry. Tylko za mało, by dotrwać do kolacji. Obiad o trzynastej, kolacja o osiemnastej trzydzieści. Dziewczyny dociągają batonikami by Ann. Batoniki z przywiezionych prywatnych zapasów powoli się kończą. Na szczęście od jutra ma być na obozie sklep Foods by Ann. Zatowarujemy się. Będą batoniki, musli, pasty z orzechów. Będzie nawet ta „nutella” od Roberta Lewandowskiego. Marka RL9. No sugar added, a smakuje prawie jak normalna. Droższa, ale za zdrowie się płaci.
Kończę jeść burgera, mięciutki, jakby ugotowany na parze, za kilka dni ma być łosoś w porze z purée z selera, zapiekane bataty, sałatka z cukinii. „Do purée należy dodać łyżkę masła ghee”. Hm, co to jest masło ghee? Zaglądam na Instagram Lewandowskiej. Jej już na obiedzie nie ma, ona jest w przestrzeni bez granic, kontaktuje się teraz z milionami fanów, przełamując opór miejsca i czasu. Od rana (choć o siódmej trzydzieści była już z nami na bieganiu) zdążyła pokazać followersom w całej Polsce, Niemczech i coraz większej grupie w Hiszpanii, jak wygląda jej „morning daily routine”. Mycie twarzy oczyszczająco-nawilżającą pianką marki Phlov by Anna Lewandowska, rozświetlające serum kwiatowe, krem adaptogenny, masaż rollerem kwarcowym, krem rozświetlający, mgiełka. Wszystko by Anna Lewandowska. Za chwilę nowa relacja. Zaproszenie na wielki publiczny trening z Anną w Atlas Arenie w Łodzi, już za dwa miesiące, a tu link do biletów. Dalej kilka dynamicznie zmontowanych filmików z wczorajszych naszych treningów – mamy tu dwoje fotografów, którzy dokumentują nasze męki. O, jestem ja! Nawet fajnie wyszłam. „Robert, wejdź na stories Lewej, zobacz, jak sobie daję radę!”, piszę szybko do męża. „Przecież ja to wszystko widzę, tam jest z wami taka jedna celebrytka, która robi jedno wielkie dwudziestoczterogodzinne stories, włączam i czuję, jakbym tam był. Ładne to Dojo. Żyjesz? Na filmikach się uśmiechasz”, pisze mi mąż. Oglądam dalej stories Lewandowskiej. Teraz instruktażowy filmik, jak zrobić fale najnowszą lokówką marki, którą Anna reklamuje. Włosy faktycznie ma przepiękne. To chyba geny. Anna przekonuje, że to jej kosmetyki. A mnie mija właśnie jej osobista fryzjerka, która tu na treningach ćwiczy jak maszyna, a w wolnym czasie robi z włosów Anny dzieła sztuki.
Kiedy Lewandowska to wszystko nagrała? Dwa instruktaże, trzy reklamy. Rano bieganie, później dwie godziny na macie, obiad?
Wracam do swojego domku, mam dwie godziny, żeby poleżeć na japońskim materacu. Może trochę zejdzie mi opuchlizna z nóg.
* * *
Na głównym treningu o jedenastej, który z założenia jest najcięższy, jakoś lepiej daję sobie radę, najgorzej jest na tych wieczornych, jestem wykończona. Tak jak teraz. Stoję w ostatnim rzędzie, nie chcę rzucać się w oczy. Lewandowska pokazuje ćwiczenia:
– Jedzieeeemyyyy!!!
Robi kilka powtórzeń, ja już mam zadyszkę, ale walczę. Już wiem, co to są te przeklęte „barpisy”. To po prostu wojskowe padnij-powstań. Anna to kocha, jej wytrwałe fajterki też. Uśmiecham się do dziewczyn ćwiczących obok, one odwzajemniają, wymieniamy się bezgłośnymi „kurwami” dla dodania sobie otuchy, jest tak jakoś po ludzku fajnie.
– Dziewczyny, jedziemy!!! Jeszcze, jeszcze, dajesz, dajesz, nie odpuszczaaaaajjj! – Lewandowska, z przypiętym mikrofonem, jak rakieta podbiega do uczestniczek, poprawia technikę, dopinguje. Później rozkręca się bardziej, ćwiczy równo z nami.
Patrzę na nią. To, jak ruch wychodzi z jej ciała, to, do jakiego stopnia ona nad nim panuje, jak szybko, z jaką gracją, zaangażowaniem i nieskończonymi możliwościami kondycyjnymi wykonuje ćwiczenia, ma wymiar niemal transcendentny. Nie mogę przestać na nią patrzeć, sprawia mi to jednocześnie perwersyjną przyjemność i ból wynikający z tego, że w tym panowaniu nad ciałem i tworzeniem z niego form już nie tylko sportowych, ale artystycznych, Lewandowska dobitnie uświadamia mi moje słabości, kanciastość, zabetonowanie tego mojego jeszcze przecież młodego ciała. Patrzę na nią i chcę tak jak ona. Nie tych jej selfie, tych ciuchów, napiętych policzków, czoła bez zmarszczek i idealnych piersi, ale chcę tak panować nad ciałem, tak się ruszać, wytwarzać taką energię. W jej treningach dużo jest elementów karate, z tego sportu się wywodzi, ta energia ją ukształtowała i cały czas w niej tkwi. Teraz do zwykłego cardio dodaje ciosy, wyskoki, kopnięcia. Idzie z tego taki impuls, taka siła, że nikt, a zespół trenerów ma świetny, profesjonalny i nieprawdopodobnie wysportowany, nie robi tego tak jak ona. Zaczynam rozumieć, że w tym transie, w który wpada, gdy ćwiczy, Lewandowska jest naprawdę sobą. To chyba daje jej poczucie panowania nad ludźmi, nad sobą, dominacji nad innymi. Niczego nie udaje. Swoją energią sprawia, że mnie – osobie, która aktywności fizycznej poza tańcem szczerze nienawidziła – chce się ćwiczyć. Rozglądam się po sali. Jesteśmy jak pierwsza armia świata. I te zwyczajne dziewczyny, oderwane siłą od pospolitej pracy, w legginsach z Lidla, i te z milionami followersów na Instagramie, celebrytki, modelki albo bizneswomen, które mają dużo pieniędzy i siły, by inwestować w wygląd, wszystkie bez wyjątku, zrównane przez dynamiczne okrzyki Lewandowskiej, tyramy na matach, które z każdą minutą pokrywają się coraz większymi plamami od potu. Taka demokracja. Lewandowska podbiega do mnie, poprawia mi technikę, coś tam krzyczy, a ja się głupio uśmiecham. Przybyło mi sił".
Fragment książki "Imperium Lewandowska" publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Czerwone i Czarne. Książka trafiła do księgarń 26 lipca.
Monika Sobień-Górska - dziennikarka, scenarzystka, absolwentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim i Szkoły Filmowej Wajdy. Autorka sześciu książek z gatunku literatury faktu. Stała felietonistka miesięcznika „Zwierciadło”. Autorka scenariusza pełnometrażowego filmu „Lęk” w reżyserii Sławomira Fabickiego, którego premiera planowana jest na ten rok.